“Obserwator Codzienny” 30 lat później
Mija 30 lat odkąd przestał wychodzić “Obserwator Codzienny” Damiana Kalbarczyka. Podobnie jak później “Życie” Tomasza Wołka – miał szansę, żeby przełamać monopol na polskim rynku dzienników prasowych. Cenę za to, że mu się nie udało, płacimy dzisiaj.
Teraz w Polsce mamy jedną tylko profesjonalną gazetę. Jak na kraj liczący 40 milionów ludności (wraz z naszymi najświeższymi ukraińskimi gośćmi) i chlubiący się pięciorgiem laureatów literackiej Nagrody Nobla – to niewiele.
Spory w rodzinie
W tej sytuacji wydarzeniem nie mogą być polemiki na łamach, stają się nim wewnętrzne sprawy ocalałego Molocha: spór redakcji “Gazety Wyborczej” z władzami wydającej ją spółki “Agora” o wyższość papieru nad siecią bądź odwrotnie czy głośne odejście stamtąd renomowanego publicysty Konstantego Geberta (Dawida Warszawskiego) w reakcji na próbę ocenzurowania przez redakcję tekstu: chodziło o próbę wycięcia zdania, w którym batalion Azow autor zgodnie z prawdą nazwał neonazistowskim.
Niedawną 33. rocznicą ukazania się pierwszego numeru “Gazety Wyborczej” – pisma, przypomnijmy, na początek cenzurowanego oficjalnie i stanowiacego efekt politycznej umowy okrągłostołowej z bardziej ustępliwą częścią opozycji (m.in. Bronisławem Geremkiem i braćmi Kaczyńskimi) – świętować przyszło więc zespołowi a zapewne biznesmenom z Agory również w całkiem minorowych nastrojach. Tym bardziej warto więc przypomnieć niedługą historię dziennika, który rokował nieźle, zanim – propagując zresztą gorąco choć rozumnie liberalizm – sam padł ofiarą nieubłaganych praw rynku.
Teraz potwierdza się równie brutalna zasada, że każdy monopol nieuchronnie prowadzi… do upadku monopolisty. Oto “Gazeta Wyborcza” jak wynika z rankingów sprzedaży w czwartym kwartale ub. r. znajdowała dziennie średnio 57 tys czytelników: przed ćwierćwieczem miała ich 500 tys. Teraz lokuje się za brukowym sprignerowskim “Faktem” (150 tys sprzedawanych egz) oraz bulwarowym “Super Expressem” (89 tys). Nie są to poważne dzienniki opinii. Też ledwo dyszą. Mamy kolejny dowód, że król jest nagi.
Los “Gazety Wyborczej” skonfliktowanej choć gnieżdżacej się w jednym biurowcu i korporacyjnym ciele z “Agorą” przypomina w krzywym zwierciadle brawurową koncepcję czechosłowackich marksistów z czasu praskiej wiosny 1968, którzy pragnąc pogodzić leninowską zasadę dyktatury proletariatu z demokratycznymi regułami proponowali, żeby o władzę w wolnych wyborach konkurowały… dwie partue marksistowsko-leninowskie. Ta, która wygra, miała rządzić krajem. Dzisiaj spadek czytelnictwa do poziomu iiczby mieszkańców Tomaszowa Mazowieckiego (nic temu miastu nie ujmując), podczas gdy niedawno dorównywało ono ludności Poznania – pokazuje jak wiele Polaków obchodzi spór między zapatrzonymi w excelowe tabelki i jeżdżącymi jaguarami menadżerami agorowymi a zbrojnymi w etos, wspólne wspomnienia z czasów podziemnego “Tygodnika Mazowsze” i doktoraty honoris causa redaktorami “Wyborczej”. W jego tle, poza różnicą stylu, mieliśmy bieżącą politykę: bossom “Agory” psuje bowiem biznes montowany przez redaktorów “front odmowy” wobec rządów PiS, woleliby więcej pragmatyzmu, dającego choćby minimum… suto opłacanych rządowych ogłoszeń i obwieszczeń.
Grzech pierworodny, czyli dlaczego cenzurę późno zniesiono
Chociaż komuniści wybory parlamentarne przegrali 4 czerwca 1989 r, a rząd pierwszego niekomunistycznego premiera Tadeusza Mazowieckiego (jednak jeszcze z ministrami z PZPR) zaczął pracę już we wrześniu – formalnie cenzura przestała istnieć dopiero w czerwcu 1990 r. Tak długie istnienie Głównego Urzędu Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk z siedzibą przy Mysiej stanowi plamę na honorze.
