Mądrość historii, cynizm polityków

0
154

Znane porzekadło głosi, że my, Polacy najlepiej potrafimy obchodzić przepisy i rocznice. W sezon tych drugich właśnie wchodzimy: ważne, żeby stały się świętem wszystkich Polaków, a nie tylko władzy.

Za rządów PZPR jeden z prominentów, zapraszany również na krytyczne wobec władzy salony, gdy atakowano go za poczynania kolegów, zwykł odpowiadać:

– To nie ja strzelałem z „Aurory”.

Śpiący rycerz, prokurator i bohaterowie

Przypomina się to powiedzenie, gdy Polską rządzi ekipa, odwołująca się do tradycji Solidarności a nawet ciesząca się poparciem resztówki – pożal się Boże – związku zawodowego o tej samej historycznej nazwie, symbolizowana jednak przez prezesa, który jak wiemy za sprawą demonstrantów wykrzykujących przed jego willą 13 grudnia spał do południa oraz sędziego Stanisława Piotrowicza, który wtedy jako prokurator stanu wojennego oskarżał opozycjonistów. Każdy z dzisiejszych włodarzy kraju może potwierdzić, że to nie on skakał przez mur Stoczni Gdańskiej. Zaś autorytarną mentalność czynowniczą najlepiej rozgryzł prawie dwa wieki temu Nikołaj Gogol, którego bohater w „Martwych duszach” oznajmia jak pamiętamy: – Jeden u nas porządny człowiek: prokurator. Ale i on, prawdę mówiąc, świnia…  

Z drugiej strony nie przebiła się narracja, że naprawdę Lecha Wałęsę do Stoczni Gdańskiej przywiozła milicyjna motorówka, a przez mur gramolił się Jarosław Kaczyński podsadzany za jedną nogę przez Kurskiego, za drugą przez Semkę. Nie uwierzyliśmy też w to, że jak twierdzi osobiście prezes, jego „brat Lech faktycznie kierował Solidarnością”. Niedoczekanie. Wiemy jak było, również za sprawą wolnych od polityki dzieł artystycznych.

Dwaj wielcy, nieżyjący już twórcy Andrzej Wajda i Janusz Głowacki poróżnili się przy realizacji opowieści o Wałęsie. Podobnie jak w wypadku starszych o prawie dwieście lat sporów Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego – z korzyścią dla kultury polskiej. Bo dzięki ich kontrowersjom powstał zarówno znakomity film Wajdy o Wałęsie „Człowiek z nadziei” jak książka Głowackiego „Przyszłem”. Prawdę o tamtych dniach, o fenomenie buntu polskiego świata pracy i jego przywódcy odnajdziemy nie w jednym z tych dzieł, ale w każdym z nich po części i nie różni się to wiele od współczesnej wykładni romantycznych polemik wieszczów. W narracji obu mistrzów Wałęsa spóźnia się na strajk, który ma poprowadzić, bo najpierw – jako ojciec rodziny – musi po PRL-owsku zorganizować brakujący wózek dla własnego dziecka. Potem jednak zadba o innych i nie da się złamać. Z historii wiemy, że strajk zaczął Jerzy Borowczak, przyszły noblista dołączył później, więc mogło być jak w książce i filmie.             

A politycy? PiS cierpi na kompleks ludzi bez życiorysów. O śpiącym do południa w grudniową niedzielę 1981 r. przyszłym prezesie Kaczyńskim była już mowa. O jego bracie Lechu „co faktycznie kierował Solidarnością”, choć tylko zdaniem Jarosława – również. Andrzej Duda, choć w chwili zmiany władzy już 17-letni wyrostek (tak komunistyczni propagandyści określali wtedy nastolatków) zdążył być tylko w czerwonym ZHP, chociaż jego rówieśnicy i koledzy ze szkolnej ławy potrafili już ganiać się z milicją po krakowskich Plantach i okolicach nowohuckiej Arki, kościoła pod którym zaczynały się demonstracje, a nawet zakładać Federację Młodzieży Walczącej i liczne młodzieżówki Konfederacji Polski Niepodległęj. Za to Zbigniew Ziobro, co trzeba mu przyznać też jako nastolatek zdążył w rodzinnej Krynicy jeszcze przed pójściem na studia do Krakowa wziąć udział w historycznej kampanii Komitetu Obywatelskiego przed czerwcowym głosowaniem z 1989 r. o czym zajmująco opowiada w mojej książce „Uwaga, idą wyborcy…”. Kto chciał ten potrafił, można dziś powiedzieć.

