Ludzka twarz kapitalizmu

0
204

Czyli to nie jest polemika z prof. Modzelewskim

Kapitalizm wcale nie ma być ani okropny ani piękny, tylko skuteczny – umożliwiający ludziom bogacenie się i realizowanie innych wyższego rzędu potrzeb, jeśli je odczuwają. Bez tego będziemy skazani na wieczne 500+ – demoralizowanie obywateli przez państwo za odebrane im wcześniej pieniądze… Oczywiście kapitalizm ma być dla ludzi a nie dla robotów, jak w korporacjach, zwłaszcza tych mających zagranicznego właściciela.     

Przy Jankielu… Nie piszę polemiki z prof. Witoldem Modzelewskim z podobnych względów, z jakich nie porywałbym się na dysputę z Olgą Tokarczuk na temat literatury ani z Wojciechem Fibakiem o tenisie. Także z tego powodu, że z większością tez artykułu Profesora o rodzimym kapitalizmie się zgadzam. Inaczej postrzegam jednak pewne relacje przyczynowo-skutkowe. Jeśli bowiem kapitalizm dzisiejszy podobnie jak w czasach zaborów zdominowany jest przez obce korporacje, które transferują zyski z Polski – to nie ulega wątpliwości, że sami sobie to zrobiliśmy. I to teraz, nie za sanacji.

Winni jesteśmy my, skoro nikt nas nie najeżdżał. Zaś model i dyktat niemiecki, który słusznie razi prof. Modzelewskiego często przypomina bardziej postpruską choć czerwoną NRD (pisał o tej tradycji wielki eseista i przyjaciel Polski Timothy Garton Ash) niż kwitnącą – przynajmniej dopóki nie wpompowała ogromnych pieniędzy we wschodnie landy – Bundesrepublikę, stanowiącą w latach 80 przedmiot marzeń i wzorzec Polaków. Zamiast się jednak do niej upodobniać i budować fabryki takie jak Mercedesa w Stuttgarcie czy komputerownie w Hanowerze, zamykaliśmy własne, co Modzelewski słusznie krytykuje. Nawet Rosjanie za czasów Władimira Putina budują Skolkowo, na swoją miarę odpowiednik kalifornijskiej Doliny Krzemowej.

Więcej od prof. Modzelewskiego zrozumienia znajduję dla sanacji, preferującej etatyzm, w sytuacji gdy właścicielami tkalni w Łodzi i kopalń na Śląsku byli właśnie Niemcy. Nie zrzuciliby się na budowę Gdyni ani nie skredytowali nam COP-u.  Krytykując ekipę rządzącą w międzywojniu trzeba też pamiętać, że do Legionów, przekształconych później w elitę władzy, nie szli raczej przemysłowcy – albowiem pilnowali fabryk – tylko filozofowie, poeci i malarze.

Wicepremier z przypadku i weterynarz-amator

Również humaniści z wykształcenia a cynicy z powołania z „Gazety Wyborczej” i Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego wykreowali na ekonomicznego geniusza Leszka Balcerowicza, chociaż przy Okrągłym Stole załogą gospodarczą opozycji dowodził prof. Witold Trzeciakowski, senatorem z Łodzi został właśnie Cezary Józefiak, przyspieszała kariera Ryszarda Bugaja, nie pozostawały dla nikogo tajne projekty Tadeusza Kowalika ani wspominanego niedawno w trakcie spotkania na Foksal prof. Stefana Kurowskiego. Własne prospołeczne koncepcje zbudowali doradzający Maciejowi Jankowskiemu w Regionie Mazowsze Solidarności Dariusz Grabowski czy Leszkowi Moczulskiemu z KPN Aleksander Jędraszczyk. Było w kim wybierać. Nieprawda, że zabrakło alternatywy.