Przez rok do cenzury wożono jeszcze szczotki “Gazety Wyborczej”. Taka to była wolność.
Z wydanej nie tak dawno książki o podziemnym “Przeglądzie Wiadomości Agencyjnych” wynika jasno, że redaktorzy tego prestiżowego pisma przypisują środowiskom wydającym już wtedy (z cenzurą, a jakże) “Gazetę Wyborczą” i “Tygodnik Solidarność” zamysł zablokowania konkurencji [1].
Żeby trafić wtedy do kiosków, trzeba było wcześniej przejść przez cenzurę. A dla środowisk takich jak “PWA” oznaczało to po prostu zdradę.
Sejm zwany kontraktowym (bo wyłoniony wprawdzie w wyborach, których nie fałszowano ale wedle politycznego podziału mandatów wcześniej ustalonego) zniesienie cenzury uchwalił dopiero 11 kwietnia 1990 r. Przestała ona istnieć 6 czerwca 1990 r, kiedy ustawa weszła w życie. Późno, strasznie późno. Z planem Leszka Balcerowicza spieszono się bardziej, pracując nad nim nawet w czasie świątecznym i przyjmując dziesięć składających się na to ustaw jeszcze do końca 1989 r.
W ten sposób macherzy ówczesnego porozumienia załatwili sprawę nie tyle przy Okrągłym Stole co przy zielonym stoliku, nie dopuszczając do prawdziwej rywalizacji na wolnym rynku. A ściślej – nawet do ukształtowania sie pełnokrwistego rynku prasowego. Co nie znaczy, że zroworozsądkowe mechanizmy w ogóle nie zadziałały. Pozycję uprzywilejowaną szybko stracił “Tygodnik Solidarność” w czasach gdy jego naczelnym został Jarosław Kaczyński zamieniony w partyjny szmatławiec. Zachowała ją za to “Gazeta Wyborcza”, jedyny w Polsce profesjonalnie redagowany dziennik, za sprawą talentów Krzysztofa Leskiego i Edwarda Krzemienia a później Justyny Dobrosz-Oracz i Wojciecha Czuchnowskiego, na przekór zaś nienawistnej pisaninie Agnieszki Kublik czy publicystyce moralnie rehabilitującej wicepremiera stanu wojennego (ale później też i rządu Mazowieckiego) generała Czesława Kiszczaka jako człowieka honoru.
W kręgu mitu założycielskiego
Atutem “Wyborczej” pozostawały mit założycielski (podziemny “Tygodnik Mazowsze” i kampania przed wyborami czerwcowymi), oraz jej późniejsza opiniotwórczość: właśnie na jej łamach – bo też gdzieżby indziej – ukazał sie słynny artykuł redaktora naczelnego Adama Michnika “Wasz prezydent, nasz premier”, po którym słowo stało się ciałem, a notatnik telefoniczny Tadeusza Mazowieckiego spisem ministrów owego rządu [2]. Liczył się też kapitał ludzki: silny i spójny aż do czasów obecnej wojny domowej między biznesem a etosem oraz próby wypatroszenia tekstu Dawida Warszawskiego zespół.
Legendę zbudował jednak sobie zespół nowego dziennika “Obserwator Codzienny”: chociaż wielu autorów wywodziło sie z podziemnej a potem zalegalizowanej przez jej naczelnego Marcina Króla “Res Publiki”, mit nie miał już podziemnej proweniencji. Zrodził go jednak – jak na schyłek epoki Solidarności przystało – strajk. Pierwszy i jak dotychczas jedyny w siedemdziesięcioletniej historii Telewizji Polskiej. We wrześniu 1990 r. symbolicznie siedemnastego, spotkali się w jakby specjalnie wyziębionym na tę okazję wieżowcu przy Woronicza inicjatorzy “pierwszego dziennika bez komunistów”. Na czele “Obserwatora” stanął Damian Kalbarczyk, czterdziestoletni historyk idei i znawca myśli politycznej Tomasza Masaryka wyróżniajacy się zawsze olimpijskim spokojem oraz brodą w stylu paryskiej Dzielnicy Łacińskiej. Załogę 20-minutowego programu informacyjnego tworzyli także m.in.: prezenterzy Krzysztof Luft (później rzecznik rządu Jerzego Buzka), Agata Młynarska i Katarzyna Król-Gruszczyńska, reżyserzy: Andrzej Jakimowski (potem pełnometrażowe fabuły “Zmruż oczy” i “Sztuczki”) oraz Sławomir Koehler (dokument “Dziewczyna i chłopak” o bohaterach getta), specjalistka od spraw wschodnich Natasza Bryżko (później tłumaczka “Riwne/Rowno” Ołeksandra Irwanca), dziennikarze Łukasz Perzyna i Dorota Romanowska. Chociaż Kalbarczyk ze swoimi 40 wiosnami nie był w zespole najstarszy, większość ekipy spoglądała na podtatusiałych towarzyszy z “Wiadomości” i “Panoramy” jak na mastadontów. Start “Obserwatora” nastąpił na ostro: pierwszy materiał pierwszego wydania, autorstwa mojego i Koehlera, nosił tytuł “Lech Wałęsa prezydentem”. Potem pokazywaliśmy m.in. protest górników pod Belwederem, który “Wiadomości” pominęły oraz mój wywiad z kandydatem na premiera Janem Olszewskim, który główny program informacyjny o 19,30 też nagrał, ale nie puścił.
