Krzyżacy i cwaniacy

0
82

PiS nie broni Ryszarda Czarneckiego, chociaż przez 15 z 20 lat sprawowania mandatu eurodeputowanego tę właśnie partię reprezentował w Strasburgu i Brukseli. Partia Jarosława Kaczyńskiego ujmuje się za to za bohaterem znacznie bardziej szpetnej afery Michałem Kuczmierowskim. Dlatego, że nie  ma wyboru. Gdyby ten ostatni został świadkiem koronnym w gruzy runąć mogłaby wprawdzie nie klechda smoleńska o zamachu, ale inny równie ważny mit założycielski PiS sprzed czasów gdy partia nieprzerwanie rządziła przez osiem lat Polską. Chodzi o legendę obrony krzyża na Krakowskim Przedmieściu.

Będąc harcerzem po trzydziestce…

To Michał Kuczmierowski ten krzyż przyniósł i ustawił przed Pałacem  Prezydenckim (zajmowanym już wówczas przez Bronisława Komorowskiego – najpierw  w roli marszałka Sejmu jako tymczasowego prezydenta po śmierci Lecha Kaczyńskiego, później już jako kandydata demokratycznie na to stanowisko wybranego w głosowaniu powszechnym). Wtedy jeszcze na chodniku na Krakowskim Przedmieściu zbierali się zwolennicy wszystkich ugrupowań, podobnie jak wśród ofiar katastrofy samolotu prezydenckiego w Smoleńsku po nieudanym podejściu do lądowania na Siewiernym znaleźli się posłowie ze wszystkich klubów Sejmu ówczesnej kadencji.   Znicze zapalano zresztą także na Rozbrat pod siedzibą Sojuszu Lewicy Demokratycznej, z którego wywodzili się Jolanta Szymanek-Deresz i Jerzy Szmajdziński zanim nie powrócili z delegacji na obchody katyńskiej rocznicy 10 kwietnia 2010 r.

Paradoks sprawił,  że właśnie postawienie krzyża, symbolu który łączy, podobnie jak słowo “katolicki” znaczy “powszechny” – położyło kres solidarnemu oddawaniu czci ofiarom przez Polaków. I zapoczątkowało gorszące awantury w tym miejscu. Krzyż przytargany tam przez ówczesnego działacza Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej wtedy już 32-letniego Michała Kuczmierowskiego upamiętniać miał wyłącznie parę prezydencką i te ofiary katastrofy, które reprezentowały Prawo i Sprawiedliwość, partię kierowaną przez brata zmarłego prezydenta.

Za usunięciem a ściślej przeniesieniem do kościoła krzyża optowały w tej sytuacji zarówno władze (rządziła wtedy koalicja Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego) jak przedstawiciele Episkopatu Polski, nie życzący sobie – co przyznawali w prywatnych wypowiedziach – szargania symboli religijnych a tym bardziej gorszącej wojny światopoglądowej na trotuarze. Z czasem to nastąpiło. Na walce o krzyż, póki trwała – skorzystały jednak doraźnie i cynicznie obie strony. Partia Kaczyńskiego przedstawiła siebie jako obrończynię wiary, co w sytuacji gdy sam prezes uchodzi za marnego chrześcijanina (jako stary kawaler nie pasuje do wymogu, by mężczyzna stał się ojcem rodziny, najlepiej  licznej, a o jego religijnej żarliwości przed 1989 r. nie było słychać) miało jej zapewnić przychylność “rzeczypospolitej proboszczów” w kolejnych kampaniach wyborczych.

Z kolei z kręgu harcowników, co też pod krzyż przychodzili, ale po to, żeby domagać się jego usunięcia i głośno pokpiwać z “klenczonów” przy nim się gromadzących – wyłonił się czasem antyklerykalny i otwarcie  naigrywający się nie tylko z “krzyżaków” z Krakowskiego ale całości polskiej tradycji katolickiej Ruch Janusza Palikota, kontrowersyjnego przedsiębiorcy i filozofa z wykształcenia. W wyborach parlamentarnych w półtora roku później Ruch Palikota nie tylko przekroczył próg pięcioprocentowy ale zajął trzecie miejsce. Nie dało mu to jednak udziału we władzy.