Mnożą się za to kombatanci, ale w segmencie popierającym PiS. Przywodzi to na myśl refleksję Marszałka na jednym z rocznicowych zjazdów. Na dziesięcioleciu niepodległości Józef Piłsudski rozejrzał się po szczelnie wypełnionej weteranami sali, w której odbywała się akademia.

– Żebym ja was wtedy tylu miał – mruknął.

Zacząłem ten skromny tekst w konwencji buffo a nie serio z jednej przyczyny: żebyście go Państwo Internauci w ogóle przeczytali. Zalewająca nas zewsząd rocznicowa tromtadracja czyni bowiem tę tematykę trudną do zniesienia również dla uczestników i świadków tamtych wydarzeń.

Przeciętny Polak nie żył nawet wówczas, w sierpniu 1980 r. oświadczeniami KOR czy KPN, chociaż niekiedy przebijały się one przez charkot zagłuszarek, tłumiących przekaz Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Jedni wracali z wakacji, inni z saksów z zagranicy. W Warszawie nie było bramy Stoczni Gdańskiej. Ale co się dzieje, dało się zauważyć – skoro nie jeździły autobusy, bo kierowcy MZK podobnie jak stoczniowcy zaprotestowali przeciwko niskim płacom i podwyżkom cen. Skwer przy ówczesnym kinie Moskwa, tym samym na tle którego półtora roku później już w stanie wojennym Chris Niedenthal sfotografował transporter opancerzony z afiszem filmu Francisa Coppoli „Czas Apokalipsy” w kadrze – otóż ten sam skwer, cały ten zieleniec szczelnie wypełniony był ludźmi, czekającymi na autobusy, które nie nadjeżdżały. Warszawa wciąż pracowała w Środmieściu i na Górnym Mokotowie, ale mieszkała już w wielkich blokowiskach Ursynowa i Natolina. Autobusów nie było widać. Ale nikt jakoś ich kierowców nie przeklinał. Co najwyżej ktoś z bardziej przedsiębiorczych zorientował się, że pójdzie po samochód, weźmie kogoś na łebka i jeszcze zarobi, bo radzić sobie już potrafiliśmy. Czuliśmy w stolicy – również jak najbardziej dosłownie – że coś się dzieje, bo strajkowali również pracownicy Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania, a sierpień był gorący również dosłownie. Ale znów nikt nie przeklinał śmieciarzy, że walczą o wyższe zarobki. Chociaż fetor z warszawskich podwórek szedł straszny.            

