Żeby rządzić spółką, nie trzeba mieć w niej większości udziałów. W polityce jest podobnie

Wybory prezydenckie pokazały, że kończy się czas partii, których potencjał wywodził się jeszcze z PRL: Lewicy jak nazwała się  teraz SLD oraz PSL. Zarazem sekwencja zdarzeń nie potwierdza samospełniającego się proroctwa „Gazety Wyborczej” o trwałej wojnie plemiennej i  dwubiegunowości polskiej polityki. Paradoks Rafała Trzaskowskiego polega na tym, że chociaż osiągnął doskonały wynik, przegrał wybory i wyczerpał swoje możliwości, dotknąwszy szklanego sufitu. Budowany przez niego ruch zagraża bardziej Platformie Obywatelskiej jako najsilniejszej formacji opozycji niż wciąż pozostającemu poza zasięgiem innych PiS-owi.

Ale siła partii rządzącej skończy się wraz z Jarosławem Kaczyńskim. Ten jest jak Leonid Breżniew, następcy zostawi już tylko masę upadłościową. A wobec uwiądu PO i bezkształtności ruchu Trzaskowskiego wiele do powiedzenia może mieć Polska 2050 Szymona Hołowni.    

Rafał Trzaskowski popełnia błąd za błędem, ale na tle rozleniwionych i zniechęconych szeregów aparatu Platformy Obywatelskiej sprawia i tak wrażenie nadaktywnego. Gdy oznajmił, że na zaprzysiężenie Andrzeja Dudy się nie wybiera, tę sensowną decyzję zniwelował natychmiast w oczach opinii publicznej uzasadnieniem, że musi wreszcie zająć się dziećmi i wyliczeniem przepracowanych kolejno weekendów. – Taki zawód pan sobie wybrał – mówi się w podobnych sytuacjach politykom.

Gdyby brakowało innych dowodów na to, że Trzaskowski nie jest mężem stanu, ten jeden w zupełności by wystarczył. Rasowy polityk musi mieć przygotowane odpowiedzi na oczywiste pytania. Czasem zaś lepiej milczeć, zwłaszcza, że czas kampanii prezydenckiej minął i Trzaskowski nie będzie już oceniany wedle tego, gdzie i w czyim towarzystwie się pojawia. Do jego porażki wydatnie przyczyniło się obnoszenie się z wszelkimi dziwadłami a ignorowanie środowisk, z którymi mógł zawrzeć – jak z samorządowcami – realny a nie tylko werbalny sojusz. Okazuje się jednak wyuczalny i wyciąga wnioski.

Trzaskowski ma bowiem polityczny plan i wręcz drobiazgowy kalendarz jego wprowadzania w życie, a to dwa atuty, których brakuje jego macierzystej partii. Z kolei to Platforma Obywatelska dysponuje środkami z subwencji i dotacji, niezbędnymi do prowadzenia sprawnej działalności politycznej. I tu koło się zamyka. Wciąż potrzebni sobie nawzajem. Ale nie potrafią poukładać wzajemnych relacji.

Proste równoległe, które się nie przecinają? Przyjazny kontakt? Od polityków PO słyszy się rozmaite interpretacje oddające najczęściej ich wishful thinking a nie stan faktyczny. A za sprawą myślenia życzeniowego przegrali właśnie kolejne wybory. Nie wiedzą nawet, czy trzeba się nastawić na długie trwanie, bo klucz do kalendarza kolejnych głosowań trzyma w ręku Kaczyński. Pójście na udry z podziałem Mazowsza stanowi wskazanie, że zamierza z niego czynić użytek. Bo po co innego miałby wypowiadać kolejną wojnę tuż po zwycięskich dla własnej formacji wyborach?

Zarówno PO jak rodzący się Ruch Trzaskowskiego o którego projekcie poinformowaliśmy w PNP 24.PL pierwsi, czekają na kolejne posunięcia posępnego samotnika z Żoliborza. Różnica jest jedna: Platforma czyni to biernie a jej niedawny przegrany kandydat nie porzuca hiperaktywności.              