Jednak Balcerowicz – można brzydko powiedzieć – wyszedł z pewnego równania ale nie spisku. Niemcy nic do tego nie mieli (wcześniej ich kardynałowie na konklawe skutecznie wsparli Karola Wojtyłę, zapoczątkowując w ten sposób  polską demokratyczno-niepodległościową odyseję), tyle chyba, że podsunęli wzorzec, w dodatku znakomity – bo Tadeusz Mazowiecki, swoją drogą nie legitymujący się nawet wyższym wykształceniem,  szukał polskiego odpowiednika Ludwika Erharda. Balcerowicz okazał się czwartym w kolejności kandydatem: wcześniej kolejno odmawiali Trzeciakowski, Józefiak i Waldemar Kuczyński. Trzeba go było namawiać, a jeszcze dłużej Ewę Balcerowicz, która od bycia panią premierową wolała planowany wtedy wspólny wyjazd na lukratywne zachodnie stypendium.

O ile Erhard przeprowadzoną błyskawicznie reformą walutową zaskoczył nawet okupujących Niemcy aliantów, to Balcerowicz wszystko z nowymi zachodnimi sojusznikami uzgadniał. Całkiem poważnie chlubiono się tym, że nie wydaliśmy miliarda dolarów z funduszu stabilizacyjnego, choć raczej nie dla Polski było to korzystne. Jeśli mówi się o planie Balcerowicza-Sachsa, nie jest to publicystyczna złośliwość. Doradzający wcześniej rządowi Boliwii młody okularnik Jeffrey Sachs pojawił się na posiedzeniu Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego i – jak zaświadcza Gabriel Janowski – z całą powagą konieczność przeprowadzenia terapii szokowej w Polsce uzasadniał przykładem, że psu odcina się ogon za jednym zamachem a nie po kawałku.

W wiele lat później Sachs dorośnie i zajmie się wespół z muzykiem Bono walką z nędzą w Trzecim Świecie, misję tę uzna za posłannictwo swojego pokolenia. Za to Polska trzymać się będzie monetarystycznego kursu, chociaż kolejne partie liberalne – KLD w 1993 r. Unia Wolności w 2001 – nie wejdą do Sejmu, ale po AWS, którą spotka podobny los, rolę kontynuatora balcerowiczowskiego kursu przejmą SLD (Leszek Miller zapragnie nawet podatku liniowego, choć go nie wprowadzi) a potem PiS z reformą Zyty Gilowskiej obniżającą skokowo podatki najbogatszym a po aptekarsku zwykłym obywatelom. Z kolei PO – wedle znanej formuły Andrzeja Potockiego – odziedziczy gorsze cechy UW, nie przejmując tych lepszych. Teraz zaś to rząd populistycznego PiS a nie żadnej partii liberalnej zamyka na Śląsku siedem kopalń, jakby wciąż jeszcze za mało zakładów pracy przestało istnieć przez trzy dekady transformacji.

                   Republika kartoflana czyli inflacja po polsku

Byliśmy głupi – podsumuje po jej ćwierćwieczu konserwatywny historyk idei Marcin Król, dostrzegający krzywdę ludzi z likwidowanych PGR-ów i zakładów pracy oraz brak programów osłonowych na miarę planu Balcerowicza. W tym samym czasie ponowne dojście do władzy PiS przyniesie etatyzm na miarę nieznaną nawet nie lubiącej kapitalizmu sanacji, wysysanie spółek Skarbu Państwa i pokazowe rozdawanie obywatelom pod postacią świadczeń społecznych pieniędzy odebranych im wcześniej w formie podatków i danin. Reszty dopełnia drożyzna. W jednej tylko dziedzinie okazujemy się liderami w Unii Europejskiej: rocznego wzrostu cen ziemniaków. Doczekaliśmy się kartoflanej republiki. Inflacja zbliża się do 5 proc rocznie. Zaś związki między jej wzrostem a umacnianiem się autorytarnych tedencji spostrzegł już kilkadziesiąt lat temu Elias Canetti. Utrata przez pieniądz jego wartości lawinowo pociąga za sobą kwestionowanie walorów pozamaterialnych. Wraz z upadkiem tradycyjnych cnót kapitalistycznych wyliczanych przez Maksa Webera budzą się upiory. Działo się tak w Rosji po rewolucji lutowej czy w Niemczech po przegranej I wojnie. Dobrze funkcjonujący kapitalizm stanowi niezawodną podporę chroniącą demokrację, dlatego Austria poradziła sobie z Joergiem Haiderem, a Francja z kolejnymi generacjami Le Penów.               