Narodziny nowoczesnego Narodu

Akurat po gorącym czasie wyborczym świętować będziemy rocznice trzech wydarzeń, które zbudowały nowoczesną świadomość narodową Polaków. Nie da się zlekceważyć listopada 1918 r. chociaż ówczesne rozbrajanie Niemców nie niosło na sobą wielkiej romantyki, a sami artyści pokpiwali, że tak ni z tego ni z owego była Polska od pierwszego. Jednak dopiero latem 1920 r. do obrony kraju przed bolszewikami stanęła milionowa armia i samotnie pokonaliśmy jedną z globalnych potęg. Ważną rolę odegrała obrona kraju we wrześniu 1939 r. i późniejszy ruch oporu, ale dopiero Powstanie Warszawskie – głównie z powodu ofiarności mieszkańców a nie jego sporadycznych sukcesów czysto militarnych – stało się symbolem wspólnoty Polaków i ich gotowości do poświęceń.    Pierwszorzędne znaczenie miał wybór Karola Wojtyły na Papieża w październiku 1978 r oraz jego pierwsza wizyta w Ojczyźnie w czerwcu 1979 r, ale dopiero późniejszy o rok Sierpień 1980 stał się symbolem nowej wspólnoty Polaków, tym razem optymistycznej i zwróconej w przyszłość. Upadek komunizmu nie stanowił dla tego wydarzenia duchowej konkurencji, bo rozłożył się na kilka etapów: jednym bliższy jest czas robotniczych i studenckich strajków z 1988 r, które zmusiły dyktaturę do ustępstw, innym wybory z 4 czerwca 1989 r. (jednak nie tym, co je przegrali jak wyjątkowo zasłużona dla niepodległości KPN albo nie wzięli w nich udziału jak… 38 proc uprawnionych). Nie wiązał się też – niestety – z żadnym moralnym przełomem, skoro usterki ustanowionej szybko demokracji okazały się łudząco podobne do mankamentów obalonego systemu, a pogląd, że „komuny było lepiej” nie stał się wcale w Polsce egzotyczny. Wprowadzając wolność zaniedbano dwie pozostałe republikańskie cnoty: równość, która dla poszkodowanych przez zmianę ustrojową okazała się tylko pustą deklaracją, oraz braterstwo – w ogóle zapomniane, co zaowocowało podziałami, które w obrębie jednego narodu i społeczeństwa każą niektórym dostrzegać dwa wrogie plemiona.

W tej sytuacji oceniając trzy wielkie wydarzenia, których rocznice się akurat kumulują: bitwy warszawskiej z 1920 r, 63 powstańczych dni z 1944 r. oraz sierpniowych strajków 1980 r. warto skupić się na tym, czego żadna władza Polakom nie odbierze, nawet podobnie zadufana jak obecna. Na tym co trwałe i nieodwracalne. Co zbudowało nowczesny Naród, przedtem przez ponad 120 lat pozbawiony państwowości, z całym szacunkiem dla tych, którzy tworzyli namiastki polskiego samorządu i wolnej myśli, jak stańczycy krakowscy czy redaktorzy petersburskiego „Kraju” a wreszcie polscy posłowie do trzech zaborczych parlamentów. Jednak jeszcze na frontach I wojny światowej polscy żołnierze walczyli czasem przeciwko sobie, w mundurach wrogich armii, pod obcą komendą. Nawet Legiony Piłsudskiego były elitą: gdybym ja was wtedy tylu miał… Milionowa armia z poboru stanęła do obrony kraju, ale też rodzącego się porządku demokratycznego dopiero w 1920 r.

Wbrew wszystkim przeciwnościom i w tym sensie rzeczywiście był to cud nad Wisłą, chociaż określenia tego nadużywano, by później pomniejszyć rolę Piłsudskiego, głównego stratega i zwycięzcy tej wojny.  Jak charakteryzował sytuację w książce „Rok 1920” Andrzej Ostoja-Owsiany: „Pospieszne zlepienie trzech części Polski w jedną całość, aby całość ta mogła zacząć prawidłowo funkcjonować – wymagało czasu i pokoju. Tego czasu i pokoju nie było. Zróżnicowana polityka zaborców, trwająca aż 120 lat spowodowała głębokie przeobrażenia w psychice Polaków zamieszkujących różne regiony kraju. W jakimś sensie można nawet chyba zaryzykować stwierdzenie, że były to trzy odrębne społeczności, trzy różne sposoby myślenia. Powstały liczne partie polityczne o bardzo zróżnicowanych programach społeczno-politycznych. Partie te od samego początku rozpoczęły między sobą prowadzić ostrą walkę, powodując dodatkowy chaos i zamieszanie” [1].         

