Polskie media: czyli dlaczego to nie działa i po co warto je naprawiać. Bo później będzie można już tylko je odbudowywać. To oznacza obraz kontrolny lub ciszę w eterze. A raczej stan podobny jak przed 1989 r. Wtedy nadzieję dawał drugi obieg, dziś internet. A poza tym zawsze była Wolna Europa.
Pamiętamy dziadka z jednej z powieści Tadeusza Konwickiego. Bohater ten epizodyczny, do znudzenia w trakcie narracji uskarża się: – Niktmnieoniczymnieinformuje. Dlaczego warto do niego wracać? Po ponad trzydziestu latach eksperymentu z wolnymi mediami stopniowo zmierzamy z powrotem do punktu wyjścia, zaś obywatel przypomina owego emeryta, narzekającego na brak wiadomości. Kiedy się przyzwyczai, przestanie się skarżyć… A jeśli nawet nie, kto go wysłucha, skoro wolne media runą…
Gdy jako nastolatek kupiłem w antykwariacie “Słownik wiedzy obywatelskiej”, w PRL przydatny na zajęcia z wychowania obywatelskiego w ósmej klasie podstawówki oraz z propedeutyki nauki o społeczeństwie (PNOS – to nie żart, naprawdę tak się przedmiot nazywał) już w maturalnej – dopiero w domu stwierdziłem, że jego poprzedni właściciel, zanim się książki pozbył, na jej karcie tytułowej w miejscu gdzie bibliofile umieszczają ekslibris, a biblioteki pieczątkę napisał dowcipnie: “Urząd Wiedzy o Obywatelu”. Teraz wracamy do czasów, gdy to funkcjonariusze państwa mieli dysponować szeroką wiedzą o rządzonych, nigdy zaś odwrotnie…
Chora okazuje się nie tylko TVP, powtórnie upaństwowiona i po ćwierćwieczu prób z telewizją publiczną znów przypominająca tę z czasów stanu wojennego. Obie afery z udziałem TVN – udział jej bossów w szczepieniu się na koronawirusa poza kolejnością zamiast demaskowania takich praktyk oraz pokątne podpowiadanie przez Krzysztofa Skórzyńskiego tricków marketingowych szefowi Kancelarii Premiera Michałowi Dworczykowi – dowiodły, że żadna telewizja nie jest lepsza z racji tego, że pozostaje prywatna. Zaś trzeci gracz na rynku Polsat w minimalnym stopniu zajmuje się życiem publiczym i dzięki temu… zbiera najlepsze oceny.
Utyskiwanie ma sens wtedy, gdy wyraża rozczarowanie opinii publicznej: a w kwestii przekazu krajowych telewizji nie ulega wątpliwości, że traktowany jest on nieufnie przez obywateli, o czym świadczą coraz gorsze wyniki oglądalności wszystkich stacji, przekonanie o ich stronniczości (w wypadku TVP na rzecz PIS, zaś TVN wobec PO-KO) oraz odwrót widzów od “przekaziorów” do sieci, gdzie propagandy mniej a wolności więcej.
Nie nasze? To zlikwidować…
Naprawczych rozwiązań i procedur szukać warto również dlatego, że dla polityków słabość istniejących stacji może stanowić dogodne alibi do ich zgruzowania. Koalicja Obywatelska zapowiada oficjalnie likwidację znienawidzonego kanału Info, zaś w kuluarach – całej TVP. Stanowiłoby to prezent dla konkurencyjnych telewizji prywatnych, zwłaszcza dla TVN, którą w jednej z kampanii wielki i niezapomniany Andrzej Wajda określił mianem “naszej telewizji”. Charyzmatyczny twórca może jednak pozwolić sobie na wypowiadanie prawd, których lękają się politycy. Twórca “Człowieka z żelaza” zapewne jednak przewraca się w grobie, oglądając gorszącą aferę z mailowym podpowiadaniem przez gwiazdorka tejże stacji Krzysztofa Skórzyńskiego ministrowi – szefowi Kancelarii Premiera Michałowi Dworczykowi propagandowych chwytów w kwestii ubrania rządowej bezradności w walce z pandemią w gładkie słowa przekazu z branży public relations. Rzecz działa się za wiedzą i bez sprzeciwu samego Mateusza Morawieckiego. Zaś brak wyciągnięcia konsekwencji wobec sprawcy przez bossów stacji TVN – bo odsunięcie od tematyki politycznej to śmiech na sali, a nie kara – wydaje się wskazywać na chęć zamiecenia afery pod dywan.
Demokraci od Kiszczaka nadużyli zaufania
Znaczna część opinii publicznej, która wcześniej zaangażowała się w obronę koncesji dla tej stacji, w którą godzić miał projekt “lex TVN”, teraz zarzucony – poczuła się zwyczajnie oszukana. Wystawali w deszczu i na wietrze z transparentami, na których środkowa litera skrótu stacji układała się w znany z czasów protestów przeciwko stanowi wojennemu symbol zwycięstwa. Czynili to w imię wolności słowa, wbrew znajomości faktu, że przyszły założyciel TVN Mariusz Walter był w latach 80 wytypowany i rekomendowany przez Jerzego Urbana do specjalnego zespołu doradczego przy Czesławie Kiszczaku.