Szczury i struktury czyli system to ludzie

Kapitalizm nie jest abstrakcją. Znany dowcip o socjalizmie głosił, że należało go wypróbować najpierw na szczurach. O jakości kapitalizmu świadczy to, czy jego beneficjentami są wyłącznie struktury – całkiem jak biurokracja w komunizmie – czyli korporacje w Europie Środkowo-Wschodniej lub oligarchie w Ameryce Łacińskiej czy ludzie – jak w Stanach Zjednoczonych, odkąd każdy robotnik mógł zapracować na swojego Forda model T w kolorze czarnym czy we wspomnianej już Bundesrepublice doby cudu gospodarczego. Przy czym drogi do dobrobytu pozostają urozmaicone: model anglosaski opiera się na autorytecie szefa czy patrona zaś niemiecki czy francuski na bezustannym dogadywaniu się partnerów społecznych, w tym samorządu przedsiębiorców i związków zawodowych, z rolą rządu bardziej jako pośrednika. Różnice te opisał Michel Albert w słynnej książce „Kapitalizm kontra kapitalizm”.

Z socjalizmem rzecz jest prosta, dobroczyńcami ludzkości okazali się ci, którzy go zdemontowali. Pokojowymi nagrodami Nobla świat demokratyczny nagrodził konkretnych destruktorów leninowskiego systemu: Andrieja Sacharowa, Lecha Wałęsę i Michaiła Gorbaczowa chociaż ten ostatni pisząc „Przebudowę i nowe myślenie”, ogłaszając głasnost’ i usuwając z politbiura Jegora Ligaczowa zapewne szczerze pragnął ustrój zreformować a rolę Romulusa Wielkiego z dramatu Friedricha Duerenmatta odegrał mimowolnie w tragedii tego kolejnego imperium, jak zresztą sam Putin upadek ZSRR określa.

Komu kapitalizm się udał i dlaczego

Kapitalizm to budowanie a nie destrukcja. Wprawdzie Amerykanie potrafią nam poważnie tłumaczyć, że Wielki Kryzys pochłonął u nich więcej ofiar niż druga wojna światowa, ale to już historia.   Powszechna ocena tych, którzy kapitalizm tworzą zależy od ich kreatywności a nie wartości giełdowej ich spółek. Paradoksalnie – bohaterami stają się ci, którzy działają również na rzecz innych. W Polsce nam tego brakuje. Jan Kulczyk czy Aleksander Gudzowaty, którzy niczego nie budowali, a na wszystkim zarabiali, dorobili się wielkich majątków ale nie ludzkiego szacunku. Podobnie jak z biznesmanami ma się rzecz z celebrytami. Tomasz Lis skasował kilka tytułów dziennikarza roku, które żurnaliści przyznają sami sobie, bo pal licho czytelników i widzów, a Zenek Martyniuk stał się bohaterem filmu wyprodukowanego przez państwową telewizję, ale… prawie nikt ich nie lubi i prawie wszyscy się z nich śmieją, że męska odmiana lalki Barbie albo prostak…    

Odbijmy więc ku lepszym przykładom, tak z historii jak współczesności.

Na przełomie XIX i XX wieku po polsku w Petersburgu ukazywał się tygodnik „Kraj”. Publikowali w nim zgodnie Prus i Sienkiewicz, Orzeszkowa i Konopnicka. Chociaż pismo głosiło lojalizm (na inne by Rosjanie nie zezwolili), pośrednio przygotowało odrodzenie kultury w II RP. Redagowali je Władysław Spasowicz i Erazm Piltz, ten drugi później bronił interesów polskich na Konferencji Paryskiej przygotowującej Traktat Wersalski i został ambasadorem w Jugosławii. Ale pomimo zamożności Spasowicza, wziętego adwokata w rosyjskich sądach (bronił m.in. choć konserwatysta działaczy „Proletariatu” Waryńskiego) „Kraj” nie przetrwałby bez hojności Hipolita Wawelberga, finansisty wyznania mojżeszowego, co dowodzi, że nie tylko etniczni Polacy – jak sugeruje Modzelewski – pragnęli odbudowy kultury polskiej. Jagiellońska z ducha idea Rzeczypospolitej szlacheckiej i jej atrakcyjność cywilizacyjna pozostawały żywe i promieniowały szeroko.

