Bez żadnego rezonansu przeszła ostrzegawcza zapowiedź precyzyjnego zwykle politologa Olgierda Annusewicza, że w razie rozpisania wyborów przed terminem należy się całkiem serio liczyć z powrotem PiS do władzy. Partia Jarosława Kaczyńskiego zachowała bowiem pokaźną część gotowego pójść za nią w ogień elektoratu. Za to zwolennicy nowej koalicji w razie skrócenia kadencji zostaną w domach, bo się zawiedli. W pamiętną październikową niedzielę wystawali bowiem w kolejkach, żeby poprzeć zmianę, a nie kolejną awanturę.
Tymczasem “koalicja 15 października” balansuje na krawędzi wyborów przed terminem. Nawet jeśli nie taka okazuje się intencja liderów, demonów wypuszczonych na swobodę przy okazji zimnej wojny domowej w obozie rządzącym może się nie udać zagnać z powrotem do puszki Pandory niczym dżinna do butelki.
Słowo “butelka” okazuje się zapewne kluczowe dla zrozumienia niektórych zachowań, zwłaszcza tam, gdzie najmocniejsze słowa padają. Wątku nie rozwijam, bo mógłby się całkiem niefortunnie skojarzyć z tym, co niegdyś o “dawaniu w szyję” mówił przywołany już tu prezes Kaczyński. Odłóżmy jednak żarty na bok. Bo mamy do czynienia z sytuacją, w której demokratyczny mechanizm wymknąć się może spod kontroli… dotychczasowych obrońców demokracji
Celem Davida Camerona, jak pamiętamy, wcale nie było wyprowadzenie Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, ale taki okazał się skutek referendum, wówczas rozpisanego.
Analityk Olgierd Annusewicz opiera swoją ocenę na prostej w gruncie rzeczy kalkulacji: jeśli dojdzie do skrócenia kadencji, o wyniku rozstrzygnąć może wyborca bardziej zdeterminowany. Takim zaś dysponuje PiS, dlatego też może nie tylko wygrać (najlepszy wynik w październikowym głosowaniu, chociaż stał się faktem, okazał się zwycięstwem pyrrusowym), ale do władzy powrócić [1]. Nie chodzi o to, żeby nie wierzyć sondażom, prognozującym w razie powszechnego głosowania prolongatę obecnej większości. Badania opinii publicznej nie mierzą jednak siły intencji poparcia danej partii: a to rzecz kluczowa. W razie awantury w obozie nowej władzy nie ma co liczyć na powtórzenie cudu rekordowej (74 proc) frekwencji z października.
Tym bardziej, że obywatele uwierzyli wtedy w siłę karty do głosowania, chociaż składała się z dań już znanych i niekoniecznie zachwycających. Nie z przypadku wziął się wielki sukces Trzeciej Drogi, która składając się z obecnych w poprzednim Sejmie: Polskiego Stronnictwa Ludowego oraz Polski 2050 (miała tam koło, złożone z secesjonistów z innych ugrupowań) wybrała nowy format. Nie zmienia to faktu, że uzasadnione interesy grup społecznych, w tym tworzących miejsca pracy przedsiębiorców czy mającej walor produktu eksportowego klasy kreatywnej nie zostały w znaczniejszej mierze w tej palecie ofert urzeczywistnione. Swojej formacji nie znalazła także głosująca zaskakująco gromadnie młodzież. Dominacja szyldów znanych lub z lekka tylko przemalowanych nie sprzyja zbudowaniu łączności między elektoratem głosującym przeciw PiS a tym samym dominacji zgorszenia i prywaty w życiu publicznym a bytami politycznymi, które na tym skorzystały. Ludzie widzą to tak: wzięli mandaty… i w nogi. Drugi raz na tych samych więc nie zagłosują, a nie wiadomo czy innych znajdą, czy raczej pozostaną w domach, jak wiele razy wcześniej. Polityka wciąż bowiem jawi się jako brzydka.
Jak nazwać marszałka, żeby zaistnieć, a przy okazji zostać drugą Lichocką
Estetyczny regres objawia się nie tylko w wątpliwych uzasadnieniach prawnych twardych decyzji nowej władzy, jak w wypadku TVP czy Prokuratury Krajowej. Można je tłumaczyć koniecznością, ale przecież miało być spokojniej, inaczej niż za PiS – i bez zastrzeżeń praworządnie.
