Jaka władza, taka afera – chciałoby się powiedzieć. Ale nie wypada, gdy chodzi o ludzkie nieszczęście.
W tej historii być może nawet śmierć nie jest prawdziwa. Pewne jest tylko, że potrzebnych chorym respiratorów, przynajmniej tych sprawnych, nie dostarczono. Ktoś zarobił krocie na pandemii, największym nieszczęściu, jakie od czasów II wojny światowej dotknęło Polaków. Straty poniosło państwo polskie, a urzędnicy, których nazwiska przewijają się w tle sprawy wciąż funkcjonują na szczytach w władzy, chociaż niekoniecznie już odpowiadają za nasze zdrowie.
Z zamówionych 1200 respiratorów dostarczono około dwustu, zresztą nie okazały się sprawne. Straty wyniosły sto kilkadziesiąt milionów złotych, bo tyle uiszczono za nie dostarczony lub wadliwy sprzęt medyczny. Zresztą nawet gdyby okazał się sprawny – i tak by przepłacono, bo na rynku dostępne były korzystniejsze oferty.
Zakomunikowano właśnie o śmierci głównego bohatera afery Andrzeja I., zwykle w rozmaitych publikacjach określanego mianem handlarza bronią. Bo też rzeczywiście za biznes medyczny wziął się dopiero, gdy do Polski zawitała zaraza COVID-19. Nie wzbudziło to nieufności decydentów ani służb – mówi się w takich wypadkach niby to naiwnie.
Handlarz bronią i beneficjent afery respiratorowej Andrzej I. miał umrzeć – niestety wobec sprzeczności komunikatów pozostaje trzymać się tej nieco absurdalnej formuły – w Tiranie, w odległej chociaż już należącej do NATO więc sojuszniczej Albanii. Tyle, że wiadomość o jego zgonie wzbudza liczne wątpliwości.
Osobnym wątkiem pozostaje ściganie go przez służby. List gończy za nim wydano, ale nie rozpowszechniano, jakoby z tego względu, żeby jego bohatera nie spłoszyć. Część tłumaczeń i praktyk strażników prawa przybiera format, na tle którego działania inspektora Clouseau ze słynnej serii filmów o Różowej Panterze sprzed półwiecza prezentują się jako nader poważne i skuteczne.
Śmiać się jednak nie wypada, gdy w grę wchodzi ludzkie nieszczęście. Nie tylko domniemana – wciąż trudno związaną z tym wątpliwość ująć w słowa – śmierć dyrygenta respiratorowego biznesu, ale przede wszystkim cierpienia milionów Polaków dotkniętych największą zarazą XXI wieku. Nawet w czasach pustoszącej Europę “czarnej śmierci”, która w latach 1348-49 wymiotła jedną trzecią jej ludności nieszczęście ominęło Polskę, co na równi z geniuszem politycznym i gospodarczym Kazimierza Wielkiego przyczyniło się do skrócenia dystansu dzielącego nas po rozbiciu dzielnicowym od Zachodu. Jednak COVID-19 okazał się już zjawiskiem globalnym, trapiącym wszystkie kraje, zarówno o najlepszej opiece medycznej w tym Japonię z rekordową liczbą stulatków, jak pozostające na poziomie felczerskim. Jak każde zdarzenie nieprzewidziane – można tu przywołać teorię czarnego łabędzia – wzbudził skrajne i ponadnormatywne reakcje. Wspólnoty sąsiedzkie jednoczyły się. Ale mafie również zwielokrotniały zyski.
Kiedyś mówiło się: pisać na Berdyczów. Teraz odpowiedź na pytanie, gdzie nasze pieniądze na walkę z pandemią brzmi: szukajcie w Tiranie. Z całym szacunkiem dla naszego nowego sojusznika – do NATO już należącego, a we wtorek też wszczynającego negocjacje akcesyjne z Unią Europejską – okaże się to zapewne trudne, bo w Albanii splata się niejedna międzynarodowa przestępcza sieć, chociaż akurat akcja “bałkańskiego” Bonda toczy się nie tam, lecz w pobliskiej Czarnogórze. Nie respektujący reguł poprawności politycznej Waldemar Łysiak wiele lat temu w telewizji przy okazji dyskusji o Kosowie wskazał, że w Albanii znajduje się centrum wielu międzynarodowych grup mafijnych.
Tam szukać wypada nie brakujących respiratorów, bo nigdy nie istniały, ale dochodów za sprawą ich fikcyjności pozyskanych. Doskonałe wzięcie energoterapeutów i wróżów pokazuje, że najlepiej zarabia się na tym, co nie istnieje. Jak w dowcipie o latynoamerykańskim byłym ministrze transportu, którego odwiedza zachodni dyplomata.
– Skąd taka willa? – pyta pod wrażeniem jej wspaniałości.
– Niech pan podejdzie do okna – słyszy w odpowiedzi.
– Podszedłem. I co?
– Widzi pan tę autostradę?
– Jaką autostradę? Tu nie ma żadnej autostrady.
– No widzi pan…
Odpowiadający swego czasu za walkę z pandemią, w tym transakcje z respiratorami Janusz Cieszyński zajmuje się teraz cyfryzacją kraju. Modernizuje ile wlezie. Minister zdrowia Łukasz Szumowski, do chwili wybuchu afery respiratorowej cieszący się największym zaufaniem społecznym (na kogo liczyć w czas epidemii, jeśli nie na profesora medycyny? Ale jak to mówią – nie istnieją kapitały, których nie da się roztrwonić) – pozostaje posłem i bon vivantem na obecną miarę, skoro ponad podziałami zabawiał się na “pięćdziesiątce” (chodzi o rocznicę urodzin, nie miarkę wódki) u Mazurka w towarzystwie dyżurnego bojownika o praworządność Borysa Budki i tylko nieco mniej pryncypialnego Tomasza Siemoniaka z opozycyjnej Platformy Obywatelskiej – Koalicji Obywatelskiej. Być może wznieśli toast za tych wszystkich, co nie musieli aż do Tirany uciekać.
Całkiem jak u wybitnego czeskiego pisarza Milana Kundery: nikt się nie będzie śmiał. I trudno się nawet dziwić, że tenże Kundera, jakby znużony Europą Środkową, której przecież był tak wielkim entuzjastą, na starość zaczął pisać po francusku. Nic dodać, nic ująć. Jeśli ktoś po latach opisze ze szczegółami aferę respiratorową, spotka się może z zarzutem późnego wnuka: cóż za wydumane political fiction. I jaki kicz…