Trudno zachować powagę, skoro władza jej resztki traci. Gdy inflacja sięga wedle oficjalnych statystyk osiemnastu procent, trwa wojna na sąsiedniej Ukrainie i nie skończyła się pandemia – sprawczyni najobrzydliwszego skandalu parlamentarnego czasów pisowskiej większości przedstawia siebie jako ofiarę. I mści się za krytykę. Ale przede wszystkim pozbawia Wysoki Sejm czasu na zajęcie się ważniejszymi od jej awantur sprawami.

Cała Polska obejrzeć może w telewizji, jak posłanka PiS Joanna Lichocka wystawia w obelżywym geście palec wprost ku kamerom i aparatom fotograficznym w trakcie głosowań sejmowych. Odruch Lichockiej – niczym kiedyś ten Pawłowa – stał się już symbolem. Odzwierciedla podejście władzy do społeczeństwa, w tym własnych wyborców, których zresztą Lichocka nie ma zbyt wielu.

Jaki parlament taka Cicciolina 

Jaki parlament, taka Cicciolina, rzec można sentencjonalnie, przypominając włoską deputowaną Ilonę Staller, skandalistkę sprzed lat. Ona jednak pozostawała chociaż zabawna. Ubarwiała politykę.

Mało kogo rozbawi za to fakt, że gest  Lichockiej adresowany był faktycznie do chorych na raka, bo pieniądze, które mogły pójść na terapie onkologiczne, chwilę wcześniej przeznaczono decyzją głosującej większości na reżimową telewizję państwową. W grę wchodzi prawie 2 mld zł, kwota dla zwykłego Polaka wręcz niewyobrażalna.

Zamiast schować się w przysłowiową mysią dziurę i w niej wstydzić się w milczeniu, Lichocka używa instrumentów prawnych by represjonować tych, co jej podły odruch nagłośnili. Na początek Borysa Budkę, którego w pozwie posądza o zorganizowanie wrogiej kampanii wobec jej osoby. Na biednego nie trafiło. Zresztą Budka w odróżnieniu od Lichockiej zachował się z honorem i zrzekł immunitetu.

Według Andrzeja Lwa-Mirskiego, ponurego osobnika o aparycji jak z horroru, przedstawiającego się jako pełnomocnik Lichockiej, została ona “kozłem ofiarnym”. Chyba kozą raczej? Jak się wydaje, okrutna ta ksywa przylgnąć może na trwałe do niefortunnej posłanki. 

Budka obrony nie potrzebuje, polski Sejm tak

Powaga Sejmu obwarowana jest rozlicznymi przepisami prawnymi, ale nie rozciągają się one na ochronę wszystkich nawet najbardziej bulwersujących czy naruszających normy współżycia społecznego zachowań. Dla przykładu określenie sprawującego mandat poselski Bartłomieja Sienkiewicza mianem pijaka (też wszyscy widzieli, jak jego szef Budka z sali go wyprowadza) nie oznacza obrazy polskiej demokracji.

Biada sędziom, co w sprawie Lichockiej spróbują udowodnić, że jest inaczej. I że przeniesienie do sejmowej sali gestu, kojarzącego się z poboczem szos a nie parlamentem, nie pozbawia sprawczyni ochrony przewidzianej dla tych, którzy wiedzą, co to godność i honor. Kategoria intencji ustawodawcy powraca w tym kontekście i pominąć jej się nie da. Pozostaje też zdrowy rozsądek.

Nie chodzi w tym wszystkim o Borysa Budkę, bo przecież to nie on popularnego “faka” pokazywał kolegom z sejmowych ław, wyborcom, opinii publicznej a leczącym się onkologicznie Polakom w szczególności. Przewodniczący klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej sobie poradzi. Przecież jest prawnikiem. Paradoksalnie uczyniono go w tej sprawie kozłem ofiarnym właśnie – Lichocka podaje go do sądu niejako z “urzędu” jako szefa największego klubu opozycyjnego – skoro już odwołać się do terminologii nie tyle wprowadzonej do sprawy co wręcz narzuconej przez Lwa-Mirskiego.

Dlaczego “mecenas” nie brzmi już dumnie, czyli od Jana Olszewskiego do Lwa-Mirskiego

Swoją drogą degrengolada polskich prawników, niektórych oczywiście, to temat równie pasjonujący jak upadek poselskiej kultury i etyki, godności i honoru, którego znamieniem pozostaje odruch Lichockiej. Świadomie piszę tu “odruch”, bo gest to jednak coś wyrozumowanego, poprzedzonego choćby chwilą refleksji.