Współdziałanie wybitnych Polaków różnych przekonań i obozów od socjalistó1) po endeków sprawiło jednak, że z  chwilą gdy funkcję premiera objął ludowy przywódca Wincenty Witos skończyły się masowe dezercje chłopskich synów „do żniw”. Przeciw armii napastniczej, nie rozumiejącej, o co ani w jakim kraju walczy, stanęli świadomi żołnierze, przekonani, że bronią własnych rodzin i domów. Po raz pierwszy w polskiej historii w tak masowej skali. Oddanie hołdu bohaterom ówczesnych pól bitewnych i honorowanie polityków za mądrość zbiorową nie zwalnia nas jednak z dostrzegania związków między koniecznością desperackiej obrony Warszawy latem 1920 r. a wcześniejszą awanturniczą wyprawą na Ukrainę. Przegraliśmy lipcowy plebiscyt na Warmii i Mazurach, choć w akcji propolskiej uczestniczył tam sam Stefan Żeromski, bo Piłsudski wolał walczyć o Polskę pod Kijowem niż pod Olsztynem. Zemściło się to takim kształtem granic, który okazał się nie do obrony w chwili kolejnej inwazji w 1939 r.

Gdy w latach 80 komunistyczna władza nie zgodziła się na upamiętnienie Powstania Warszawskiego, przystając wyłącznie  na wystawienie pomnika jego Bohaterów – wydawało się to jej egoizmem, bo obsesyjnie podkreślała, że nie zamierza sławić zamysłów politycznych, które legły u podstaw jego wybuchu. Z perspektywy lat może dobrze się stało. Powstańcze bitwy i reduty okazują się już powszechnie znane, wciąż za mało natomiast wiemy o poświęceniach i martyrologii ludności cywilnej, od masakry Woli i Ochoty począwszy.

Wybitny literaturoznawca Jan Kott tak wspominał to, co spotkało stłoczonych na ochockim Zieleniaku mieszkańców: „Najgorsze były noce. Pojedynczy żołnierze albo po dwóch wchodzili między leżących, świecili latarkami w twarze i wyciągali młode kobiety. Posmarowałem błotem zmieszanym z krwią twarz, piersi i nogi Anny, aż przyległo jak skorupa. W ciągu pierwszej nocy przeszli koło nas dwa razy, ale ją zostawiono” [2].  

Los warszawiaków dopełnił się w Pruszkowie. Jak pisał kronikarz Powstania Władysław Bartoszewski: „W ciągu sierpnia, września i października przeszło przez obóz ogółem około 550 tysięcy mieszkańców kolejno zdobywanych dzielnic Warszawy i około 100 tysięcy przymusowo wysiedlonych z najbliższych okolic miasta. Ponad 160 tysięcy osób uznanych za zdolne do pracy wywieziono stąd na roboty do Niemiec, ponad 50 tysięcy mężczyzn i kobiet do obozów koncentracyjnych. (..) Nie udało się ustalić, ile osób słabych, starych, chorych i rannych – zmarło w trakcie pobytu w Pruszkowie z wyniku trudnych do zniesienia warunków, jakie tam panowały” [3].     

Cywilni warszawiacy stanowią 90 proc z 200 tys ofiar Powstania. Przy oddawaniu im hołdu te proporcje powinny zostać zachowane. Ale wymaga to odejścia od standardu prezentacji insurekcji warszawskiej wyłącznie jako radosnego porywu patriotycznej młodzieży przy pięknej pogodzie. Bez ujmowania czegokolwiek tym, co walczyli z bronią: zdobywcom Pasty czy podwładnym gen. „Radosława” – Jana Mazurkiewicza i innych legendarnych dowódców.