Wojna o Mazowsze i tak przyniesie remis jeden do jednego, Platforma weźmie Warszawę z przyległościami a PiS mazowiecki interior, przetrą się w kolejnej kampanii partyjne aparaty, zaś ogółowi obywateli pozostanie wrażenie ustawki, łączącej interesy skłóconych przed kamerami formacji. Co ciekawsze, nie odbiega ono dalece od rzeczywistości. Głównym przegranym okaże się Adam Struzik, mazowiecki marszałek od lat bez mała dwudziestu, beneficjent unijnych funduszy i dobry gospodarz a także naturalny pretendent do przywództwa w PSL odkąd Władysław Kosiniak-Kamysz osiągnął fatalny wynik w wyborach prezydenckich. Schedę po ludowcach rozbiorą między siebie PiS i PO, chyba, że sięgnie po nią ze swoim rodzącym się Ruchem Polska 2050 Szymon Hołownia zmierzający skutecznie w tym kierunku, w którym Kosiniakowi z sukcesem pójść się nie udało, bo zabiegając o zmęczonych polskim piekłem zaniedbał tradycyjnego ludowego wyborcę, któremu stale trzeba – i warto – przekazywać przyjazne sygnały. Zaś 30 proc, głosów oddanych na wsi w drugiej turze na Trzaskowskiego raczej nie zostanie zachowanych, jeśli prezydent stolicy wzruszać będzie nie jeżdżących na wakacje zwolenników liczbą przepracowanych weekendów albo potrzebą zajęcia się dziećmi. Beneficjentem zawodu, jaki ci wyborcy przeżywają, może stać się Hołownia albo też inny polityk, który zagospodaruje poparcie prawie trzech milionów Polaków, którzy w pierwszej turze zagłosowali na kandydata obywatelskiego, doskonale wiedząc, że nie wygra – co dowodzi ich wyjątkowej determinacji. Silniejszej niż motywacje tych, którzy wsparli Trzaskowskiego, nieważne w której turze.

Szymon Hołownia nie ma wyboru. Jeśli entuzjazmu tych trzech milionów nie wykorzysta, zrobi to kto inny. Na razie okazał się pierwszym polskim dziennikarzem, który w polityce nie błaznuje – jak rodzima odmiana lalki Barbie Tomasz Lis – tylko odnosi sukcesy. Ale miał je na swoim koncie również rockman i idol Paweł Kukiz, po czym wszystko roztrwonił.

       Agenda Trzaskowskiego i lęk Platformy

Trzaskowski od dawna kalendarz ma już wypełniony, więc znowu przyjdzie mu się skarżyć na pracowite weekendy. W rocznicę powstania Solidarności w Gdańsku spotka się z samorządowcami i działaczami organizacji pozarządowych. A w pierwszy weekend września nowy ruch społeczny stanie się faktem politycznym.

Kluczowymi dla niego postaciami okażą się, oczywiście poza samym liderem  prezydenci: Wrocławia – Jacek Sutryk, Sopotu – Jacek Karnowski wreszcie Gdańska – Aleksandra Dulkiewicz. Zgodnie z planem Trzaskowskiego powinni dołączyć: prezydent Białegostoku Tadeusz Truskolaski oraz Bydgoszczy Rafał Bruski. Być może również włodarze ze Szczecina i Lublina. Na pewno nie pójdą tą drogą gospodarze Krakowa ani Rzeszowa, wcześniej wywodzący się z SLD.

Problem w tym, że samorządowców przy próbach zaistnienia w polityce ogólnokrajowej charakteryzuje słomiany ogień, zapalają się szybko do tej działalności i równie prędko gasną. A PO ma im już niewiele do zaoferowania, jak to partia opozycyjna. Przemawia to na korzyść ruchu Trzaskowskiego.

Wiele zależy od PiS. Jeśli władza centralna przyciśnie samorządowców, będzie dalej odbierać im pieniądze i uprawnienia a dokładać zadań – zagra na korzyść Trzaskowskiego. Zdeterminowani przystaną do niego, by ratować się w grupie. Jeżeli natomiast władza im odpuści – zebrać ich Trzaskowskiemu będzie trudniej. Nie wiadomo też, jak potraktuje polityków z centrali PO, skłonnych do niego przystać. Gdy powstawała Platforma, jeden z jej trzech założycieli Maciej Płażyński (dwaj pozostali to Andrzej Olechowski i Donald Tusk) był już dogadany ze „spółdzielnią”, inteligencko-biznesową frakcją AWS o orientacji chadeckiej. Ale ówczesny marszałek Sejmu zostawił ich samych i na pokład wbrew umowie nie zabrał. Trzaskowski też może w adeptach przebierać jak w ulęgałkach. Ale jeśli zyska opinię nieobliczalnego, kto za nim pójdzie?