Teraz okazało się, że korporacyjni liderzy odwoływali się do demokratycznej opinii publicznej w tym samym czasie, gdy ich podwładny doradzał twardogłowemu ministrowi z PiS i politycznemu wychowankowi Antoniego Macierewicza, bo przecież żaden z Dworczyka liberał, nawet na pisowską miarę.
Telewidzowie czują się wystawieni do wiatru – tego samego, na którym pod Sejmem na znak protestu wystawali. Wrażenie to pogłębiła niesławna impreza u wieloletniego pisowskiego propagandysty, kiedyś zarabiającego na życie w partyjnym “Nowym Państwie”, a teraz w niemieckim Radiu RMF, Roberta Mazurka – gdzie przewodniczący klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej Borys Budka oraz wiceszef Platformy Obywatelskiej Tomasz Siemoniak przy kielichu bratali się z prominentami PiS: byłym ministrem zdrowia Łukaszem Szumowskim, któremu zarzucali udział w aferze respiratorowej, a jej beneficjenci zarobili na tragedii COVID-19 – oraz wpływowym posłem Markiem Suskim, promotorem godzących w TVN regulacji ustawowych.
Paparazzi i ruscy hakerzy zamiast sumienia polityków
Nagle okazało się, że zarzucanie rządzącym zamiaru wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej i upodobnienia jej do Białorusi oraz opozycji zdrady narodowej i spiskowania przeciw naszym interesom w Brukseli – to tylko zasłona dymna. Za nią toczą się tajemne pertraktacje, tyleż gorszące, co o nieznanym dla opinii publicznej wyniku. Zaś spory na sejmowej mównicy czy wymiana zdań w studiu telewizyjnym to odpowiednik kibolskiej ustawki na leśnym parkingu, kiedy to zwaśnione załogi klubowe tłuką się po szczękach, po czym idą razem już zgodnie na piwo, by przy nim ustalić jak podzielić wpływy z handlu dragami i unikać policyjnych pułapek. W tym wypadku rolę oszukanego odgrywa jednak nie policja, lecz opinia publiczna, której wmawia się plemienne podziały lub wybija z głowy wszelkie podejrzane “symetryzmy” i podobne herezje (chodzi o piętnowany na łamach “Gazety Wyborczej” pogląd, że PiS i PO postępują podobnie więc tyle samo są warte), po to, by dogadywać się… gdy nie widać. Aż nagle i niespodziewanie rolę rzeczników jawności i wolności mediów odegrały “paparuchy” jak z polska nazywa się polujących na skandalizujące ujęcia fotografów “paparazzi”, podobnie jak w aferze Dworczyk-Skórzyński detonatorem skandalu stali się – niezależnie od intencji – rosyjscy hakerzy.
Pokusa rozwiązań likwidatorskich oznacza jednak przyszłe budowanie od początku ładu medialnego w Polsce.
Nie da się ostatnich trzech dekad historii polskich mediów przedstawić jako pasma porażek. Świadczy o tym uczciwość, profesjonalizm i wysoka oglądalność Wiadomości TVP pod kierownictwem dawnego opozycjonisty i współpracownika BBC Karola Małcużyńskiego ale również wskazanego przez lewicę, co nie przeszkadzało mu dbać o program, Piotra Sławińskiego oraz wszystkich programów informacyjnych tej stacji za dyrektorowania Jacka Bochenka w Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, wreszcie krótkotrwały lecz udany eksperyment z Obserwatorem, pierwszym i na razie ostatnim w historii polskiej telewizji “dziennikiem bez komunistów”, który pierwszy wprowadził standardy zawodowstwa i obiektywizmu porównywalne z zachodnimi. Miarą sukcesu polskich mediów audiowizualnych stało się zdemaskowanie na antenie TVN przez Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego “niemoralnych propozycji” jakie wiceprezes PiS i zastępca Jarosława Kaczyńskiego, Adam Lipiński, składał posłance Renacie Beger. To za sprawą tego programu karierę zrobiło pojęcie “korupcji politycznej”.
Sukcesem komercyjnym z najwyższej półki okazało się zorganizowanie przez Polsat we Wrocławiu walki bokserskiej Andrzeja Gołoty z byłym mistrzem świata Timem Witherspoonem, którą na antenie prywatnej stacji obejrzało dwanaście milionów widzów, nie licząc tych, którzy śledzili ją w Hali Ludowej. Prywatna telewizja Zygmunta Solorza wzbiła się wówczas na szczyty swoich możliwości: poprzedni podobny “event” miał miejsce jeszcze w epoce radia, kiedy to w odbudowującej się dopiero Warszawie w Hali Mirowskiej w 1953 r. w trakcie perfekcyjnie zorganizowanych Mistrzostw Europy polscy pięściarze pokonywali wszystkich przeciwników z radzieckimi na czele, co obolałe w czasach stalinizmu społeczeństwo przeżywało niczym święto narodowe.