W latach 2011-15 sprawowała ją ponownie ta sama koalicja PO-PSL. Za to po serii ekscesów Palikotowi zostało dziewięciu posłów w klubie chociaż z początku miał ich ponad 40. Zaś na koniec kadencji wspomagany przez Barbarę Nowacką (obecną “ministrę” edukacji z ramienia KO) zawiązał on koalicję z SLD Leszka Millera, której wyborcy już do kolejnego Sejmu nie wpuścili. Od tego czasu Palikot pojawia się w mediach jako bohater wyłącznie na plotkarskim “Pudelku” zajmującym się niekiedy również przejrzałymi celebrytami.

Znacznie lepiej od przewodniczącego Palikota wyszedł na warszawskiej “wojnie o krzyż” ten co go postawił. Dawny druh Michał Kuczmierowski. A   ściślej – świetnie na niej wychodził do momentu zatrzymania go w Wielkiej Brytanii, dokąd uciekł, by uniknąć odpowiedzialności za afery z czasów, kiedy z poręki PiS sprawował funkcję prezesa Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych. W czasie dodajmy szczególnym – pandemii globalnej i wojny na sąsiadującej z Polską Ukrainie. 

Kuczmierowskiemu zarzuca się,   że wyprowadził miliony z publicznej kasy do firmy Pawła Szopy, producenta “patriotycznej”  odzieży Red is Bad. Tyle, że nie ciuchów z orłem w koronie miała dostarczać lecz generatorów prądu. Przeznaczone docelowo dla Ukrainy agregaty prądotwórcze kupowano w Chinach po czym sprzedawano agencji pięć razy drożej.  Za Szopą wystawiono już list gończy. 

Jak udowadnia za zaliczający się raczej do grona najbardziej zagorzałych  obrońców majątku narodowego biograf Leszka Balcerowicza i dawny poseł Kongresu Liberalno-Demokratycznego Witold Gadomski w kwestii interesów Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych z Szopą “nie było żadnego powodu, by zakupów nie realizować w trybie zwykłym – ogłaszając przetarg i wybierając najlepsze oferty – zarówno pod względem ceny, jakości i formy rozliczenia finansowego. W transakcjach handlowych standardem jest to, że sprzedający otrzymuje należność z kilku lub nawet kilkudziesięciodniowym opóźnieniem, kredytując w ten sposób nabywcę. Ale Kuczmierowski i ten gość, co stał za nim, mieli szeroki gest – płacili pieniędzmi podatników w ciemno, finansując spółki Szopy (..) Zakaz wzbogacania znajomych premiera publicznymi pieniędzmi w warunkach wojny za naszą granicą i pandemii wynika z prawa naturalnego, czyli zwykłej przyzwoitości” [1]. 

Przy czym Paweł Szopa, po dorobieniu się na interesach z RARS,  wcale nie przeznaczał nadwyżek na rozwój swojej firmy ani nie inwestował w żaden inny sposób, ale za to, co pozyskał,  kupił luksusowe BMW (za milion zł) i siedem mieszkań w Warszawie. 

W swojej zaś macierzystej branży Szopa zaopatrywał w ciuchy – oczywiście nie te seryjnie produkowane – parę prezydencką. Andrzej Duda jego sklep odwiedzał zaś first lady Agata ubrała się w koszulkę od Szopy w trakcie oficjalnej wizyty na Łotwie. 

A teraz szukaj wiatru w polu. Za to miejscem pobytu jego kontrahenta na dłużej stanie się teraz Londyn.       

Jako prezes RARS Michał Kuczmierowski co miesiąc z kasy pobierał 42,9 tys zł – więcej niż wielu Polaków zarabia przez rok.