Czym zajmie swoich? Przez czas pozostający do wyborów mają zbierać podpisy pod inicjatywami obywatelskimi ustaw, składanych później do Sejmu. Dotyczyć będą popularnych w społeczeństwie kwestii. Niech władza je odrzuca i traci punkty w sondażach. Projekty obywatelskie odnosić się mają do subwencji oświatowej i energii odnawialnej. Feler w tym, że wszystko to pozostaje mało porywające. Gdyby Unia Europejska ukarała pisowski rząd za łamanie procedur demokratycznych obcięciem funduszy na rozwój lub przynajmniej pojawiło by się takie zagrożenie  – jeden z projektów Trzaskowskiego dotyczyć miałby przekazywania unijnych pieniędzy bezpośrednio samorządom z pominięciem centrali. To już mocniej działa na wyobraźnię, tyle, że wymaga spełnienia paru warunków, które niekoniecznie zaistnieją równocześnie.

Powraca problem relacji z PO, która pomimo osłabienia i paniki wywołanej usamodzielnianiem się niedawnego kandydata na prezydenta pozostaje drugą partią w Polsce, najsilniejszą formacją opozycji, z całym dobrodziejstwem subwencji i dotacji. Kasa, Misiu, kasa – jak mówił do ówczesnego prezesa PZPN Listkiewicza trener Janusz Wójcik, zresztą kiedyś również poseł.

Grzegorz Schetyna, jak nieoficjalnie się dowiedzieliśmy, zmierza do tego, żeby ruch Trzaskowskiego zastąpił wirtualną już od dawna – a praktycznie od zawsze – Koalicję Obywatelską. W praktyce bowiem politycy PO pozostają… swoimi własnymi koalicjantami. KO stanowi resztówkę powołanej na wybory do europarlamentu Koalicji Europejskiej z udziałem SLD i PSL. I tak przegrała ona jednak wybory z PiS. Po nich zaś PSL nie chciało w niej pozostać, zaś SLD dla odmiany… nie chciano. Obecni partnerzy PO jak pozostałość po Nowoczesnej czy formacja Barbary Nowackiej, której nazwy (Inicjatywa Polska) prawie nikt z pamięci nie wymieni to partie kanapowe. Czapą szerszą a nie tylko czapką – niewidką nad PO i partnerami, których skaptuje Trzaskowski stałby się jego nowy ruch. Nasze źródło w PO dostrzega w tym poważną koncepcję, uzasadnioną zamiarem zachowania dwóch milionów wyborców, którzy do namiotu Trzaskowskiego dołączyli pomiędzy pierwszą prezydencką turą a drugą. Realizatorom tego scenariusza pozostaje znaleźć odpowiedź na jedno najtrudniejsze pytanie: dlaczego to wszystko ma chociaż trochę obchodzić obywateli. Dla polityków pomysł stanowi szalupę ratunkową, to oczywiste. Ale taką tratwą ewakuacyjną z przeciekającego pokładu PO ruch Trzaskowskiego wydaje się od początku. A strach pozostaje złym doradcą. Nie wiadomo jeszcze, na ile koncepcje Schetyny, zachowującego silne wpływy w PO podziela jego następca w fotelu przewodniczącego partii Borys Budka. Sprawia trochę wrażenie, że własne zdanie ma wyłącznie w kwestiach, których się specjalizuje, dotyczących praworządności. Nie wiemy, kto będzie pierwszy przy jego uchu.

      Plan Hołowni czyli polityka bez polityki               

Szymon Hołownia na starcie ruchu Polska 2050 deklaruje, że  zaczyna od ludzkiej twarzy i ludzkiego losu, który go interesuje. Pozostaje showmanem, gra na wzruszeniach, to chłopak z dobrego domu i wymarzony kandydat na zięcia w oczach niejednej starszej pani. Trzaskowski, chociaż już jako ośmiolatek świetnie zagrał w serialu „Nasze podwórko” wiele mógłby się od niego nauczyć.