Jednak tak jak dla Polsatu maksimum stanowi zorganizowanie i relacja z wielkiej imprezy sportowej, a dla TVN seriale klasy “Chyłki” – stacja prywatna nigdy nie porwie się na teatr telewizji obojętnie czy dawałby adaptację Williama Szekspira czy Ireneusza Iredyńskiego czy produkcję ambitnego filmu, bo też niby dlaczego miałaby to robić. Poza tym, gdy nie przykłada przesadnej wagi do jakości sztuki telewizyjnej, bo na niej oszczędza – reklamodawcy i tak czas antenowy wykupią. Zaś pasma oglądane przez osoby, które nie pracują, łatwo da się wypełnić produkcjami typu “Szkoła” czy “Szpital”. Nie znoszący prywatnych konkurentów Jacek Kurski też karmi widzów tureckimi serialami, zapewne też z tych względów ma ich coraz mniej. Ale to patologia, a nie norma.
Jako siedemnastoletni licealista szedłem w trakcie demonstracji 11 listopada 1982 r. na placu Zamkowym blisko ekipy francuskiej telewizji publicznej. Zwróciło moją uwagę, jak pewną ręką trzyma sangan – rodzaj telewizyjnego reflektora, pozwalającego filmować po zmroku – pracownik z ich ekipy. Wokół w rękach demonstrantów drżały flagi i transparenty, emocje udzielały się nam nastolatkom tak samo jak kombatantom, wychodzącym z mszy za Ojczyznę w katedrze św. Jana. Trwał stan wojenny, parę tygodni wcześniej podczas manifestacji w Nowej Hucie esbek kapitan Andrzej Augustyn zastrzelił dwudziestoletniego Bogdana Włosika. A oni pomimo ryzyka ze stoickim spokojem wykonywali swoją pracę w obcym kraju, aż do chwili, gdy uderzyła na nas milicja i zepchnęła schodami w dół do wylotu tunelu trasy W-Z. Podziwiałem ich, jednak gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że po ośmiu latach sam pójdę pracować do telewizji publicznej, pewnie bym się roześmiał: komuna wydawała się wtedy może już nie wieczna, ale na pewno… długowieczna. Niektórzy powtarzali poważnie, że potrwa tyle, co zabory…
W świecie demokracji telewizje publiczne cechuje szczególna staranność. Operator opowiadał mi, jak pracując nad filmem o Oświęcimiu dla francuskiej stacji trzy dni z rzędu rozstawiał się wraz z całą ekipą, żeby sfilmować wschód Słońca na tle obozowych drutów. Za pierwszym razem w ostatniej chwili okazało się, że będzie pochmurno, więc nic z tego. Za drugim wzeszło słoneczko jak jajko sadzone, niczym na ilustracji dla dzieci. Znowu więc porażka. Dopiero trzeciego dnia efekt wreszcie osiągnięto: wschód był krwawy, jak należy, druty kolczaste przerażały, jak powinny. Przez trzy dni ekipa, której państwo francuskie opłacało przez ten czas robociznę, hotel i posiłki pracowała na to jedno, jedyne ujęcie.
Sam potrafiłem w czasach pracy w TVP zrobić wraz z operatorem Krzysztofem Suszką dodatkowe sto kilometrów po drogach Podlasia, gdzie nisko zawieszony służbowy kombiak ford escort szorował czasem podwoziem po piasku, żeby zrobić jedno ujęcie, otwierające materiał dla Wiadomości o fenomenie religijnych stacji radiowych. Przedstawiało maszt, postawiony dla Katolickiego Radia Podlasia ze składek współwyznawców belgijskich w Chotyczach blisko białoruskiej granicy. Filmując go z kartofliska, wzbudziliśmy wielkie zainteresowanie miejscowych dzieciaków, które podchodziły nas z poniemiecką jeszcze chyba lornetką. W stacji prywatnej, czy to u Waltera czy Solorza, kazano by nam się tłumaczyć ze spalonej benzyny i straconego czasu, którego zabrakło na realizację programu sponsorowanego przez producentów farb i klejów. Zaś w Wiadomościach ówczesny szef programu Jarosław Gugała, chociaż prywatnie mnie nie cierpiał, po obejrzeniu całości bez wahania przyznał mi jako autorowi tematu o stacjach katolickich nagrodę za materiał dnia.
Tylko publiczna – dlatego też piszę ją bez cudzysłowu, skoro z powrotem ma się taką stać – może rozstrzygnąć wybór między kosztami a jakością na korzyść… człowieka przed telewizorem.
Jedni oddali za nią życie, inni ją rozwiążą
Trudno o mocniejszy argument na rzecz zachowania TVP i powrotu do misji telewizji publicznej, niż ofiara życia poniesiona przez Waldemara Milewicza i Munira Buarane, którzy nie powrócili z delegacji do Iraku. Raniony wtedy przez terrorystów znakomity operator Jerzy Ernst nadal pracuje dla TVP, teraz najczęściej filmując w gmachu Sejmu.