Niedawno w sądzie rejonowym dla Warszawy Śródmieścia niejaki Jerzy Danielewski jako pełnomocnik spółdzielni mieszkaniowej “Kopernik” publicznie natrząsał się z pozwanego w sprawie cywilnej, że został on odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności za działalność opozycyjną, chociaż rozprawa polityki nie dotyczyła. Gdyby to pozwany w sali sądowej zajął się bez porównania mniej chlubną przeszłością mecenasa, którego tytuł zawodowy wypada w tym wypadku w cudzysłowie napisać, zostałby przez panią sędzię niechybnie przywołany do porządku, że związku ze sprawą to nie ma. Za to z przyzwoitością tak.

Sędzia ma bowiem na sobie nie tylko togę, ale łańcuch z orłem również. Nie dla ozdoby przecież tylko.

Żałować wypada, że słowo “mecenas” nie brzmi już dumnie jak za czasów, gdy temu tytułowi zawodowemu nimb nadawał wielki patriota Jan Olszewski. I tacy jak Lew-Mirski czy Danielewski wpływają negatywnie na ocenę całej palestry, wciąż chlubiącej się nie tylko pamięcią Jana Olszewskiego ale również Władysława Siły-Nowickiego czy Tadeusza de Viriona.     

Posłowie nie pełnomocnicy, wszyscy z wyboru pochodzą

Pocieszające okazuje się w całej tej historii przywracające nas do rzeczywistości realnej a nie wirtualnej stwierdzenie, że chociaż adwokata, jeśli na pełnomocnika z wyboru nas nie stać, dostajemy z urzędu – posłowie nasi, na razie przynajmniej, wyłącznie w wyboru pochodzą. Ci, co kiedyś głosowali na Lichocką, też o tym wiedzą.

Wyborcy PiS sami sobie ten los zgotowali. Zamiast oczekiwanej dobrej zmiany doczekali się nie tylko rehabilitacji lumpenproletariackich zachowań (orzeczoną przez komisję etyki wobec Lichockiej naganę prezydium Sejmu anulowało) ale wręcz ich eskalacji i ofensywy. Gorzej, że wszyscy, co na PiS nie głosowali, również. Podobnie jak sławetny “palic” z twórczości Witolda Gombrowicza gest Lichockiej stanie się na trwałe symbolem stosunku rządzących do społeczeństwa, a sejmowa awantura wokół immunitetu Budki jeszcze to w świadomości opinii publicznej utrwali. Odwołując się do niepowtarzalnej terminologii z Gombrowiczowskiego “Ślubu” uznać można, że “palic” w tym najnowszym przypadku “dutknął” nie tylko wyborców opozycji. A Jarosławowi Kaczyńskiemu coraz trudniej uchodzić za żoliborskiego inteligenta, skoro przyzwala we własnej partii na podobne ekscesy. A nawet ich sprawcom – na ofensywną prywatę, szkodzącą już nie pojedynczej skandalistce, lecz publicznemu obrazowi władzy. 

Przebojem licznych za czasów pierwszej dziesięciomilionowej Solidarności (1980-81) Festiwali Piosenki Prawdziwej stał się song Jana T. Stanisławskiego “Uczyła mnie mama, bym się nie bał chama”. Pewien typ kompetencji kulturowych jednoznacznie i powszechnie kojarzono wtedy z władzą. Później każda scena legitymowania przez sołdata w stanie wojennym jeszcze ten obraz umacniała. Tylko i wyłącznie w tym sensie ekipa generała Wojciecha Jaruzelskiego pozostawała proletariacka, z zasadnym przedrostkiem “lumpen-“. Dłuższy wywód można sobie darować, bo wiele lat przedtem dowcipnie i do rymu przeprowadził go Janusz Szpotański w niepowtarzalnym poemacie o towarzyszu Szmaciaku z nizin się wywodzącym i zachowującym charakterystyczne dla nich maniery również w życiowej roli decydenta.     

Wrócić znów wypada do tego, co wszyscy widzieli: na ekranach telewizorów lub wyświetlaczach telefonów komórkowych. Lichocka może utrzymywać, że wcale żadnego sprośnego gestu nie wykonała, tylko pocierała oko (po co niby miałaby to robić akurat wprost do kamer i w ławach parlamentarnych, przy tym jeszcze po głosowaniu, nie wyjaśnia), najwyżej wyborcy rozliczą ją za to, że zwraca się do nich, jakby byli niespełna rozumu.

Za to z wyrazem nienawiści, w jakim zastygła w tym samym momencie twarz posłanki partii rządzącej, nic już zrobić się nie da. Paragrafu na to nie ma. Pozostaje tylko kartka wyborcza.                     

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 3

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here