Niedawne badanie IBRIS pozostaje niezmiernie ważne nie tylko dlatego, że obala mit jednej wspólnej listy opozycji jako koniecznego warunku jej zwycięstwa. Wedle sondażu bowiem, odsunięcie PiS od władzy będzie możliwe także wówczas, gdy Polskie Stronnictwo Ludowe i Polska 2050 pójdą razem, a PO-KO i Lewica każde osobno.
Istotny okazuje się również komponent z pozoru mało ważny: wymienienie w sondażu trzeciego koalicjanta partii Władysława Kosiniak-Kamysza i Szymona Hołowni wyraźnie zwiększyło poparcie dla tego nowego sojuszu. Nie chodzi wcale o ruch TakdlaPolski! wymieniony w ankiecie przedstawionej respondentom: gdyby na jego miejscu pojawił się poważniejszy partner, jak ruch przedsiębiorców w obronie klasy średniej i odrodzenia Powszechnego Samorządu Gospodarczego lub niezależni bezpartyjni samorządowcy – efekt okazałby się jeszcze mocniejszy. Wyborcy oczekują łączenia się, ale nie pośród fanfar i oskarżeń o zdradę, towarzyszących psychozie, jaką “Gazeta Wyborcza” i partia Donalda Tuska stworzyły wokół jedynej słusznej wspólnej listy.
Wariant pierwszy: kto nie z nami, ten przeciwko nam
Kto nie z nami, ten przeciwko nam – taka pozostaje logika jej zwolenników. Mieliby do niej prawo, gdyby sami we wspólną listę wierzyli. Jest jednak inaczej. Koncepcja służy wyłącznie za maczugę do tłuczenia po głowach konkurentów. Potencjalnych sojuszników traktuje się jako “braci mniejszych” PO-KO i wymaga się od nich lojalności… chociaż niczego jeszcze nie podpisano poza jałowym bo bez nazwisk kandydatów paktem senackim. Przykładem bezpardonowe ataki na Szymona Hołownię (wiemy, że sam święty nie jest, chociaż wrażenie takiego właśnie młodzianka stara się sprawiać pomimo 45-tki na karku, chodzi o wiek, nie kaliber, co warto zastrzec po niedawnym publicznym występie Zbigniewa Ziobry z “klamką” za pasem), któremu dominatorzy mitu jednej listy zarzucili łamanie ustaleń, gdy jego posłowie zgodnie z logiką ale i własnym sumieniem zagłosowali za odrzuceniem fatalnego projektu ustawy o Sądzie Najwyższym, który KO przepuściła, wiedząc ile jest wart, ale licząc na uchronienie się przed odium sprawstwa zmarnowania funduszy z Krajowego Planu Odbudowy. Tyle, że żadnych ustaleń nie było. Po wecie prezydenta Andrzeja Dudy nie ma też ani felernej ustawy ani oczekiwanych środków europejskich.
W chwilę po głosowaniu nad ustawą o Sądzie Najwyższym przewodniczący klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej Borys Budka w korytarzu po wyjściu z sali obrad w ostrych słowach atakował Hołownię właśnie za zignorowanie domniemanej umowy. To zwyczajne, że krytykują się nawzajem nawet bliscy sobie politycy. Natomiast znacząca okazuje się sekwencja wydarzeń. Chwilę później, gdy Szymon Hołownia odbywał briefing z dziennikarzami piętro wyżej na podeście zwykle do tego celu przeznaczonym, żurnalistka TVN w pytaniu do niego słowo w słowo powtórzyła zarzuty Budki. Podobną służalczością nie wykazują się nawet dziennikarze TVP Info wobec Prawa i Sprawiedliwości.
Propagandowy wymiar i wydźwięk miała również poniedziałkowa czołówka “Gazety Wyborczej”. Podejście jej autorki Agnieszki Kublik do kategorii prawdy i fałszu – swobodne acz nie dowolne niczym szyk wyrazów w zdaniu polskim – ilustruje sytuacja sprzed ćwierćwiecza, kiedy to na tych samych łamach z powagą powiadomiła ona, że Łukasz Perzyna jest kandydatem na rzecznika rządu Jerzego Buzka.
Nie ćwierkały o tym nawet wróble w ośrodku wypoczynkowym w mazurskich Mierkach, gdzie w trakcie wyjazdowych posiedzeń klubu parlamentarnego dzielono stanowiska. I śmiali się do rozpuku z owej publikacji obaj koalicjanci: politycy AWS i Unii Wolności. Intencją przeinaczenia pozostawało zapewne zakwestionowanie bezstronności komentarzy pisywanych przeze mnie do “Życia” wtedy jeszcze kierowanego przez charyzmatycznego Tomasza Wołka, a nie jak później przez bezwolnego Pawła Fąfarę, bliższego wprawdzie Kublik i jej “Gazecie…” za to obcemu czytelnikom, skoro przestali “sfąfaryzowany” tytuł kupować: wcześniej w kiosku prosili zresztą po prostu o “Życie” Wołka. Upadek tytułu to przykład do czego prowadzi ideologia jedności, jedynej słusznej i naszej. Gdy bowiem “Życie” zaczęło pisać tak samo jak “Wyborcza” niemal z dnia na dzień odrzucili je dotychczasowi czytelnicy.