Wprawdzie sam na wojny nie jeździłem, ale – toutes proportions gardees – widok krwi na dziennikarskim szlaku nie jest mi obcy. W spokojną sobotę, kiedy w polityce niewiele się działo, pojechałem aż do Wyszkowa z ekipą, żeby zrobić zdjęcia do materiału inspirowanego sondażem, dokumentującym podejście Polaków do problemów bogactwa i biedy. Tej drugiej postanowiłem poszukać o 60 km od stolicy, bo zawsze raził mnie nadmiar warszawskich zdjęć w ogólnopolskich przecież Wiadomościach. Gdy już wracaliśmy z ekipą, na szosie białostockiej natknęliśmy się na policyjną blokadę. Pogadałem z funkcjonariuszem. Dowiedziałem się, że na zakręcie śmierci w Lucynowie zdarzył się śmiertelny wypadek.
– Dalej pana nie puszczę – zastrzegł policjant.
– Muszę to sfilmować, żeby ludzie zobaczyli o 19,30 – odpowiedziałem.
Chwilę gadał przez radiotelefon z którymś z przełożonych.
– Jedzie pan na własną odpowiedzialność – oznajmił po tej konsultacji.
Pustą drogą zmierzaliśmy do miejsca zdarzenia. Zastaliśmy tam autokar sprasowany jak puszka po konserwach, z wbitym w niego wrakiem samochodu osobowego. Karetki z poszkodowanymi już odjechały na sygnale. Przykrytych na poboczu ciał jeszcze nikt nie uprzątnął.
Po powrocie oznajmiłem redaktorowi “głównych” Grzegorzowi Miecugowowi, że ma dwa filmy zamiast jednego. Z tragedii w Lucynowie zrobiliśmy wtedy temat “forszpanowy”, jak nazywa się w telewizyjnym slangu jeden z trzech najważniejszych materiałów w dzienniku.
Wtedy po raz pierwszy i ostatni w karierze ocenzurowałem – mając na względzie wrażliwość telewidzów – własny materiał. Nie dałem na antenę najbardziej przejmującego ujęcia, jak z okna zgniecionego autokaru wylewa się na karoserię gęsta, czerwona ciecz. To nie była farba ani rdza.
W czasach Obserwatora w krwawych ujęciach lubował się autor serwisów zagranicznych Mirosław Machnacki: wiele razy przy okazji omawiania wydań krytykowano, że daje na antenę “bebechy”. Ale raz, gdy ja redagowałem całość, a on przygotowywał dla mnie swój serwis, przeglądaliśmy przekaz CNN z Bagdadu ze zbombardowanego przez lotnictwo amerykańskie schronu, gdzie znajdowały się także dzieci. Trwała pierwsza Wojna w Zatoce Perskiej. Spostrzegłem, jak w miarę oglądania poszczególnych ujęć twarz Mirka – uczuciowego chłopaka, wychowanego w domu dziecka i autora niezłych literacko opowiadań – z wolna szarzeje. Aż wreszcie wybrał na antenę najmniej drastyczne ujęcia z całej tej makabry.
Telewidzowie odwdzięczali się nam, jak umieli za codziennie dostarczaną im porcję świeżych informacji w obrazie. Czy to w latach 90, kiedy pracowałem dla Obserwatora (o przełamaniu przez niego barier była już mowa) i Wiadomości TVP, czy 2005-6, gdy kręciłem dla TVP godzinny film o Aleksandrze Kwaśniewskim – spotykałem się wyłącznie z pozytywnymi reakcjami na samochód telewizji publicznej lub ekipę z jej logo na kamerach, gdy już z niego wysiedliśmy. Czasem przybierało to wzruszające formy:
– Niech was Bóg błogosławi – żegnała znakiem Krzyża Św. moją ekipę w Galerii Porczyńskich w trakcie jakiejś konwencji Akcji Wyborczej Solidarność starsza pani, zapewne słuchaczka Radia Maryja.
W tym samym czasie nieznajomy przechodzień zaczepił mnie na ulicy z pytaniem o stan zdrowia Jana Olszewskiego. Nie miałem nawet identyfikatora, rozpoznał mnie jako twórcę niezliczonych materiałów o Ruchu Odbudowy Polski, chociaż sam siebie pokazywałem tylko na przebitkach, nigdy nie siląc się na stend-upery, uważałem bowiem, że nie jestem piosenkarzem rockowym, więc nie muszę zabiegać o popularność a w dobrym materiale dla dziennika informacja musi pozostać ważniejsza niż jej autor. Działo się to w czasie, gdy obecny prezes TVP, zaś ówczesny podnóżek Antoniego Macierewicza we frakcji ROP-u najbardziej Mecenasowi nieprzyjaznej roznosił nieprawdziwe pogłoski o ciężkiej chorobie byłego premiera, żeby szanse własnej kamaryli wzmocnić. I tak jednak oszczercy musieli z partii odejść…
I niech mi ktoś po tym powie, że nieprawdą jest, że dziennikarz to zawód zaufania publicznego.