Premierem został jednak wcale nie mec. Olszewski, lecz enigmatyczny wtedy liberał z Gdańska Jan Krzysztof Bielecki. Gdy go pierwszy raz nagrywałem, był w takim stresie, że zanim zaczął mówić do rzeczy, przez dobre pół minuty mamrotał coś bez związku. Wypuściłem z 10 sekund tej ścieżki dżwiękowej, żeby Polacy dowiedzieli się, jak elokwentnego mają premiera. Zaraz po górniczej demonstracji i rozmowie z niedoszłym szefem rządu Olszewskim stało się to trzecim argumentem za zdjeciem programu.
Rolę cenzora i likwidatora odegrał w tym wypadku wałęsowski nowy prezes Radiokomitetu nie stroniący od alkoholu Marian Terlecki. Gdy w stanie wskazującym na spożycie wpakował się toyotą na lodziarnię przy szosie katowickiej, w “Nie” Jerzego Urbana zdjęcie rozbitego wehikułu pojawiło się pod nagłówkiem: “Prezes wpadł na lody”.
Wałęsa nastawiony był już wtedy na sojusz z komunistami. Wykonawcami jego polityki w TVP stali się wiceprezes Radiokomitetu Marek Markiewicz oraz stojący na czele Dyrekcji Programów Informacyjnych znakomity zresztą poeta Lech Dymarski.
Reakcją na podporządkowanie “Obserwatora” właśnie DPI – po ludzku mówiąc dawnemu komunistycznemu Dziennikowi TV – stał się protest zespołu, dotąd cieszącego się autonomią w strukturach Programu II. W odpowiedzi emisję programu zawieszono.
Zaczęliśmy więc strajk okupacyjny w pomieszczeniach redakcyjnych przy Placu Powstańców Warszawy. Dziewczyny dziś jeszcze pamiętają gustowną piżamkę aktora z wykształcenia (zdążył nawet zagrać u Krzysztofa Zanussiego) Lufta. Zaimponowała nam wtedy Elwira Kądzielska, która dwa dni wcześniej przeszła do nas z “Wiadomości”: pomimo to próby powrotu nie podjęła, dzielnie strajkowała z nami przez 10 dni po czym wyszła z całym zespołęm “Obserwatora” z TVP, by powołać niezależną gazetę.
Bo legendę – jak była już o tym mowa – za sprawą “dziesięciu dni, które wstrząsnęły telewizją” – już zyskaliśmy. Nieźle musiała promieniować, skoro Anna Maruszeczko, która przyszła do nas na strajk by napisać o nim reportaż dla “Tygodnika Literackiego” do końca protestu już została, a później w gazeice “Obserwator Codzienny” zajeła się opisywaniem prac rządu Olszewskiego, bo Mecenas za kolejnym podejściem wreszcie premierem został. Później zaś prowadziła w TVN wyciskacz łez ‘Wybacz mi”. Gdy strajkowaliśmy, w postsocjalistycznym biurowcu naprzeciwko po drugiej stronie kanionu ulicy Świętokrzyskiej związkowcy wywiesili z okien transparent Solidarności, bo chociaż bossowie związkowi formalnie popierali jeszcze Wałęsę, to zwyczajni działacze z Komisji Zakładowej mieli go już dosyć.
Między nami liberałami
Rozgłos wokół pierwszego w historii TVP strajku pozostawało więc tylko przekuć w start nowego dziennika tym razem już prasowego. “Obserwator Codzienny” mógł pojawić się szybko albo w ogóle.
