Radosław Sikorski nawet w tygodniu w którym nie brakowało wydarzeń wyższej niż codzienna rangi (pożegnanie Papieża Franciszka czy 1000-lecie korony polskiej) skupił na sobie uwagę nie ze względu na osobistą charyzmę, lecz znaczenie formułowanych zapowiedzi. Wśród nich znajdują się niepokojące jak wpuszczenie Ukrainy do końca dekady do Unii Europejskiej, co oznaczać może katastrofę dla polskiego rolnictwa niezdolnego do stawienia czoła tamtejszej, nie przebierającej w środkach konkurencji
Dlatego z zachwytami lepiej nie przesadzać, choć Sikorski wiarygodnie prezentuje się w nie nowej dla niego roli sternika polskiej dyplomacji, aczkolwiek, jak pamiętamy marszałkiem Sejmu był marnym. Nie ulega wątpliwości, że nie tylko krajowa opinia publiczna uważnie śledziła jego niedawną prezentację polityki zagranicznej w parlamencie i wywiad dla Gazety Wyborczej, traktowanej przez niego jak własna, skoro na rzecznika wziął jej byłego dziennikarza. Czytany był i słuchany uważnie nie tylko w przyjaznych nam stolicach. Dla nas zaś najważniejsze pozostaje, by z nadmiaru gromkich słów pewną wizję wypreparować. Nawet jeśli nas ona nie uspokaja, nie da się powiedzieć, że nie istnieje. Co już cenne na tle poprzedników z PiS, na wszystko reagujących żarliwym proamerykanizmem, co z chwilą ponownego wyboru Donalda Trumpa stałoby się skrajnie niebezpieczne, gdyby Mateusz Morawiecki u władzy pozostał, ale na szczęście Polacy zdecydowali, inaczej jakby to przeczuwając.
Za to Sikorski w swoich wystąpieniach stara się robić wiele by nie antagonizować Amerykanów. Dopóki z ich parasola atomowego korzystamy, nie widać lepszego wyjścia. Nawet jeśli dwa kolejne rzymskie spotkania Trumpa z Wołodymyrem Zełenskim nie dały nam podstawowej wiedzy o tym, czego chce prezydent Stanów Zjednoczonych.
Cywilne ofiary w Krzywym Rogu, Sumach i samym Kijowie pokazują niezbicie, że Ukraińcy mają powody, by przedłużania wojny bać się bardziej jeszcze niż tzw. złego pokoju. Nie wiadomo, jak długo liczyć można na ich determinację. A przecież nikt w UE ani NATO nie może być twardszy wobec Putina niż sam Zełenski bo wystawi się nie na śmieszność tylko ale i niebezpieczeństwo. Dlatego podstawowe znaczenie ma wspólna polityka sojuszników. Zaś Ameryka pomimo trudnych do zrozumienia zachowań i decyzji Trumpa nie przestała być najmocniejszym z nich. Stąd bierze się powściągliwość Sikorskiego i podkreślanie przez niego wagi atutu, że 10 tys amerykańskich żołnierzy korzysta ze staropolskiej gościnności na naszej ziemi. Dopóki nie zostanie sfinalizowana umowa z Paryżem, rozciągająca na nas francuski parasol atomowy, mocniejszych kart w tej grze nie mamy.
Zasadnie Sikorski w swoim wystąpieniu konsekwentnie wymieniał Europę przed Ameryką, bo taka wydaje się dziś kolejność naszych nadziei. I w czasie przyszłym tylko mówił o wspólnej armii europejskiej. Bo wirtualne wojsko nie walczy, chyba, że w grach komputerowych. Zresztą w nich również Rosjanie pozostają potentatem.
Natomiast nie ma co trwale łączyć skuteczności polskich doktryn obronnych z rachubami, że amerykańscy liderzy – dopiero co przecież wybrani – opamiętają się wreszcie. Bo może to nigdy nie nastąpić. Dla Trumpa Pacyfik zapewne zawsze pozostanie ważniejszy od Atlantyku, wschodniej flanki NATO a tym bardziej Ukrainy. Nie o stan umysłu chodzi w tym wypadku, lecz rozliczne interesy i priorytety. Tym bardziej warto jak najszybciej budować rozwiązania nie rezerwowe nawet, lecz alternatywne, z dominującym udziałem sojuszników z Europy. W razie korzystnego rozwoju sytuacji – okażą się po prostu cennym wariantem uzupełniającym. A nawet środkiem nacisku na Amerykanów, jeśli nie chcą swoich wpływów na kontynencie stracić.
Polityków odpowiedzialnych za dyplomację w trudnych czasach nie ocenia się jednak za twardość ich przemówień, gdyby tak było, wzorem skuteczności pozostawałby Józef Beck, który w swoim też sejmowym wystąpieniu z 5 maja 1939 r. tak pięknie mówił o pokoju nie za każdą cenę i honorze…