Takimi byli wielcy tego zawodu: wymienieni już najlepsi z szefów od informacji Małcużyński, Bochenek i Sławiński, także założyciel “Obserwatora” Damian Kalbarczyk. Również Grzegorz Miecugow, umiejący dla dobra programu współpracować ze wszystkimi i dogadujący się zawsze z tym, kto na 19,30 zrobi mu najlepszy materiał. Z niepowtarzalnym swoim poczuciem humoru i dystansem do świata, cechującym absolwenta filozofii. Bez litości pokpiwał z Marka Czunkiewicza, zresztą znakomitego autora pełnych inwencji materiałów, czasem szokujących widza, jak ten o narkomanii, z ujęciem “ćpuna dającego sobie w żyłę”, co z właściwą filmom poglądowym dla akademii medycznej dokładnością dało się zobaczyć na zbliżeniu. Jednak nie z tego drwił Miecugow: – Marek. Ty się zaprzyjaźniasz z każdym kolejnym dyrektorem.
Konformizm zawsze był “na placu” i “na Woro” chorobą zawodową, ale też telewizja przyciągała niebanalne osobowości. Czasem z wykształceniem “kierunkowym” jak aktor Krzysztof Luft, niekiedy z “nie związanym z tematem” jak najzdolniejsza reporterka polityczna Obserwatora absolwentka geologii Dorota Romanowska.
Zaczynający kariery jako dziennikarze Obserwatora Andrzej Jakimowski i Sławomir Koehler dokonali później rzeczy wielkich jako reżyserzy: filmów fabularnych (“Zmruż oczy” i “Sztuczki” Jakimowskiego) oraz realizowanych z rozmachem dokumentów (“Dziewczyna i chłopak” Koehlera oraz jego znakomity obraz o dziwacznym tytule “Eki z Małeki na ubeki” opowiadający o tym, jak poznańscy ulicznicy, czy jak dziś byśmy powiedzieli dresiarze dołączyli w czerwcu 1956 r. do patriotycznego powstania robotników). Z korytarzy telewizyjnych pamiętam też autorkę bestsellerów Monikę Luft i Kingę Dębską, późniejszą reżyserkę fabuł. Nie o gwiazdozbiór jednak tu chodzi.
W interesie publicznym: to nie slogan
To nie slogan, że telewizja publiczna, póki istniała, działała w publicznym interesie. Reporter Jan Szul przebrał się za żebraka, ukląkł na chodniku i przez parę godzin zebrał w ten sposób kwotę wielokrotnie przewyższającą dzienną stawkę wykwalifikowanego pracownika na wolnym rynku. Zaś ukryty za rogiem operator utrwalał reakcje przechodniów, za sprawą których Polacy o 19,30 dowiedzieli się istotnych rzeczy o sobie samych i naszym podejściu do bliźnich.
Filip Łobodziński i Jan Strupczewski, absolwenci odpowiednio iberystyki i anglistyki, wystąpili do urzędów o zgodę na otwarcie gabinetu lekarskiego, otrzymali ją, przy czym nikt ich o medyczne dyplomy nie pytał, aż wreszcie wystąpili o 19,30 w białych kitlach i na tle szyldu z alarmem, że za sprawą indolencji biurokratów nasze zdrowie może zostać wystawione na szwank, jeśli podobne uprawnienia otrzyma oszust lub psychopata. Trudno o bardziej dobitne ostrzeżenie.
Kiedy nasilały się pogłoski, że prezydent Lech Wałęsa rozważa “wariant generalski” dla powściągnięcia zdominowanego przez postkomunistyczną większość Sejmu, dominowały wtedy klimaty znane z “obiadu drawskiego”, z drugiej zaś strony niektórzy posłowie szykowali już śpiwory – znalazłem zgodny ze sztuką telewizyjną i dziennikarskimi normami sposób, żeby przekazać widzom sygnał o powadze sytuacji. W wiadomościowym materiale na ten temat, prezentując ujęcia tytułów gazet, spekulujących na temat możliwości rozpędzenia Sejmu przez Wałęsę (wcześniej podobny wariant zastosował w Rosji Borys Jelcyn) – podegrałem pod nie jako drugą ścieżkę dźwiękową efekty z wojskowej defilady. Wiadomo, że telewizja nie znosi ciszy. Odgłosy żołnierskich butów w tym wypadku – można powiedzieć – naprawdę dały efekt. A widzowi dodatkowy element wiedzy o sytuacji. Przemilczę, kto miał wtedy do mnie o to pretensję, bo dziś jest to jedna z osób, co najbardziej gorliwie demokracji u nas bronią..