Również w niepodległej Polsce międzywojnia utrzymanie pisma nie było rzeczą łatwą, nawet jeśli było się Jerzym Giedroyciem i wydawało „Bunt Młodych” a potem „Politykę”. „Nasza sytuacja materialna była trudna, ale raz jeszcze uratowało nas szczęście i znajomości. Roger Raczyński był zaprzyjaźniony z Żychlińskim, prezesem najbogatszej chyba instytucji w Polsce: Związku Cukrowników Poznańskich. Żychliński, właściciel Drukarni Mazowieckiej w Warszawie dał nam półroczny kredyt, który był właściwie podarunkiem. Ułatwiło nam to życie tak, że byłem nawet w stanie płacić honoraria” – wspominał z dumą naczelny „Buntu Młodych” [1]. Dobroczyńców więc nie brakowało, ale – jeśli literalnie potraktować kolejną relację Giedroycia – było ich mniej, niż potencjalnych beneficjentów, stąd nie przebierająca w środkach walka o ich względy. Młody państwowiec zawiódł się wówczas na jednym ze współpracowników. Jak to zwykle bywa, poszło o pieniądze. Ale oddajmy już głos Giedroyciowi: „Jechałem przez Lwów na wakacje do Rumunii, Borkowski, u którego zatrzymałem się jak zwykle, skontaktował mnie z małopolskim potentatem, bodaj w dziedzinie drożdży, panem Liebermannem, skłonnym bezinteresownie finansować Politykę, gdyż pismo bardzo mu odpowiadało. Propozycję przyjąłem z zachwytem i pojechałem na wakacje. Gdy wróciłem do Warszawy, zjawił się u mnie Adzio Bocheński, bardzo zażenowany. I powiedział: Wiem, że to nie jest w porządku, ale jestem bardzo zaprzyjaźniony z Ksawerym Pruszyńskim, a Pruszyński doszedł do porozumienia z panem Liebermannem i zakładamy pismo” [2]. Nie było lekko, skoro dwóch wybitnych twórców musiało wyrządzić taką podłość trzeciemu, też charyzmatycznemu. Rzecz działa się jednak tuż przed wrześniem i wkrótce kapitalistów zabrakło.       

W czasach komunizmu wyłącznym sponsorem było socjalistyczne państwo, ale najchętniej łożyło na tych, którzy je popierali.

Wraz z powrotem mechanizmów rynkowych pojawili się nowi mecenasi. Powracający z emigracji do Szwecji Wiktor Kubiak sponsorował musical „Metro”, z którym wybrał się nawet na Broadway, torując drogę do wielkich karier młodym ludziom, jak Katarzyna Groniec czy Edyta Górniak, pochodzącym też z ośrodków „daleko od szosy”. Wydawał również „Obserwatora Codziennego” dziennik, wtedy – jak dowodziły ankiety – czytany przez studentów chętniej nawet niż „Gazeta Wyborcza”. Przyszli historycy polskiego kapitalizmu zapewne docenią Wiktora Kubiaka bardziej niż „Wikipedia”, bo autorzy tej współczesnej Biblii Pauperum przypisują sponsorowi „Metra” związki ze służbami specjalnymi, ale – jak na cyklopedię dla ubogich przystało – poważnych źródeł tych pomówień nie podają.

Niebezpieczne związki warto prześledzić raczej przy okazji charakterystycznego dla przełomu tysiącleci przejmowania polskich mediów przez kapitał zagraniczny, co nie odbywało się z pewnością na uczciwych rynkowych zasadach. Stanowi to dowód, że prof. Modzelewski nie demonizuje ponad miarę destrukcyjnego wpływu żywiołu niemieckiego na polską gospodarkę i wolny rynek. Wkrótce po wymuszonym odejściu Tomasza Wołka z funkcji redaktora naczelnego „Życia” nastąpił zagadkowy upadek tej drugiej po „Wyborczej” opiniotwórczej gazety. Zaś nieudolni następcy charyzmatycznego szefa zbiegiem okoliczności zostali rychło zatrudnieni na stanowiskach kierowniczych w niemieckich mediach polskojęzycznych. Gdyby podobna sytuacja miała miejsce w samych Niemczech – sprawę wszczęłyby natychmiast Urząd Ochrony Konkurencji i Urząd Ochrony Konstytucji, a winnych zapewne wyprowadzano by w kajdankach… Ale starczy już przykładów. Dobrych i złych. Uogólnijmy.                            