Smutnym przejawem nikłego rozpoznania nastrojów społecznych okazuje się sposób wzajemnego traktowania nowych koalicjantów. Bluzgi przewodniczącej klubu Nowej Lewicy Anny Marii Żukowskiej pod adresem marszałka Sejmu Szymona Hołowni (osławione “wyp…j”) znamionują raczej pogorszenie niż obiecaną poprawę jakości życia publicznego. Zaś kiedy obserwuje się i słyszy, jak hołubione przez Nową Lewicę i wchodzące do gmachu Sejmu na wystawione przez jej klub przepustki aktywistki proaborcyjne kocią muzyką i małpimi wrzaskami zagłuszają konferencję prasową marszałka Hołowni w tym pytania dziennikarzy – trudniej śmiać się z Jarosława Kaczyńskiego, gdy w amoku wyzywa nowego premiera Donalda Tuska od niemieckich agentów.
Znaczące, że Żukowska za swój brak ogłady żadnych konsekwencji w macierzystym klubie nie poniosła, podobnie jak swego czasu Joanna Lichocka w PiS za lumpenproletariacki i kojarzący się raczej z poboczem szos niż salą obrad Sejmu, gest obelżywego wystawienia palca po głosowaniu. Kiedy przed prawie dwudziestu laty Jacek Kurski wyciągnął Donaldowi Tuskowi dziadka z wermachtu – w sztabie Lecha Kaczyńskiego chociaż symboliczne sankcje go dotknęły, chociaż później pamiętano mu, że nieuczciwie (bo jak się okazało dziadek Tuska w wermachcie służył, lecz stamtąd zdezerterował) ale jednak przyczynił się do zwycięstwa pisowskiego kandydata i po latach powierzono jego pieczy telewizję publiczną, która rychło taką właśnie być przestała, a podnieść się nie może do dzisiaj.
Również reakcja Hołowni na wybryk Żukowskiej była żadna, co osłabia jego pozycję jako marszałka Sejmu. Nie powinno być przecież tak, że kiedy swoi nas obrażają, to uznajemy, że nie dzieje się nic złego. Marszałek obiecywał wszak przestrzeganie wysokich standardów a nie grzebanie ich w imię koalicyjnej jedności, której i tak nie widać.
Kto obrzydliwe elementy polityki, zwielokrotnione w przekazie telewizyjnym przypisuje zbliżającym się wyborom – najpierw samorządowym (7 kwietnia) potem europejskim (9 czerwca) – niech sobie przypomni, jak toczyła się kampania przed dalece dla Polski ważniejszymi i bez porównania bardziej dla jej losów rozstrzygającymi wyborami z 4 czerwca 1989 r, z której – chociaż byłem wówczas wyjątkowo rozpolitykowanym studentem i działaczem KPN – żadnych aktów nadprogramowej agresji, bo nie mówię o popisach dyżurnych harcowników, jakoś sobie nie przypominam. Symbolami były budzik i szeryf z plakatów oraz pogodna muzyczka telewizyjnego studia Solidarności a władza schowała Jerzego Urbana i delegowała do kandydowania licznych socjalistycznych celebrytów, co jej zresztą przy urnach wcale nie pomogło.
Marne kadry szkodzą nowej władzy
Po 15 października objawiły się również przywary tych, z którymi łączono największe nadzieje, że polskie życie publiczne odnowią, jak pragnęli tego masowo głosujący Polacy. Trzecia Droga zaniża swoje notowania w opinii publicznej – jeśli w niektórych sondażach rosną, to za sprawą jeszcze gorszych praktyk Koalicji Obywatelskiej – utrzymując w rządzie, zamiast natychmiast wymienić “ministrę” klimatu i środowiska Paulinę Hennig-Kloskę, która zapewne jako pierwsza w historii naszej nie kończącej się transformacji ustrojowej pierwszą aferę – tę wiatrakową – wywołała, zanim jeszcze formalnie urząd objęła.