Ta sama konfabulantka teraz ogłasza, że jedna wspólna lista stanowi warunek przejęcia władzy przez opozycję po jesiennych wyborach. Przywołuje badanie Kantaru, wedle którego ten wariant daje 245 mandatów na 460. Tyle, że wśród trzech innych w ogóle nie zbadano najbardziej prawdopodobnego: wspólnego startu PSL i Polski 2050 przy równoczesnych osobnych własnych listach Koalicji Obywatelskiej i Lewicy.
Drukowanie wyniku znamy z kultowego filmu Janusza Zaorskiego “Piłkarski poker” dziejącego się w realiach ekstraklasy późnego PRL. Pewnych kłopotów ustawiaczom meczów zrzeszonym w nieformalnej “spółdzielni” działaczy dostarcza jeden tylko sędzia, bo nikomu nie ufa więc nie bierze pieniędzy. Brawurowo gra go Henryk Bista. I na niego jednak znajdzie się sposób. Nieprzekupny przynajmniej w dosłownym tego słowa znaczeniu arbiter kocha bowiem seks a walory męskiej urody trudno mu przypisać. Gospodarze meczu z łódzkiego “Kokonu” skupiają więc w przeddzień gry w kawiarni ekskluzywnego hotelu tej samej najwyższej kategorii przedstawicielki najstarszego zawodu świata.
– Pani, pani i pani – pokazuje palcem sędzia.
– Jak to? Trzy? – nie posiada się ze zgorszenia działacz klubu gospodarzy.
– Przecież bramki mają być trzy – zauważa z nieodpartą logiką arbiter. Tylu “Kokon” potrzebuje, żeby się w lidze utrzymać.
W kolejnej sekwencji “Piłkarskiego Pokera” oglądamy tegoż sędziego, biorącego prysznic w łazience hotelowego pokoju. Rozlega się pukanie do drzwi.
– Kto tam? – pyta z ręcznikiem na biodrach arbiter.
– Kibice – słychać młode piskliwe głosy.
Wszystko idzie jak z płatka, aż do momentu, gdy w innym, podobnie ustawionym meczu ostatniej ligowej kolejki, młody zawodnik strzela pod koniec gry gola, którego prowadzący ostatnie w swoim życiu spotkanie sędzia Laguna (limit wieku dla arbitrów stanowi bowiem pięćdziesiątka) w nagłym przypływie przyzwoitości uznaje. Piłkarz jest bowiem synem jego wieloletniego “przyjaciela z boiska”, któremu w życiu się nie powiodło. Nieważne więc, że nawet żona sędziego Laguny nosi ksywę “Łapówka”, bo kiedyś miał ją otrzymać od gospodarzy innego meczu jako gratyfikację za ustalony wynik. Misterna konstrukcja się wali. Sport zwycięża.
Podobną do odruchu przyzwoitości sędziego Laguny rolę w politycznym już, a nie futbolowym “realu” odegrała uczciwość redaktorów “Rzeczpospolitej”, którzy zamiast przyjąć za dobrą monetę publikację konkurentów – opublikowali sondaż przez siebie zamówiony. Pogruchotał on ostatecznie, przynajmniej w oczach potrafiącego policzyć do stu (a ściślej – do 460) wyborcy mit jedynie słusznej wspólnej listy.
IBRIS dla “Rzeczpospolitej” zmierzył bowiem wariant przez Kantar i “Gazetę…” pominięty, chociaż oznaczający najbardziej prawdopodobną konfigurację wyborczą.
Gdyby PSL wystartowało wraz z Polską 2050 Szymona Hołowni a Koalicja Obywatelska i Lewica z osobnymi listami każda – to jak z badania wynika, wszystkie te siły razem dysponowałyby w nowym Sejmie większością 241 mandatów na 460, pozwalającą sformować stabilny rząd.
Co więcej, Polskie Stronnictwo Ludowe oraz Polska 2050 osiągają wspólnie startując ponad 15 proc poparcia, co stanowi znakomity wynik, trzeci po PiS (34 proc) i KO (25,5 proc). Nie bez znaczenia pozostaje szczegół, że autorzy badania założyli wspólny start PSL nie tylko z partią Hołowni ale również z samorządowym ruchem “Tak dla Polski!”. Ponieważ osobnej siły realnie jeszcze on nie stanowi, można domniemywać, że gdyby w tymże miejscu pojawił się inny koalicjant – podobna premia za otwartość zostałaby tej liście przez wyborców przyznana. Im mocniejszy partner, tym większa.
Wariant drugi czyli lekcja mnożenia
Dodawanie elektoratów w polityce się nie sprawdza, wiedzą o tym doskonale socjologowie i badacze z demoskopijnych instytutów.