Kapitalizm to marzenie, z którym się nie dyskutuje

Kapitalizm to marzenie Polaków. To z zagranicznych paczek od wujka z Ameryki (przaśny Stanisław Tymiński – autor największej politycznej niespodzianki początku transformacji – też był jego ucieleśnieniem) , darów przynoszonych w stanie wojennych z kościoła, saksów i stypendiów, pielgrzymek i handlowych wycieczek orbisowskich wziął się kult najlepszego z ustrojów przewyższający zapewne nawet przywiązanie anglosasów do przypisywanych im wartości. Wzorem dla rodzącej się w Polsce demokracji i wolnego rynku stali się Ronald Reagan łamiący strajk kontrolerów ruchu lotniczego i Margaret Thatcher zamykająca kopalnie a nie Jan Paweł II z encykliką „Laborem Ecercens” z 1981 r. ani ks. Józef Tischner z „Etyką Solidarności”. Admiratorzy Wałęsy zakochali się w Balcerowiczu. Likwidowali kopalnie, chociaż władzę zawdzięczali górniczym strajkom z sierpnia 1988 r, które zawróciły generałów z represyjnego kursu i skłoniły ich do rozmów, prowadzących PZPR do klęski z 4 czerwca 1989 r.       

Rządzący w dobie transformacji zyskali względny spokój społeczny bo Polacy masowo porzucili solidarnościowe i wspólnotowe wartości i identyfikacje dla mirażu dobrobytu, osiąganego indywidualnie i dostępnego dla nielicznych. W socjalizmie narzekaliśmy, jeden z rodaków ubiegających się o azyl w RFN opowiadał decydującej o tym komisji, że z głodu zmuszony był zjeść chomiki hodowane przez własną córkę. Teraz  wciąż wolimy mówić, że jest nam lepiej niż w rzeczywistości, niż że gorzej. Prekariusze na umowach śmieciowych tłoczący się w wynajętych mieszkaniach określają siebie w ankietach mianem klasy średniej. Trzy czwarte Polaków według Diagnozy Społecznej prof. Janusza Czapińskiego uznaje się za szczęśliwych. Tworzy to zdumiewający w trudnych czasach inflacji i autorytarnych zapędów potencjał optymizmu. Ale rodzi też zobowiązanie dla sterników życia publicznego.

Słowo o polskim kapitalizmie ostatniego stulecia

Jeden z krytycznych wobec rządzących socjologów w równie opozycyjnych mediach zbeształ wszystkich, którzy krytykują „współczesny kapitalizm”. Stwierdził również, że „całe to ględzenie, cały ten kapitalizm jest okropny, jest absurdalne”. Mimo, że słowa te były adresowane do lewicy, która – jego zdaniem – chce likwidacji kapitalizmu i „rozdania wszystkiego po równo”, pozwolę sobie odnieść się do tej myśli. Czy nasz „kapitalizm jest okropny”?

Read more

Z marzeniami się nie dyskutuje. Można je tylko spełniać. Nie mają więc wyboru politycy ani ekonomiści. Dariusz Grabowski drwi zwykle, że proklamując przed trzydziestu laty transformację ustrojową – decydenci nie określili jej celu ani nawet jak długo potrwa. Jak się wydaje, jedynym sensownym jej finałem stać się powinien demokratyczny kapitalizm z ludzką twarzą. Nie z gębą odczłowieczonej korporacji ani maską robota. Bo też trawestując czy nieco rozszerzając znaną formułę Winstona Churchilla warto przyznać, że chociaż ma ten ustrój same wady, to nikt nic lepszego nie wymyślił.                  

[1] Jerzy Giedroyć. Autobiografia na cztery ręce. opr. Krzysztof Pomian. Czytelnik, Warszawa 1994, s. 54
[2] ibidem s. 65-66

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 9

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here