Wsławił się nie tylko zakupem generatorów z Chin, za których sprowadzenie bajeczną marżę pobierał zawodowy patriota Szopa – ale także nagromadzeniem respiratorów nie nadających się do użytku w  szpitalach w dobie pandemii koronawirusa. Niewiele lepiej szło mu skupowanie nadwyżek zboża od rolników w momencie zalania polskiego rynku przez tanie i nierzadko toksyczne produkty żywnościowe sprowadzane do nas pod pretekstem tranzytu przez oligarchów ukraińskich.    

Sąd w Londynie dopiero co zdecydował, że  Kuczmierowski pozostanie w areszcie. Gdy się to rozstrzygało, specjalnie udał się tam Michał Dworczyk.  Za byłego szefa agencji poręczyła też Jadwiga Emilewicz znana z wyjazdu na narty wraz z rodziną w pandemii, gdy było to zakazane, za to niedługo po zdaniu funkcji wicepremierowskiej w rządzie. 

Przeoczonym niesłusznie przez komentatorów segmentem życiorysu Michała Kuczmierowskiego pozostaje zagadkowy fakt – a mający miejsce zanim jeszcze ten bohater krzyż smoleński postawił – oficjalnego wykonywania przez niego w Sejmie pracy lobbysty. Zajmował się nią w latach 2006-9. Kiedy ją zaczynał,  miał 28 lat. Rodzi to oczywiste pytanie, jaki pożytek płynął z odgrywania tej roli przez chłopaka przed trzydziestką, w dodatku absolwenta bardzo oddalonego od Wiejskiej w sensie nie tylko dosłownym (choć rzeczywiście usytuowany jest na dalekich Młocinach) Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego… Przecież lobbysta, jeśli ma na życie zarobić,  musi najpierw nie tylko doskonale poznać wszystkich decydentów, parlamentarzystów i ekspertów, ale wręcz się z nimi zbratać. A 28-letni i potem nieco tylko starszy Kuczmierowski żył wtedy z lobbingu skoro niczym innym się nie zajmował. Kluczowy pozostaje fakt, że karierę zaczynał za pierwszych rządów PiS (2005-7). Przystał zapewne na coś, na co nie godzili się starsi koledzy, bo swoją etykę zawodową mają nawet komornicy a nie tylko  lobbyści…  Ale nie za zagadki biografii odpowie przed sądem, lecz za marnotrawienie pieniędzy publicznych w dobie pandemii i wojny na sąsiadującej z nami Ukrainie.           

Emilia H. córka kosmonauty

Żeby jednak pozostać sprawiedliwym wobec byłego szefa rezerw strategicznych państwa, wskazać trzeba,  że nie mniejszym zainteresowaniem cieszy się afera Ryszarda Czarneckiego i jego małżonki. Ten za żadne kluczowe dla bezpieczeństwa sprawy nie odpowiadał, wprawdzie był kiedyś  ministrem, ale bez teki tylko i w odległym już historycznie rządzie Jerzego Buzka – za to przez 20  lat zasiadał w Parlamencie Europejskim i chociaż wszedł tam z poparciem Samoobrony Andrzeja Leppera, przez kolejne trzy kadencje a więc 15 lat reprezentował już w Strasburgu i Brukseli Prawo i Sprawiedliwość. Dopiero w tegorocznych wyborach reelekcji nie udało mu się uzyskać.

Wcześniej już znajdował się na celowniku unijnych służb antykorupcyjnych (OLAF, Europejski Urząd ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych),  ale gdy stracił immunitet, dopadły do te krajowe.

Czarnecki i jego żona przedstawiana w mediach jako Emilia H, córka kosmonauty – na partnera do interesów wybrali sobie rektora Collegium Humanum. Paweł C. nosi to samo nazwisko co b. europoseł chociaż nie są spokrewnieni. 