Jeszcze na przedwiośniu 1991 r. doszło do rozstrzygającego spotkania z przedsiębiorcą i reemigrantem Wiktorem Kubiakiem, w Mariotcie, gdzie miał wtedy biuro. Wyróżniał się bezpretensjonalnością: na spotkanie przyszedł w kraciastej koszuli i zamiast kawy polecił podać colę w puszkach. Opowiadał, że zamierzał pierwotnie zainwestować w “Szpilki”, ale po wizycie w redakcji przekonał, się, ze średnia wieku wynosi tam 78 lat więc nie warto. Chciałby mieć taką gazetę, którą może przeczytać rano przy śniadaniu. Koniecznie po polsku. Nie widzi więc innego sposobu, jak tylko ją założyć [3].
Kubiak sponsorował również musical “Metro” – ikonę pop-kultury doby transformacji ustrojowej, stał się odkrywcą talentów zarówno Katarzyny Groniec jak Edyty Górniak.
Finansował też Kongres Liberalno-Demokratyczny, partię ówczesnego premiera Bieleckiego. Jednak zanim ukazał się pierwszy numer, gdańskiego liberała zastąpił u steru rządu Jan Olszewski. Właściciel Kubiak nie próbował nigdy ręcznie sterować gazetą. Wobec rządu przyjęła ona postawę roztropnej opozycyjności: cieszyliśmy sie na łamach z pierwszego od zmiany ustrojowej wzrostu gospodarczego, krytykowaliśmy zaś gry i zabawy zespołu teczkowego ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza.
Pismo było nowoczesne. Szata graficzna poważna i czarno-biała lepsza niż wtedy w “Wyborczej”. Używany w “Obserwatorze Codziennym” program komputerowy pozwalał autorowi widzieć na ekranie pisany przez siebie tekst od razu na kolumnie gazety, co działało motywująco. Każdy czuł się współtwórcą i niemal nie zdarzały sie artykuły dwa razy dłuższe niż powinny. Wyczuwaliśmy też sprawy ważne, skoro w tematyce granic i uchodźców – wtedy gdy dopiero co rozpadł sie ZSRR – specjalizowała się jedna dziennikarka, która wyłącznie za to brała pensję.
Wiktor Kubiak dotrzymał słowa, że dziennik finansować będzie przez rok. Potem musi on zacząć na siebie zarabiać. Niestety 11 tys sprzedawanego dziennie nakładu na to nie pozwoliło. Gdybyśmy czasu mieli wiecej, rysowały się przesłanki powodzenia. W ankiecie przeprowadzonej wśród ówczesnych studentów dziennikarstwa tytułem wskazywanym przez nich jako ulubiony pozostawałą nie “Gazeta Wyborcza” lecz właśnie “Obserwator Codzienny”. Oznaczało to, że możemy stać się pismem “pokolenia, ktore wstępuje”. Jednak nieudana i kosztowna eskapada musicalu “Metro” na Broadway udaremniła możliwość skutecznych pertraktacji z Kubiakiem na ten temat. Po “Obserwatorze Codziennym” pozostała pamięć gazety, która nikogo nie opluwała. Jej narracja okazywała się rzeczowa, liczyły się fakty a nie etos.
Po latach podobną szansę miało “Życie” Tomasza Wołka, również wsparte na solidnym micie założycielskim: walki z włoskim wydawcą Nicolą Grauso o niezależność tytułu (zespół odszedł z red. naczelnym Wołkiem po pacyfikacji przez Sycylijczyka “Życia Warszawy”), dołączyli też dziennikarze “Pulsu Dnia” i “Wiadomości”, którzy opuścili TVP po rekomunizacji programów informacyjnych i publicystycznych. Na parę lat za rządów AWS “Życie” stało się drugim po “Wyborczej” dziennikiem opiniotwórczym, kres temu położyło dopiero przejęcie tytułu przez spółki związane z Platformą Obywatelską (Chemiskór, 4Media), zamierzające do jego stopniowej likwidacji, poprzedzonej zastąpieniem charyzmatycznego Wołka przez anemicznego Pawła Fąfarę. Efekt pozostaje znany.
[1] por. Przegląd Wiadomości Agencyjnych 1984-1990. Przerwana historia ilustrowanej bibuły. Red. J. Bryłowski, J. Doktór, S. Domagalska. Wyd. Dom na Wsi, Ossa 2009
[2] Adam Michnik. Wasz prezydent, nasz premier. “Gazeta Wyborcza” z 3 lipca 1990
[3] por. Łukasz Perzyna. Liberalizm codzienny. “Opinia” nr 16, jesień 2017