Donald Tusk zapowiadając, że nie wszystkie decyzje, jakie podejmie, wypełnią kryteria praworządności z punktu widzenia purystów, dodaje kolejny i to poważniejszy błąd do tego, który już popełnił, przy okazji wycofanej później kontrasygnaty dla neosędziego Krzysztofa Wesołowskiego. Kwestia obsady funkcji przewodniczącego Izby Cywilnej Sądu Najwyższego interesuje nielicznych. Polacy przy rekordowej mobilizacji i najwyższej od 1919 roku frekwencji dlatego opowiedzieli się za rządami Koalicji 15 Października, że mieli dosyć instrumentalnego traktowania prawa za rządów PiS.
Co więcej, entuzjazm, jaki łączy się z tą datą po niemal roku całkiem się wyczerpał. Ludzie głosowali za tym, żeby prawa nie stosowano na skróty, ale też, co oczywiste, po to, żeby im się poprawiło. Także za wyższą kulturą życia publicznego. Za tym, by państwo przestało rzucać kłody pod nogi przedsiębiorcom, tworzącym miejsca pracy i wzrost gospodarczy. W żadnej z tych dziedzin nie odczuwamy ożywczych efektów obiecywanych zmian.
Występując w gmachu Senatu niemal w przeddzień 35. rocznicy powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego, premier Donald Tusk podkreślił, że z wykształcenia jest historykiem. Pomimo to jego dygresje dotyczące powojennych Niemiec w kontekście obecnej sytuacji Polski wydają się nie na miejscu.
Chociaż trudno się z premierem nie zgodzić, że “ostatnie osiem lat zdewastowało system prawny”. Aczkolwiek logika zdania okazuje się na bakier, bo to wprawdzie trafna charakterystyka rządów Prawa i Sprawiedliwości, ale te miały miejsce w latach 2015-23 a nie w ostatnim ośmioleciu. Bo po pierwsze w 2016 r. nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło a poza tym z pewnością intencją Tuska nie było zaliczenie roku własnych już rządów do okresu wspomnianej dewastacji.
Podobną logikę, powiedzmy złośliwie, raczej historyka i to niezbyt precyzyjnego, niż filozofa czy matematyka (bo oni nie mają z nią zwykle problemów) demonstruje urzędujący premier w kwestii dalece ważniejszej niż periodyzacja. Chodzi o praworządność.
Jej obrona pozostawała we wspomnianych latach 2015-23 (a nie 2016-24) szczytnym hasłem nie tylko ówczesnej opozycji parlamentarnej, do której zaliczała się wtedy partia Tuska i jej obecni koalicjanci (w tym od 2020 r. skromne paroosobowe koło Polski 2050, odkąd do polityki wszedł Szymon Hołownia, trzeci w wyborach prezydenckich) – ale również uczestników demonstracji ulicznych. Choćby z tego powodu nie wolno się tym pojęciem bawić, czy – powiedzmy po staropolsku – z nim igrać.
Donald Tusk jako historyk wie, że nie jest Józefem Piłsudskim. I że dopiero co pozbawiliśmy władzy, jako wyborcy, w masowym jak nigdy od 1919 r. głosowaniu politykiera, któremu pochlebcy podpowiadali, że zostanie nowym Naczelnikiem. Tym przegranym liderem okazał się Jarosław Kaczyński.
Od beneficjentów wspaniałego pokojowego zrywu, cucu przy urnach, jaki miał miejsce 15 października ub. r. oczekiwać należy szacunku dla praworządności, nawet jeśli reguły prawa ograniczać miałyby władzę w jej dobrych intencjach. Ale przecież nie przez nie ma ona kłopoty z realizacją własnych obietnic wyborczych.
Wynurzeniom Tuska, jakie zaprezentował publicznie, w senackiej siedzibie, zarzucić można, że opierają się na serii logicznych błędów. Nie ma czegoś takiego jak “pełna praworządność”, której kryteriów miałyby nie spełniać przyszłe decyzje premiera. Praworządność albo istnieje, albo jej brakuje, powiedzą to Tuskowi nie filozofowie od logiki nawet tylko sami prawnicy. Tak jak nie można trochę być w ciąży, tak nie istnieje państwo częściowo praworządne. W dodatku Tusk, asekurując się jednak, bo zapewne wie, jaki sprzeciw wywoła – zaznacza, że ma na myśli “punkt widzenia na przykład purystów w dobrym tego słowa znaczeniu”. A to już wielopiętrowa konstrukcja na tyle nawet potocznej logiki się nie trzymająca, że lud polski, niesłusznie swego czasu przez prezesa reżimowej pisowskiej telewizji Jacka Kurskiego ciemnym nazwany, skoro PiS od władzy odgonił skutecznie za pomocą kartki wyborczej – zwykł podobne rozumowania określać prosto: lewą ręką do prawego ucha.
Niech więc premier raczej rządzi, a nie filozofuje na temat prawa, bo znany również jako żarliwy kibic Tusk wie doskonale, że w tej kwestii gra na obcym boisku.
I właśnie strzelił sobie samobójczego gola. Zapewne liczy, że z trybun rozlegnie się wyrozumiałe: Polacy, nic się nie stało.
To nie tak jednak. Czas owacji i entuzjazmu minął bezpowrotnie. Ludzie czekają na efekty zmiany, jaka się za ich sprawą dokonała. Nie da się dalej podążać drogą na skróty, w dodatku ignorując zapalające się czerwone światła. Rządy piratów Polska ma za sobą, z woli obywateli. Ich następcom pozostaje udowodnić, że rzeczywiście okazują się inni, a głosu na nich oddanego 15 października 2023 r. nie zmarnowaliśmy ostatecznie.
Natomiast jeśli ktoś pozostaje tak zapracowany – jak dziś miliony Polaków, walczące o utrzymanie dotychczasowego standardu życia, o co z winy poprzedniej pisowskiej ekipy niełatwo – że nie ma czasu, by śledzić bieżące wydarzenia polityczne, więc całkiem serio obawia się autorytarnych tendencji, zwłaszcza gdy słyszy tyleż alarmistyczne co obłudne ostrzeżenia ze strony PiS w tej materii, śmiało można go uspokoić. Donald Tusk na razie mało robi, za to mówi za dużo. To kolejny sygnał, że rządzący, zamiast tyle gadać po próżnicy, jak mawia wspomniany lud, wziąć się powinni do roboty. I po raz kolejny przypomnieć sobie, co nam obiecywali.