Za to efekt pomnażania zwolenników osiąga się, gdy skutecznie stworzy się wrażenie, że idzie się szeroką ławą. Do tego celu nie wystarczy jednak zastraszyć partnerów i zmusić ich do uległości jak chce teraz PO-KO posługująca się fantomem wspólnej listy. Żeby okazać się skutecznym, trzeba sojuszników przekonać i skaptować. Wówczas ma się zapewniony bonus u wyborców.
Nie za dodawanie, lecz mnożenie.
Nie poruszamy się wyłącznie w sferze przedwyborczych prognoz. Warto wziąć pod uwagę świeże precedensy. Przed wyborami w 2019 r. również “Gazeta Wyborcza” w piątek zamieściła “last minute” (bo w sobotę przed głosowaniem obowiązuje już cisza) i to na pierwszej stronie sondaż, wedle którego PSL uzyskując ledwie 4 proc głosów w ogóle do Sejmu by nie weszło. O tym, że wspomniane “samospełniające się proroctwo” okazało się fałszywe i przy urnach a nie na łamach ludowcy zdobyli 8,55 proc głosów, czyli ponad dwa razy więcej niż im dawała agorowa grafika, co zapewniło im 30 sejmowych mandatów – przesądziła otwartość na zawieranie sojuszy. “Zieloni” wzięli bowiem do kompanii ruch Pawła Kukiza, słabnący już i pozbawiony zwolenników, ale umowa z nim stanowiła dowód, że PSL-owcy nie są na innych zamknięci. Tylko ludowcy dali wyborcom podobny sygnał w tamtej kampanii. Na ich listach – chociaż niestety nie na miejscach w slangu polityków określanych mianem “biorących” – znaleźli się wtedy również przedsiębiorcy, sensownie i bezstronnie mówiący o gospodarce, co dało bonus kolejny.
Doskonale pamiętam, z jaką przyjemnością opuszczałem w noc wyborczą zatłoczony “smutasami” sztab Koalicji Obywatelskiej i z jeszcze większą znalazłem się w Gromadzie na pl. Powstańców Warszawy u ludowców wśród ludzi nie tylko rozradowanych z powodu wyniku, na który zapracowali – ale też mających więcej do powiedzenia niż znane z wyborów prezydenckich 1990 r. (kiedy to Stanisław Tymiński pokonał Tadeusza Mazowieckiego zanim przegrał ostatecznie z Lechem Wałęsą) “społeczeństwo nie dorosło”, w domyśle – do demokracji. W istocie to raczej polityków dotyczy, zwłaszcza stosujących dyktat.
O filmie już było, teraz o teatrze, zwłaszcza, że polityka bardzo go przypomina. W obfitującym w wydarzenia roku 1989 r. miałem zaszczyt reżyserować na Politechnice Warszawskiej w Teatrze Nailu (ta z japońska brzmiąca nazwa oznacza po prostu skrót wydziału inżynierii lądowej) “Opowieść o stanie wojennym”, której walorem pozostawał autentyzm strojów i rekwizytów. Wszyscy bowiem grający milicjantów i wojskowych aktorzy występowali w autentycznych panterkach, ponieważ prawdziwi funkcjonariusze resortu Kiszczaka oraz soldateska schyłkowego Jaruzelskiego za pieniądze na flaszkę byli wtedy gotowi oddać własną matkę a nie tylko przydziałowy mundur. W jednym z najgłośniej oklaskiwanych epizodów tej składanki kultowych dla pokolenia tekstów, funkcjonariusz stawia pod mur schwytanego opozycjonistę:
“Nic się przecież nie stanie
Staniesz teraz przy ścianie
Ja odejdę pięć kroków
Żeby mieć cię na oku.
Wszak jesteśmy Polacy:
Tu jest lufa, tam plecy”.
Taka była logika “porozumienia narodowego” pojmowanego przez generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka. Podobna – toutes proportions gardees – wydaje się logika jedynie słusznej wspólnej listy. Chociaż pomimo potworności wojny na Ukrainie i bezrozumnej hekatomby pandemii świat złagodniał jednak przez 40 lat jakie minęły od czasów gdy Jerzy Urban rekomendował Czesławowi Kiszczakowi do pionu propagandy MSW późniejszego założyciela TVN Mariusza Waltera – chociaż na tyle, że groźbą stała się śmierć cywilna, wykluczenie z życia publicznego, ale już nie ta fizyczna.
Nie poddaliśmy się wtedy absurdowi, nie ulegniemy mu również teraz. Strach jest złym doradcą. Aż chciałoby się na koniec przywołać pamiętne “nie lękajcie się” Jana Pawła II, ale w świetle, czy bardziej mroku, krzywdy, którą jego pamięci wyrządzili z rozmysłem polityczni dysponenci stacji telewizyjnej, o której była już mowa – zwyczajnie chyba nie przystoi. Oby podobne poczucie umiaru zachowali politycy.