Z 50 rocznicy Powstania, której relacjonowanie miałem zaszczyt koordynować dla Wiadomości TVP zapamiętałem jak w strasznym upale na pl. Piłsudskiego mdleli jeden po drugim dwudziestoletni żołnierze kompanii honorowej Wojska Polskiego, a kombatanci po siedemdziesiątce… stali nieugięci pod sztandarami swoich dawnych zgrupowań. I popatrywali na młodych słabeuszy z wyższością. 

Powstanie miało wymiar narodowej tragedii, ale także swój budujący sens. Zwraca na to uwagę m.in. Norman Davies.  Od tej chwili bowiem Polacy zaczęli zachowywać się w historii inaczej niż zakłada związany z nami stereotyp – wystarczy porównanie postawy nas i Węgrów w październiku 1956 r. Z tej nabytej rozwagi narodziła się mądrość zbiorowa Sierpnia 1980, kiedy to również nie czytający „Rewolucji bez rewolucji” Leszka Moczulskiego robotnicy wiedzieli, że w zakładach pracy stanowią siłę, więc nie wolno im dać się władzy sprowokować do wyjścia na ulice – dokładnie tak, jak radził im lider pierwszej niepodległościowej partii. A stoczniowców, w pokojowej tym razem walce, wsparło całe Trójmiasto jak kiedyś powstańców cywilna Warszawa.       

Nie tylko nad Bałtykiem Sierpień 1980 r. poprzez wspólne wystąpienia przedstawicieli różnych grup zawodowych przełamał mit o atomizacji polskiego społeczeństwa czy wręcz jego niemożności zorganizowania się wokół wspólnego celu. Jednak głównymi bohaterami wydarzeń okazali się robotnicy wielkich zakładów. Jak pisał na gorąco w „Notatkach z Wybrzeża” Ryszard Kapuściński stoczniowcy gdańscy przełamali stereotyp robola. Dlatego Polskę podziwiał wtedy cały świat, bo robotnicy potraktowali dosłownie, to co od lat powtarzały im oficjalne przekazy: że są najważniejszą, ba, rządzącą grupą społeczną. I uczynili z tego użytek. Na postulat wolnych związków zawodowych początkowo kręcili głowami inteligenccy doradcy, uznając go za niemożliwy do przeprowadzenia. Pamiętne porozumienia, podpisane „jak Polak z Polakiem” wielkim długopisem Wałęsy zapoczątkowały krótkotrwały eksperyment z wbudowaniem niezależnych instytucji w struktury socjalistycznego państwa.

Rozjechanie Solidarności czołgami po 13 grudnia 1981 r. pokazało, że komunizmu nie da się reformować, można tylko ustrój zmienić i świadomość tego stała się dominująca w osiem lat później. Powrotu do stanu z lat 70 – kiedy to socjologowie jak Stefan Nowak opisywali, że Polak znajduje dla siebie tylko dwa punkty odniesienia: własną rodzinę oraz naród czy społeczeństwo – już jednak nie było, z pojawiających się licznych szczebli pośrednich identyfikacji narodziła się później demokracja, niedoskonała ale własna. A także wolny rynek, którego Polacy nauczyli się błyskawicznie.

PiS prawie jak sanacja

Jarosław Kaczyński bywa przez pochlebców tytułowany naczelnikiem, a jego obóz chętnie odwołuje się do dawnej sanacyjnej symboliki. Efekty rządów okazują się jednak niewspółmierne, co czyni to porównanie śmiesznym. PiS naśladuje wyłącznie gorsze cechy sanacji, lepsze okazują się dla niego niedostępne.

Read more

Od 1980 r. Polacy organizowali się już sami, nie oglądając się na władzę, co nawet po 13 grudnia ‘81 znalazło wyraz zarówno w wykorzystujących dopuszczane przez rządzących formy przedsiębiorczości firmach polonijnych i z kapitałem zagranicznym, dających rodakom zatrudnienie i utrzymanie niezależne od struktur państwa, a także w rozbudowanym fenomenie nielegalnej polityki – że posłużę się określeniem socjologa Andrzeja Anusza – której rozległość przywodziła na myśl ruch oporu z czasów wojny. Obie sfery stały się poligonem przyszłego kapitalizmu i demokracji. Bez 1980 r. ich by nie było.                                