Gdy trwała wielka powódź, operator Jan Paweł Pełech zamiast biernie filmować z brzegu to, co z niego zobaczył, oddał kamerę asystentowi, a sam wszedł po pas do wody. O 19,30 cała Polska zobaczyła w materiale niezapomnianej Beaty Kolis, jak dzielny Pełech ratuje z nurtów wezbranej Wisły wyrośnięte koźlątko, niosąc je w ramionach. Sekwencja ta powiedziała więcej o rozmiarach klęski żywiołowej, niż zdawkowe pokazywanie enty raz przerwanych wałów czy zalewanych domostw, pól i dróg.
Gdy zwolennicy Zygmunta Wrzodaka z ursuskiej Solidarności obrzucali petardami fronton siedziby rządzącego wtedy SLD przy Rozbrat, jedna z flar spadła na rękę pracującego wtedy ze mną z kamerą Jana Naukowicza. Nie przerwał jednak utrwalania wydarzeń. Dopiero po powrocie na Plac Powstańców przyjął pomoc ambulatoryjną. Nie muszę dodawać, że zdjęcia mieliśmy najlepsze ze wszystkich stacji a ja wystąpiłem o nagrodę dla nieugiętego operatora.
Różne programy publicznej rywalizowały też ze sobą nawzajem. Kiedy Lech Wałęsa w trakcie sporu z Markiem Markiewiczem i resztą Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji pojawił się w gabinecie marszałka Sejmu Józefa Zycha, czekało na jego wyjście mnóstwo ekip zdjęciowych. Z jednej strony ustawiły się wtedy ze dwie załogi Wiadomości, Teleexpress i Polsat, z drugiej zaś samotna ekipa Wojciecha Nomejki z Panoramy. Jak się okazało, to właśnie Nomejko szybko zawstydził konkurentów. W wieczornych wydaniach widzowie Panoramy mogli obejrzeć Lecha Wałęsę do rzeczy odpowiadającego na pytania reportera, zaś oglądacze pozostałych programów mieli na ekranie plecy prezydenta i słyszeli dochodzące zza nich kiepsko artykułowane dżwięki, bo ekipy nie miały szans, by całość zarejestrować jak należy.
Sukces w dziennikarstwie polega bowiem również na tym, żeby znaleźć się we właściwym czasie w odpowiednim miejscu.
Potrafiły to zawsze perfekcyjnie i ciekawie relacjonujące posiedzenia Sejmu Iwona Sulik i Danuta Ryszkowska czy skutecznie polująca na premierowe newsy polityczne Justyna Dobrosz-Oracz. Zaś wspomniany już Szul miał dar przeprowadzenia udanego wejścia na żywo z dowolnego miejsca w dowolnym czasie. Gdy kiedyś około godz. 19 Wiadomości dowiedziały się, że kolejarscy związkowcy zajęli znienacka hall ministerstwa infrastruktury, Jan Szul szybko tam podjechał, w trakcie gdy ekipa rozstawiała ciężki sprzęt w kwadrans wszystkiego się o sporze o płace w PKP dowiedział i o 19,30 wyczerpująco to telewidzom zrelacjonował.
Jak działało… aż przestało
Reporterskie przewagi i promowanie przez otwartych i skupionych na sztuce telewizyjnej wydawców takiej właśnie twórczości nie zmieniły faktu, że telewizja zawsze pozostawała łakomym kąskiem dla polityków.
Przed ich zakusami chronić ją miała wzorowana na najlepszej na świecie francuskiej ustawa o radiofonii i telewizji, uchwalona w początkach transfomacji ustrojowej przez postolidarnościową jeszcze większość. Członków rady powoływał prezydent, Sejm i Senat – każdy swoich. Przy podziale władzy pozwalało to zachować względny pluralizm. Nie zapobiegło jednak konfliktom. Najpoważniejszy wiązał się z przyznaniem przez radę Polsatowi Zygmunta Solorza koncesji na pierwszą ogólnopolską telewizję prywatną (TVN dostała swoją dopiero kilka lat później). Sprzeciwił się temu prezydent Wałęsa, odwołując powołanych uprzednio przez siebie członków rady, w tym przewodniczącego Markiewicza. Zapoczątkowało to spór kazuistyczny, czy miał prawo to uczynić. Jednak Polsat nie tylko utrzymał prawo do nadawania, ale w 27 lat później oceniany jest przez telewidzów jako stacja najbardziej bezstronna.