Rozsadnikiem sporów, zwłaszcza wiążących się z publicznym zgorszeniem, okazuje się jednak w “koalicji 15 października” w największym stopniu Nowa Lewica. Ataki wspomnianej już Żukowskiej na Żołnierzy Wyklętych – chociaż sama, o czym nie wszyscy wiedzą, jest wnuczką jednego z podkomendnych legendarnego antykomunistycznego partyzanta Antoniego Hedy “Szarego” – zantagonizować mają zarówno Nową Lewicę z koalicjantami, jak obie pozostałe formacje rządzące – ze sobą nawzajem. W Trzeciej Drodze bowiem nie tylko w kwestii aborcji ale i historii dominuje wyraźnie wrażliwość konserwatywna, zaś dla znaczącej części Koalicji Obywatelskiej wychowanej na publicystyce “Gazety Wyborczej” leśni ludzie walczący z komunizmem po 1945 roku nie są wcale bohaterami pozytywnymi.
Koalicja Obywatelska zaś nie oddelegowała nawet najsilniejszej drużyny do funkcji rządowych i wszelkich innych, symbolem może pozostać Bartłomiej Sienkiewicz, którego rola ministra kultury zaczyna się na pacyfikacji TVP i na niej też zapewne się skończy.
Znaczące, że wysokie awanse spotkały polityków, mających w życiorysie karierę w PiS – jak ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego czy szefową komisji śledczej ds. Pegasusa dawną policjantkę Magdalenę Srokę, lub nawet dawnego zastępcę Kaczyńskiego w rządzie, byłego szefa koalicyjnej wobec PiS Ligi Polskich Rodzin Romana Giertycha, teraz podobnie jak Sroka zawiadującego zespołem, który ma dawnych kolegów rozliczać.
Pogłębia to obawy, że sam Donald Tusk skład rządu ale także komisji i zespołów zbudował z przekonaniem, że wszystko to montuje się tylko na chwilę. Jeśli tak – może się zawieść.
Czarzasty Kaczyńskim się nie brzydzi, ale głosów im i tak zabraknie
Polityk, pełniący już w poprzedniej kadencji jedną z kluczowych funkcji w państwie powiedział mi nieoficjalnie, że zaraz po wyborach do europarlamentu (odbędą się 9 czerwca br.) spodziewać się można rekonstrukcji rządu Donalda Tuska, obejmującej nawet sześć lub siedem stanowisk ministerialnych. Nie wzmocni to zapewne wrażenia, że wszystko odbywa się w spokoju, a nowa władza panuje nad sytuacją.
Chciałoby się wierzyć, że Tusk przy tej okazji pozbędzie się zupełnie nie nadających się na stanowiska ministrów edukacji (Barbara Nowacka) czy pracy i rodziny (Agnieszka Dziemianowicz-Bąk), ale kto go zna, wie, że nie taka okaże się logika tej zmiany. Chociaż Nowacka zraża sobie nauczycieli, dając im podwyżki nie na miarę oczekiwań i trąbiąc przy tym, jak o nich dba. A to najwierniejsza “koalicji 15 października” grupa zawodowa, ciężko przy tym doświadczona przez pisowską władzę.
Z kolei Dziemianowicz-Bąk nie poczytała sobie nawet zbyt wiele przed objęciem urzędu, skoro zakazując obchodów ku czci Brygady Świętokrzyskiej oraz antykomunistycznego partyzanta Podhala Józefa Kurasia “Ognia” zestawia ich na jednej płaszczyźnie. W istocie, co z nieznanych “ministrze” lektur wynika, Brygada Świętokrzyska, wycofując się na Zachód, współpracowała z Niemcami, którzy z kolei “Ogniowi” wymordowali całą rodzinę w tym malutkie dziecko oraz spalili dom, stąd przydomek. Zaś jego partyzanci przysięgę składali Polsce Ludowej, podczas gdy “brygadziści” Antoniego “Bohuna” Dąbrowskiego nawet PPS-owców nienawidzili jak ostatniej zarazy. Gdyby świętokrzyscy partyzanci z Narodowych Sił Zbrojnych spotkali się w trakcie wojny z podwładnymi Kurasia-“Ognia” – do czego na szczęście nigdy nie doszło – to by do siebie nawzajem strzelali.