Historia prywatna, histeria publiczna

Wielkie pytania historii powracają. Stulecie bitwy warszawskiej skłania do zastanowienia, dlaczego nie mieliśmy wówczas sojuszników, a obroniona na polu walki niepodległość przetrwała tak krótko. Czterdziestolecie Sierpnia 1980 – do refleksji nad przyczyną wypalenia się ówczesnego entuzjazmu i niemożnością utrwalenia jego ideałów. Zaś 76 rocznica Powstania Warszawskiego – nad poświęceniem Polski przez fałszywych aliantów zachodnich.  Władza składająca kwiatki, rozdająca przy wartych czegoś lepszego okazjach odznaczenia i awanse niemal wyłącznie swoim, z pewnością nam w tym nie pomoże. Wprost przeciwnie – nada fałszywy ton.

Każdy ma prawo świętować po swojemu, władza również. Pamiętamy jednak Andrzejowi Dudzie jak dla paru promili – bo nawet nie procent – głosów zakompleksionych frustratów wymyślał od warszawki dzisiejszym mieszkańcom miasta, którego bohaterstwo za chwilę czcić będzie pod pomnikami.  To warszawka wtedy powstała, panie prezydencie – chciałoby mu się przypomnieć, gdy znów będzie grzał się w blasku jupiterów i nie swojej chwały. Niedawno jeszcze na grobach powstańców związani z PiS klakierzy wygwizdywali historycznych bohaterów, a rolę mistrza ceremonii pełnił tam Antoni Macierewicz, swego czasu uczestnik demonstracji przeciw… zbrodniom amerykańskim w Wietnamie, a więc eksponent tej samej siły kosmopolitycznego komunizmu, która w 1944 stała nad Wisłą z bronią u nogi czekając, aż Warszawa się dopali i zająć będzie można jej gruzy. Bez strat.

Przez pięć lat rządów PiS nie próbowano nawet na polu bitwy warszawskiej wznieść podobnych upamiętnień, jakie uwieczniają we Francji miejsce masakry pod Verdun i reduty nad Marną. Takich, których ekspresja nakazuje czasem nawet najbardziej obojętnemu japońskiemu czy rosyjskiemu turyście poprosić o zatrzymanie autokaru albo samemu zdjąć nogę z pedału gazu, wysiąść, rozejrzeć się i popatrzeć. Jadąc z Paryża do Szampanii czy Strasburga, nawet w mało refleksyjnym nastroju stykamy się z historią o której mówią kamienie i reliefy, ale też najmocniej – zatłoczone i ciągnące się bez końca cmentarze żołnierskie, bo brakuje już żywych świadków zdolnych nam o tym wszystkim opowiedzieć. Pozostaje mieć nadzieję, że na polach pod Wołominem doczekamy się czegoś podobnego, tyle że nie obecna władza – choć obiecywała – to zbuduje.     

Kiedyś jednoczyliśmy się na polach bitew, dziś nie umiemy tego czynić nawet przy świętowaniu ich rocznic. Ale wnioski z nich i tak przychodzi nam wyciągać. Do tego niepotrzebne władza i blichtr. Gdy rządy były równie niedobre albo i gorsze od obecnych, spotykaliśmy się co roku na Powązkach. W ciszy, spokoju i godności. Bez fanfar, które czasem zagłuszają myśli.     

[1] Andrzej Ostoja-Owsiany. Rok 1920. Wydawnictwo im. Konstytucji 3-maja. Warszawa 1981, s. 14
[2] Jan Kott. Przyczynek do biografii. Aneks, Londyn 1990, s. 77 [3] Władysław Bartoszewski. Dni walczącej Warszawy. Krąg, Warszawa 1984, s. 355 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 3

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here