Jeszcze jako eurodeputowany Czarnecki obiecał załatwienie magnificencji otwarcia filii uczelni w Uzbekistanie, gdzie miał  mieć wielkie wpływy, na które się powoływał, co też jest karalne. W zamian za utorowanie rektorowi przez męża drogi do ekspansji “na kierunku wschodnim” – Emilia, córka kosmonauty została na uczelni zatrudniona i zyskała możliwość ukończenia tam specjalizacji podyplomowej. Zaś dla kwestii sensowności otwierania przez polską uczelnię prywatną azjatyckiej filii kluczowy okazać się może fakt, że dzięki jej indeksowi uzbeccy obywatele zyskiwali możliwość przyjazdu do krajów Unii Europejskiej. Zapewne o to chodziło w całym procederze. 

Dawnemu eurodeputowanemu Samoobrony i PiS Ryszardowi Czarneckiemu stawia się również zarzut prania brudnych pieniędzy. I w tym momencie lekki ton i żarty towarzyszące zwykle opisywaniu co łagodniejszych łotrzykowskich perypetii muszą się skończyć. Bo często są to pieniądze po prostu ociekające krwią.  

Trudniej za to poważnie komentować rozliczenia przejazdów, jakie Czarnecki odbywać miał w ramach obowiązków służbowych. Samochodami czasem wcześniej już zezłomowanymi ten król szrotu podróżować miał  najczęściej z Jasła i do Jasła. Wiadomo bowiem,  że miasto to położone jest daleko od Brukseli i Strasburga. 

To jedna z  przyczyn, dlaczego PiS nie broni Czarneckiego i zawiesza go w prawach członka partii: z obawy przed ośmieszeniem, bo szczegóły sprawy przedstawiają się  operetkowo.

Morawiecki, promotor kariery druha

W nieunikniony sposób pojawia się pytanie,  dlaczego partia Jarosława Kaczyńskiego tak twardo opowiedziała się po stronie Michała Kuczmierowskiego, w którego sprawie śmiesznostek trudniej wprawdzie się doszukać ale detale porażają, zwłaszcza, że w grę wchodzi czas pandemii COVID-19, zagrożenia ze wschodu i wszelkich jego reperkusji. Na tym przecież zarobili kosztem znękanego społeczeństwa bohaterowie afery.

Jak wynika z nieoficjalnych wypowiedzi polityków PiS, nie mogą sobie oni pozwolić, żeby pozostawiony sam sobie Kuczmierowski został świadkiem koronnym.  Nie ze względu na okoliczności związane z działalnością agencji rządowej,   lecz jego rolę w sprawie krzyża smoleńskiego. O co bliżej chodzi, dowiedzieć  się już trudniej.

Nie ulega za to wątpliwości,  że  głównym promotorem późniejszej kariery Kuczmierowskiego okazał się sam Mateusz Morawiecki. 

Jeszcze w 2010, roku katastrofy smoleńskiej i wojny o krzyż z Krakowskiego Przedmieścia, Michał Kuczmierowski podjął pracę w Banku Zachodnim  WBK, któremu wówczas Morawiecki prezesował. 

Zaś szefem poprzedniczki RARS, nieco skromniejszej wtedy Agencji Rezerw Materiałowych, Kuczmierowski został w 2020 r, kiedy Morawiecki był premierem. Nazwę zmieniono w rok później. Ale Michała Kuczmierowskiego ze stanowiska odwołał dopiero rząd Donalda Tuska. 

Kiedyś mawiano, że Morawiecki to pierwszy premier, który w polityce praktycznie nie miał swoich ludzi. Ale w biznesie tak. Nie ulega wątpliwości, że Michał Kuczmierowski zaliczał się do grona jego najbardziej zaufanych.

I w tym zawiera się kolejna część odpowiedzi na pytanie, dlaczego PiS nie zostawia Kuczmierowskiego na pastwę  losu i wymiaru sprawiedliwości, jak Czarneckiego. 