Ale nie trzeba tego wszystkiego wiedzieć, żeby zasiadać w rządzie Tuska. Dziwić się można, że Dziemianowicz-Bąk nie przeczytała “Legionu” Elżbiety Cherezińskiej, bo to przecież bestseller – do tego stopnia znany i uznany, że gdy “Gazeta Wyborcza” potrzebowała opowiadania historycznego o Mieszku I na 1050-lecie chrztu Polski, zamówiła je, i to za legendarne już pieniądze, właśnie u Cherezińskiej, autorki powieści o Brygadzie Świętokrzyskiej, a nie u którejś z autorek postępowych i “dżenderowych”, kierując się pożądaną jakością a nie ideologią. Całkiem zrozumiałe za to, że nie oddała się “ministra” lekturze “Rano przeszedł huragan” Władysława Machejka (o walce “z bandą Ognia” wedle cechującej tę prozę stylistyki), skoro nie trawili tego nawet jej protoplaści ideowi, twardogłowi komuniści, bo chociaż autor – sekretarz powiatowy PPR w Nowym Targu w czasach, kiedy działał tam Józef Kuraś wraz ze swoim zgrupowaniem – był ich towarzyszem, pióro miał wyjątkowo ciężkie, ale też i pewne zasługi, bowiem w kierowanym przez siebie “Życiu Literackim” przez długie lata dawał zarobić późniejszej noblistce Wisławie Szymborskiej. Cierpliwość wobec Machejka wykazał za to członek KOR Stanisław Barańczak, który uczynił go bohaterem pasjonującego studium o wysokonakładowej grafomanii (“Książki najgorsze”). Sarkazm i ironię znów wypada jednak porzucić.
Powaga sytuacji – nawet jeśli całkiem groteskowe czy wręcz burleskowe okazują się jej codzienne przejawy – wiąże się z faktem, że dla obecnej “koalicji 15 października” brakuje przy obecnej sejmowej arytmetyce realnej alternatywy. Lider Nowej Lewicy Włodzimierz Czarzasty może Tuskowi wierzgać i podskakiwać, ale nie zawrze sojuszu rządowego z Jarosławem Kaczyńskim. Nie z tego powodu, żeby się nim brzydził. Po prostu głosów do tego zabraknie.
Nieoczekiwana zmiana miejsc: political fiction czy ostatnia szansa
Wyjątek można zrobić dla jednego potencjalnego rozwiązania. Ewentualne podmienienie i tak nielojalnej i otwarcie kompromitującej dla “koalicji 15 października” Nowej Lewicy na Konfederację mogłoby uratować Polskę przed wyborami przed terminem i groźbą powrotu PiS do władzy. Siła głosów byłaby podobna. Co więcej, koalicja z Konfederacją, chociaż w tym wypadku bez wykluczania partii Czarzastego, sprawdziła się już w wariancie parlamentarnym przy wyborze Hołowni na marszałka za cenę fotela jego zastępcy dla Krzysztofa Bosaka. Ten ostatni sprawuje zresztą nową funkcję całkiem kompetentnie i bez żadnych zacięć.
Możliwość zbudowania na tym udanym precedensie przyszłej koalicji rządowej to oczywiście żaden wariant idealny, trudno go nazwać nawet awaryjnym, to raczej rodzaj tratwy ratunkowej dla świeżo obronionej przed autorytatyzmem, ujawniającym się przez osiem lat powtórnych rządów PiS (2015-23, poprzednio 2005-7) polskiej demokracji. Głosów do rządzenia wystarczy. Każdy, kto liczyć potrafi, weźmie ten wariant pod uwagę.
Problem w tym, że podobna “nieoczekiwana zmiana miejsc” wydaje się przerastać możliwości poznawcze obecnie rządzących, chociaż Konfederacja zapewne by na to poszła.
W ostatnim czasie zdarzyło się jednak w Polsce wiele zjawisk, które wcześniej wydawały nam się niemożliwe. Zalicza się do nich rekordowa frekwencja 15 października.
Testowanie niezwykłych nawet wariantów ma sens, jeśli złowrogą alternatywę stanowić może powrót PiS do władzy. Czyli zmarnowanie wszystkiego, co się tamtego pamiętnego dnia stało i z czego jak najbardziej słusznie jesteśmy dumni.
[1] por. pap.pl z 15 marca 2024