Trzeci w niedawnych wyborach prezydenckich Hołownia wie, że zwykli ludzie polityki – przynajmniej oficjalnie tak nazywanej – nie lubią, a polityków wręcz nie znoszą i na tym buduje swój przekaz.

Demokrata z przekonań, czego nie można mu odmówić, z pewnością bardziej szczery w tych deklaracjach od skłonnego do ekstremów Trzaskowskiego, któremu głowę mebluje „Gazeta Wyborcza” ze swoimi licznymi przybudówkami – korzysta też Hołownia z doświadczeń republikanów amerykańskich, z którymi łączy go m.in. podejście do aborcji i praw gejów. Ruch Polska 2050 zawiera lokalne kontrakty obywatelskie z mieszkańcami i samorządami. Tworzy zbiór zadań do wypełnienia. Przypomina to rozpisany na szczegóły lokalne republikański „Kontrakt z Ameryką”, na którym z kolei wzorowana była przed prawie ćwierćwieczem „Umowa z Polską” – program ROP Jana Olszewskiego wypracowany m.in. przez Dariusza Grabowskiego i Jana Parysa.

Gdy nie ma się dostępu do subwencji i dotacji, wobec konieczności długiego trwania, bo wciąż nie wiemy, kiedy wybory  się odbędą, może się okazać, że przyjdzie jednak poczekać konstytucyjne trzy lata, chociaż PiS Konstytucję łamie na zawołanie – w takiej przedłużającej się perspektywie więzi ze społecznościami lokalnymi okażą się cenne. Mandaty bowiem zdobywa się w okręgach, a nie w centrali.

Hołownia specjalizuje się teraz w formułowanych w demonstracyjnie ludzkim języku apelach, w których zachęca: spotkajmy się przy obiedzie, pogadajmy o tym, co nas dzieli. Bo przecież ludzie zewsząd słyszą, że polityka skłóca już nawet rodziny. A on im obiecuje państwo nie tylko bezpieczne i demokratyczne ale nawet… zielone. To nie z żart, tylko autetyczny cytat z konferencji prasowej na Foksal 31 lipca br. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że Leszek Miller w 2001 r. obiecywał, że gruszki na wierzbie wyrosną po czym… wygrał wybory. 

Ludziom albo się to spodoba, albo kto inny zagospodaruje prawie trzy miliony elektoratu Szymona Hołowni z wyborów prezydenckich.

Jeśli odwołać się do słynnej typologii Leszka Kołakowskiego, Hołownia pozostaje kapłanem, Trzaskowski raczej błaznem. Pytanie, kogo znękani przez pandemię i pięciolatkę rządów PiS ludzie potrzebują bardziej.

Rozgrywka między nimi wydaje się prawdopodobna, bo nagle zrobiło się jak nigdy gęsto w obozie polskiej demokracji. Ale również ich porozumienie – niewykluczone. Obaj są pragmatykami i potrafią liczyć.         

Casting na zbawcę polskiej demokracji

Ruch Trzaskowskiego, Platforma Obywatelska i Polska 2050 Hołowni – w sytuacji gdy Lewica po klęsce Roberta Biedronia już się nie liczy podobnie jak PSL – z tej trójki wyłoni się lider przyszłego obozu demokratycznego. Silniejszego z każdym dniem, z którym Kaczyński jest coraz starszy. Ale to wariant jeden, optymistyczny. Drugi zakłada, że wymienieni w grze o złoty róg wykończą się wszyscy nawzajem, a potencjalne przywództwo obejmie nowa siła polityczna. Kariera charyzmatycznego ale świeżego w polityce Hołowni a zwłaszcza  bezbarwnego i pozostającego wcześniej cieniem własnej partii Trzaskowskiego pokazuje, że wiele nie trzeba.