Szarpana również przez polityków TVP utrzymała względną niezależność przez ćwierć wieku. Chociaż osłabiło ją nowe rozdanie w czasie rządów postkomunistów, kiedy to szefem informacji został dawny propagandysta gen. Mieczysława Moczara a później delegat na IX zjazd PZPR Jacek Snopkiewicz zaś jego wszechwładnym zastępcą Karol Sawicki, którego największym osiągnieciem zawodowym pozostawało wspólne zdjęcie jeszcze z Edwardem Gierkiem. Zaszkodziło też telewizji nagminne wyprowadzanie produkcji na zewnątrz oraz przymusowe przenoszenie pracowników do firm zewnętrznych za rządów PO. Z grona czołowych polityków Platformy tylko Cezary Grabarczyk miał odwagę, by podczas jednego z sejmowych “wiekanocnych jajeczek” publicznie za to przeprosić poszkodowaną wtedy producentkę telewizyjną. Inni jednak podobnych wniosków nie wyciągnęli. Aż kuglując, by jak najwięcej dla siebie z tego tortu wykroić, w końcu stracili cały, gdy przekonali się, że żarłoczność podwładnych Jarosława Kaczyńskiego nie zna granic. A ściślej: tylko jego sprzeciw byłby je w stanie nakreślić. Ale prezes nawet nie próbuje. Podobno szuka odwetu na wszystkich dziennikarzach telewizyjnych za ujawnienie przez TVN za pierwszych rządów PiS gorszących pertraktacji na zasadzie “posady za głosy”, jakie w jego imieniu prowadził z Renatą Beger zastępca Adam Lipiński.
Krach nastąpił po podwójnym zwycięstwie PiS w 2015 r, kiedy to nowa parlamentarna większość, nie likwidując zapisanej w konstytucji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, pozbawiła ją najważńiejsyzch kompetencji i rolę powoływania władz upaństwowionego w ten sposób TVP i Polskiego Radia przyznała nowemu ciału – Radzie Mediów Narodowych. Weszli do niej politycy, w tym posłowie, jeśli zaś eksperci, to ściśle z obozem rządowym związani, a szczątkowa obecność opozycji niczego tam nie zmienia. Symbolem degrengolady stało się zasiadanie w RMN, teoretycznie mającej dbać o standardy, posłanki PiS Joanny Lichockiej, znanej z wykonania w sali sejmowej tuż po głosowaniu obelżywego i lumpenproletariackiego gestu wystawiania środkowego palca.
Już na odpowiedzialność złożonej z podobnych osób Rady Mediów Narodowych prezesem TVP został Jacek Kurski, kiedyś nieudany dziennikarz telewizyjny i niedosżły literat (pamięć o jego programie “Refleks” i nużącej książce “Lewy czerwcowy” dawno odeszła w niebyt), potem rzecznik ROP, który pracował też dla AWS i LPR a wcześniej jeszcze dla Porozumienia Centrum, zasłynął jednak w kampanii prezydenckiej z 2005 r, już na rachunek PiS wypominając Donaldowi Tuskowi dziadka z wermachtu, chociaż – jak wiemy – Józef Tusk powołany przymusowo do wojska niemieckiego zdezerterował z niego do armii polskiej na Zachodzie.
Ludzie z plasteliny
Gabinetów ani studiów telewizyjnych przy Woronicza i placu Powstańców nie zaludnili jednak wraz z nadejściem PiS ludzie ideowi, wręcz przeciwnie – szczerzy zwolennicy “dobrej zmiany” i “moralnej rewolucji” jaką kiedyś głosił Jarosław Kaczyński są przez biurokratów Kurskiego dyskryminowani, o czym świadczą losy Witolda Gadowskiego, Ewy Stankiewicz czy Jana Pospieszalskiego. Ich się nie rozpieszcza.
Grzędy telewizyjnej władzy i prestiżu obsiedli ludzie obrotowi, skłonni dostosować się do każdej ekipy i sytuacji.
Porównywana dziś przez internautów do prezenterki dziennika telewizji północnokoreańskiej Danuta Holecka należała do czołowych beneficjentów władzy postkomunistów na placu Powstańców, prowadziła wtedy tak jak teraz główne wydanie Wiadomości. Nie zaznała też krzywd od SLD-owskiej ekipy powołana przez Kurskiego na szefową Polonii Magdalena Tadeusiak. Z kolei Marzena Paczuska, była już szefowa Wiadomości a potem nawet członkini zarządu TVP, została w telewizji gdy liczni wrażliwi na kwestie niezależności dziennikarze stamtąd odchodzili po przejęciu stacji przez postkomunistów.
Ci ostatni – jakby w rewanżu – za Kurskiego należą do uprzywilejowanych, nie zaś dyskryminowanych. Magdalena Ogórek, dawna kandydatka SLD na prezydenta, prowadzi kolejne programy. Dawny sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Marek Król prawie nie wychodzi ze studia jako komentator. Równie ciekawe okazują się uwikłania biznesowe “aniołków Kurskiego”: Jacek Łęski uprzednio rzecznikował rosyjskojęzycznemu konsorcjum biznesowemu z Donbasu, wykupującego polskie zakłady pracy zwykle z fatalnym dla nich i zatrudnionych tam skutkiem.
Pogruchotanie dawnej misji TVP i niska jakość jej dziennikarskiego przekazu – w istocie obecna telewizja państwowa częściej opluwa opozycję niż zachwala rządzących – nie zmieniają jednak faktu, że siłę TVP po odejściu przywiązanych do standardów niezależności dziennikarzy stanowią ci, którzy w niej pozostali: operatorzy obrazu i dźwięku, oświetleniowcy, realizatorzy i montażyści, kierownicy produkcji. Dbają o to, żeby program – nawet propagandowo wykoślawiony – w sferze sztuki telewizyjnej trzymał zawodowy fason.