Jeżeli Ryszard Czarnecki coś powie w śledztwie czy na procesie, to o własnych sprawach. Zeznania Kuczmierowskiego mogą pogrążyć wielu ale też zdruzgotać mity. Działaniom “krzyżaków” z Krakowskiego Przedmieścia, co jak wiemy bronili tam krzyża wbrew stanowisku Episkopatu Polski, towarzyszyło przecież mnóstwo zagadkowych zdarzeń, okoliczności i powiązań. Niewiele wciąż o nich wiemy, podobnie jak o interesach Mateusza Morawieckiego, które sprawiły, że syn legendarnego Kornela, powszechnie szanowanego lidera podziemnej antykomunistycznej Solidarności Walczącej  – szybko przeistoczył się z ról prezesa banku BZ  WBK i sternika jego rebrandingu na Santander Polska oraz doradcy premiera Donalda Tuska, w postać dla PiS na tyle istotną, że urząd premiera sprawował  – właśnie zaraz po wspomnianym Tusku – najdłużej w historii wolnej Polski. I wciąż wymieniany  jest jako kandydat Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta, chociaż wszystko wskazuje na to, że  Jarosław Kaczyński decyzji jeszcze nie podjął.

Kandydatura Mateusza Morawieckiego ma jednak jeden niezaprzeczalny walor, nie do przebicia przez innych pretendentów w dziwacznych prawyborach, rozgrywanych w głowie jednego tylko człowieka: prezesa partii. Obojętne, czy rywalem byłego premiera w prezydenckim wyścigu zostanie Rafał Trzaskowski czy raczej Donald Tusk, ten drugi będzie zmuszony w kampanii tłumaczyć się z tego, że przed laty wziął Morawieckiego na swego doradcę.

Bingo, mawia się w takich sytuacjach, chociaż zapewne nie jest to ulubione słowo Kaczyńskiego. 

Przy czym jak udowadnia socjolog z Instytutu Piłsudskiego Andrzej Anusz, to Morawiecki okazuje się jednym kandydatem, który gwarantuje prezesowi, że w kampanii poprowadzi pisowskie hufce w ten sposób, żeby się nie rozproszyły. Zadziała więc prawo wielkich liczb. Te małe tracą znaczenie.                                                     

W ubiegłorocznych wyborach do Sejmu startujący z listy PiS Michał Kuczmierowski uzyskał w okręgu obejmującym m.in. Siedlce i Ostrołękę 3,3 tys głosów co nie dało mu poselskiego mandatu a w ślad za nim immunitetu.

Jeśli Mateusz Morawiecki zamierza za rok  wygrać wybory prezydenckie, będzie musiał tych głosów zdobyć co najmniej 10 milionów. W tej sytuacji z jednej strony nie może sobie pozwolić na utratę poparcia “ludu smoleńskiego”, przywiązanego do klechdy o zamachu i mitu walki o krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Z drugiej zaś – skoro w ub. r. na PiS zagłosowało 7,6 mln obywateli, musi pozyskać dodatkowo nowych zwolenników, umiarkowanych lub odwrotnie: bliższych Konfederacji, których mogą skutecznie zrazić szczegóły afery RARS, jeśli jej sprawca je ujawni, gdy poczuje się porzucony przez protektorów i zrobi im na złość. 

Mnożą się więc powody, żeby PiS Kuczmierowskiego bronił, nawet jeśli na pisowskie demonstracje “w obronie praworządności” wcale nie przychodzą tłumy, bo zbyt świeża pozostaje pamięć, jak prawo traktowano przez osiem lat poprzedzających magiczną datę 15 października.

A Ryszard Czarnecki, kolejny tej historii bohater? Wydawało mu się,  że jest ważną figurą.  Tymczasem okazał się nie tylko pionem – ale i ofiarą gambitu prezesa, którego tyle razy z bezsprzeczną zręcznością i finezją, obcą choćby topornemu Jackowi Kurskiemu, z pewnym wdziękiem nawet, chwalił w mediach.  Kaczyński wie przecież,  że kogoś poświęcić musi, jeśli zamierza wygrać partię.      

[1] Witold Gadomski. Afera RARS. Morawiecki trafiony, zatopiony. “Gazeta Wyborcza” z 9 września 2024

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 8

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here