Ponad przeciętność swarów, wzajemnych oskarżeń i publicznych kompromitacji własnej partii wyrósł Krzysztof Bosak, czwarty w wyborach prezydenckich i zyskujący jako prawica ideowa na zakłamaniu PiS w przeróżnych sprawach od aborcji po amerykańską ustawę 447, oznaczającą roszczenia wobec bezspadkowego mienia pożydowskiego w Polsce. Młodemu wciąż i bystremu Bosakowi marzy się wyraźnie polski Jobbik, niczym kiedyś staremu Kaczyńskiemu Budapeszt w Warszawie. Lider PiS swoją pozorną mrzonkę zrealizował, chociaż jego młodszy druh Victor Orban wsparł darzonego przezeń bezinteresowną nienawiścią Donalda Tuska w staraniach o prezydenturę zjednoczonej Europy. Jeśli jednak Bosak spróbuje ukonkretnić swoją wizję polskiego odpowiednika Jobbiku, prawicy radykalnej i bezkompromisowej z kilkunastoprocentowym nawet poparciem – spotka się podobnie jak swój węgierski wzorzec ze skoordynowanym przeciwdziałaniem całego aparatu represji, prokuratury, służb specjalnych i urzędów skarbowych. Bowiem to, co dla Bosaka jest nowym marzeniem, dla Kaczyńskiego pozostaje starym koszmarem: że wraz ze swoimi kolejnymi partiami (a były to Porozumienie Centrum, które nie weszło do Sejmu, Akcja Wyborcza Solidarność gdzie nie chciano go na wiceprezesa czemu trudno się dziwić, potem PiS) zostaje przelicytowany w swojej deklaratywnej miłości do Boga i ojczyzny i ktoś go wreszcie obejdzie z prawej strony. Póki ma władzę, nigdy na to nie pozwoli.

Z kolei koszmarem „Gazety Wyborczej” OKO-pressu, Sorosowych organizacji pozarządowych i wszelkich innych wyznawców teorii, że im gorzej w Polsce tym lepiej dla nich – pozostaje nie Bosak lecz Hołownia. Pamiętam z jaką knajacką zapiekłością Agnieszka Kublik i Ewa Milewicz opluwały oświeconą część AWS i demokratycznie zorientowane zaplecze medialne tej partii, bo właśnie próba cywilizowania tamtej formacji – ostatniej na razie w historii Polski siły proreformatorskiej – oznaczała śmiertelne niebezpieczeństwo dla kamaryli z Czerskiej. Podważała podstawy jej istnienia. Dlatego bojowniczki z Agory organizowały bojkoty i produkowały fake-newsy. Za ich sprawą zostałem nawet i to na drugiej stronie „GW” kandydatem na rzecznika prasowego rządu Jerzego Buzka, chociaż nawet w warmińskich Mierkach gdzie kwestie personalne ustalali mandaryni z AWS wróble o tym nie ćwierkały nad jeziorem. Bo dla koncernu z Czerskiej dziennikarz prawicowy powinien rozpierać się w studiu i mamlać jak Semka, trząść się z niedowartościowania i kompleksów jak Zaremba albo wygadywać androny jak Mazurek. Podobnie z politykami: zniesławiano ile wlezie oświeconą w miarę „spółdzielnię”, wspierając zarazem i reklamując frakcję Wiesława Walendziaka, której interesy i postaci (od Gaspera z osławionej przekręciarskiej Telewizji Familijnej po Wróbla, przejściowo pisarza nieudanych przemówień Buzka) przypominały żywo karykatury prawicowców ze stronic tygodnika „Nie” Jerzego Urbana. Dzisiaj to Hołownia, jak kiedyś demokraci z AWS obraża trendmakerów z Agory, podważając kreowany przez nich obraz świata. Ale i Bosaka utopiliby w łyżce wody.

Trzaskowski z kolei – przez „Wyborczą” niby hodowany a faktycznie zwalczany i naprowadzany na kolejne pola minowe, z tematyką LGBT na czele, zresztą naprawdę redaktorom z Czerskiej zupełnie obojętną, ale dogodną jako narzędzie załatwiania interesów – ogranicza się naprawdę do technologii politycznej. Porywu ani masowego ruchu w jego obozie nie widać, brak tego, co zwykło się nazywać spontanem. Nie ma nudniejszej funkcji w polskiej polityce niż rola prezydenta Warszawy. Trampoliną do kariery ta funkcja stała się dla jednego tylko polityka, był nim Lech Kaczyński, beneficjent wymiany klasy politycznej w 2005 r. po aferze Lwa Rywina, kiedy to – jak w powieści Giuseppe Tomasiego di Lampedusy – trzeba było wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu.