Telewizje prywatne z reguły niewielką wagę do reguł tej sztuki przywiązują. Zresztą zwłaszcza w TVN gwiazdami – z dwoma chlubnymi wyjątkami Brygidy Grysiak i Andrzeja Morozowskiego – bez wyjątku pozostają dawni pracownicy telewizji publicznej, względnie innych “mediów narodowych” (Agata Adamek profesjonalne szlify zdobyła w Polskiej Agencji Prasowej). Skaperowanie ich okazało się biznesowo tańsze niż wykształcenie własnego dream teamu. Zresztą jak daje się zauważyć, walterowska nomenklatura hołduje zasadzie, że nie święci garnki lepią.
Widać to w parlamencie. Doświadczeni i profesjonalni operatorzy z TVP zżymają się często, gdy ktoś im kadr zasłania albo kamerę potrąca. Nawet jeśli nie kochają Kurskiego ani Holeckiej, efekt pracy nie jest im obojętny. Za to czasem nawet trzy ekipy TVN a ściślej jej 24-godzinnego klonu przepychają się i przeszkadzają sobie nawzajem w nagrywaniu jednego i tego samego polityka. – Więcej ich matka nie miała – mówią wtedy pobłażliwie zawodowcy z TVP.
Czy Koalicja Obywatelska wyrzuci ich wszystkich z pracy po powrocie do władzy, żeby wzmocnić “naszą telewizję”? Tyle, że ta ostatnia może w ogóle zniknąć, jeśli Amerykanie zwiną swoje interesy w Polsce i nie znajdą na nie kupca innego niż Orlen, który niedawno zakupił “śmieciowe” gazety od Passauera, w wyniku czego miejsce Pawła Fąfary, odpowiedzielnego przed 20 laty za zgruzowanie “Życia”, wtedy drugiej polskiej gazety po “Wyborczej” zajęła z zarządzie Dorota Kania, bardziej niż z prac dziennikarskich znana z kontrowersyjnych interesów z rodziną aferzysty Marka Dochnala w czasach, gdy przebywał za kratami.
Los Polsatu zawsze pozostanie niepewny, bo właściciel Zygmunt Solorz może poświęcić stację w imię swoich rozległych interesów – ostatnio w grę wchodzi wspólne z państwem i kapitałem rosyjskim budowanie elektrowni jądrowej. Biznesowa opcja atomowa może oznaczać opcję zerową dla telewidzów.
Jak Urban z Kurskim czyli nie dajmy im wygrać
Organizowanie społecznego sprzeciwu wobec planów likwidacji TVP wydaje się więc nakazem rozsądku. Dziennikarze się tam zmieniają, tak będzie również, gdy PiS władzę straci. Ostoją profesjonalizmu pozostają artyści sztuki telewizyjnej. “Content” dziennikarski zawsze można wymienić.
Jeśli o mnie chodzi, na pewno zostawiłbym po odnowie w TVP również Miłosza Kłeczka, bo niezależnie od form jego żarliwości, kto inny spyta potem wiceprzewodniczącego klubu Koalicji Obywatelskiej Cezarego Tomczyka, w jaki sposób jako młody jeszcze człowiek i od wielu kadencji poseł zawodowy ze znanym uposażeniem dorobił się pięknej białej beemki? A opinia publiczna ma prawo odpowiedź na to usłyszeć. Życzyć też sobie wypada, by przyszli sternicy odradzającej się TVP potrafili zaprosić do współpracy sprawnego dziennikarza śledczego Witolda Gadowskiego, sekowanego przez plastusiów od Kurskiego. Czy zaproponować własny program Piotrowi Sterkowskiemu, aktywnemu w sieci i lokującemu się na prawo od PiS, w strefie zajmowanej przez wyborców Konfederacji. Z pluralizmem bowiem rzecz ma się jak z demokracją. Czasem szwankuje, ale nikt nie wymyślił nic lepszego.
Alternatywą jest rozkurz, jakby powiedział wielki Miron Białoszewski. Bardziej dosadne określenia zna na to samo lud, przez prezesa TVP Kurskiego określany mianem ciemnego, całkiem niesłusznie, skoro wziął się na sposób i pisowską telewizję coraz rzadziej ogląda, o czym świadczą wyspecjalizowane badania. Te, o których prezes w odpowiedzi powiada, że muszą być fałszywe.
Polskiej Telewizji nie rozwiązano, gdy jej prezesem przestał być Jerzy Urban. Zasługuje na to, by przeżyć również Jacka Kurskiego. Każdy inny wariant oznacza wspólne zwycięstwo ich obu. Józef Mackiewicz przekonywał, że jedynie prawda jest ciekawa. Dodać do tego można to, co potwierdzi zapewne każdy psychiatra: rozmowa, prowadzona z samym sobą nie tylko okazuje się nudna, ale może prowadzić do schizofrenii. To różnica zdań buduje. Nowa jakość rodzi się w dialogu.