Trzaskowski – choćby ze względów merkantylnych i komercyjnych – nie zerwie dziś z Platformą, chociaż dla niej, a nie dla PiS rodzący się jego ruch stanowi główny kłopot. Poczekajmy na razie, co się z niego wyłoni. Gdy Trzaskowski stał z wielką tubą na schodach Państwowej Komisji Wyborczej – w tej pozie uwiecznił go w postaci kampanijnej ikony wybitny malarz Wilhelm Sasnal – po tym, jak przyniósł zebrane w kilka dni 1.6 mln podpisów, wokół widzieliśmy same znane od dawna twarze: jego podwładnych z miasta, radnych, posłów i aparatczyków. Ale w sztabie Hołowni nawet w radosną dla niego noc wyborczą – bo pomimo dopiero trzeciego miejsca to on podobnie jak czwarty Bosak okazał się fatycznym zwycięzcą, inni wypadli poniżej oczekiwań  – w tym nowym miejscu zmuszeni byliśmy oglądać opatrzoną już facjatę mec. Romana Giertycha. Na psa urok, mawia w takich sytacjach lud, niesłusznie określany mianem ciemnego przez członka zarządu reżimowej telewizji Jacka Kurskiego. Jeśli Hołownia postawi na Giertycha – będą prawie trzy miliony wybrednych i ideowych wyborców do zagospodarowania. Natura nie znosi próźni.

Pustka nastąpi w PiS, jeśli Kaczyński – co do którego porównania do Leonida Breżniewa nie są złośliwością, lecz smutnym odbiciem stanu faktycznego – nie będzie już w stanie jednoosobowo kierować partią. Nie przygotowano żadnego wariantu sukcesji. Co więcej, spekulowanie na ten temat traktuje się jak obrazę majestatu. Prezes dawno pozbył się wszystkich, którzy mogliby go zastąpić. Otoczył się politycznym lumpenproletariatem, czego dowód stanowią: sejmowy gest Joanny Lichockiej oraz obyczajowe perypetie Kurskiego i rodziny. Naturalny następca – wciąż popularny w sondażach premier Mateusz Morawiecki – w partii nie jest tolerowany i trzyma się wyłącznie dzięki poparciu prezesa. Andrzej Duda wprawdzie dopiero co wygrał wybory prezydenckie po raz wtóry, ale przy tej okazji udowodnił, że do niczego poważnego się nie nadaje. Symboliczne okazały się jego nieudane próby usamodzielnienia, choćby w polityce personalnej (błyskawiczna dymisja szefowej kampanii Jolanty Turczynowicz-Kieryłło, której nawet nie bronił przed atakami). Dalej są już tylko układni i lojalni wobec prezesa urzędnicy, jak Mariusz Błaszczak. A za nimi już podąża ta fatalna czerń pisowska z wyróżniającym się furmańskimi manierami  Tarczyńskim, wysferzonym związkowcem Mosińskim, przypominającym Beldonka z opowieści Dygasińskiego Bielanem i resztą magazynu osobliwości. Niedługo to potrwa.

Nikt nie jest gotowy na nieodległą przecież zmianę. To stan na dziś. Ale nie święci garnki lepią. Niewiele potrzeba, by zostać beneficjentem skokowo nawarstwiającej się sytuacji. Podobnie jak w latach 2000-1, kiedy to Aleksander Kwaśniewski wygrał wybory prezydenckie po raz drugi i rychło przepadły obie rządzące partie, bo ani AWS ani Unia Wolności nie weszły do kolejnego Sejmu. Zaś o 2005 roku i reperkusjach afery Rywina była już tu mowa przy okazji przypomnienia kariery Lecha Kaczyńskiego.

Żeby sprawować kontrolę nad spółką, nie potrzeba dysponować w niej większością udziałów. Wystarczy złota akcja jako gwarant, że bez nas nie da się podjąć żadnej wiążącej decyzji.

Do złotej akcji w polskiej polityce pretendentów nie brakuje. Nie wszystkich zapewne jeszcze poznaliśmy. Co się nie uda Trzaskowskiemu czy Hołowni ani nawet Bosakowi, spróbują przeprowadzić inni, zaś przestrzeń po Lewicy i PSL też przyjdzie komuś wypełnić. Chyba, że wierzycie Państwo w trzy spokojne lata bez wyborów. Ale to już tylko żart.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 7

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here