Moje polskie wigilie

0
94

Z Ireną Sidor-Bartel, Polką pochodzącą z Kresów Wschodnich, b. zesłańcem syberyjskim, rozmawia Łukasz Perzyna

– Jakie wigilie zapamiętała Pani najlepiej ze swojego tak barwnego życia?

– Chciałabym opowiedzieć o dwóch najciekawszych. Rok po roku. Pierwsza z nich miała miejsce w 1939, druga w 1940. Jeśli chodzi o pierwszą z nich – miałam wtedy trzynaście lat. Pamiętam, jak się wtedy zebraliśmy przy naszym świątecznie nakrytym stole. Moja kochana mamusia przygotowała posiłek. Z czego tylko się dało, wiadomo, jak wyglądały warunki życia po wkroczeniu wojsk radzieckich na wschodnie tereny Polski. Czekaliśmy na naszego ojca, jej  męża. Przez parę godzin spoglądaliśmy na pusty talerz. Nie przyszedł. Dla nas to było bolesne. Zastanawialiśmy się co z nim się mogło stać. I było nam bardzo smutno.

– Kiedy się Pani dowiedziała, co się stało z ojcem?

– Rozpytywać o niego zaczęliśmy już następnego dnia. Tyle, że trwało to aż do 1995 r. Ponad pół wieku. Przez cały ten czas mama w dowodzie miała adnotację: zamężna. I ciągle czekała na jego powrót. Dopiero po ponad 55 latach dowiedziałyśmy się, że ojciec został rozstrzelany przez NKWD w Łucku jeszcze w 1940 roku. I tam pochowany.  

–  A co dalej działo się z Panią i najbliższymi?

–  O piątej rano 10 lutego 1940 r, tę datę zapamiętałam na zawsze, usłyszeliśmy walenie do drzwi. Na dworze mróz i ciemno jak zawsze o tej porze roku,  a tu ktoś się do nas dobija. Mama przestraszyła się bardzo, my oczywiście też. “Odkrywaj!” – słyszeliśmy przez drzwi. Otworzyliśmy. Przyszli po nas we czterech. Podejrzany typ się do nas zwrócił, fałszywym tonem, ale w niby to uspokajających słowach. “Proszę się nie denerwować. Będziecie ewakuowani”. Zapowiedział, że na trzy tygodnie, bo tu na miejscu odbędą się ćwiczenia wojskowe. Nie wiedzieliśmy co to za ćwiczenia i nie bardzo w to, co mówi, wierzyliśmy. Nakazał, żebyśmy się pakowali. I wzięli ze sobą tylko najbardziej potrzebne rzeczy. Dali nam dwie godziny na zabranie tego, co byliśmy w stanie przygotować. Stało się. Zaczęliśmy się pakować. Toboły trzeba było rzucić na ciężarówki. Zajechaliśmy nimi na dworzec. 

– Co tam zastaliście?

– Patrzymy, a oni nas pakują do towarowego wagonu. Znajdowała się już w nim inna rodzina, też pięcioosobowa. Teraz były już dwie: tamta i nasza. Zrozumiałam wtedy, że to może być dużo dłuższa podróż, niż wcześniej przewidywaliśmy. Pozostawaliśmy zamknięci w wagonie. Zakluczeni – jak mówili nasi strażnicy. Ruszyliśmy w podróż. Warunki wydawały nam się nie z tej ziemi. Długo nie dawali nam nic do picia. Kipiatok, czyli wrzątek dostaliśmy dopiero gdzieś na bocznicy. Ani chleba, ani zupy. Tylko gorąca woda. Wydali ją i zamknęli nas z powrotem. Słyszeliśmy już zewsząd, że jedziemy na Sybir, sami też się tego domyśliliśmy. Również ja, trzynastolatka, wiedziałam, że wcześniej, jeszcze w latach trzydziestych masowo wywożono z radzieckiej części Ukrainy Polaków. 

– Jak udało się przetrwać podróż?

– W naszym wagonie było troje dzieci, jeden mężczyzna i my, kobiety. Wagon pozbawiony był toalety, pozostawał tylko jakiś kibel, który przyszło nam opróżniać przez wydrążone okienko. Pomagaliśmy sobie nawzajem. W takich warunkach dotarliśmy w końcu na Syberię, po wielu miesiącach tułaczki. Z wszawicą, wycieńczeni i głodni. Jednak kiedy sprawdzano wagon,  krzyczałam, że tu jest czysto, bo gdyby się okazało, że są wszy, zabraliby nasze toboły, wszystkie rzeczy z Polski i jedzenie, które mieliśmy ukryte, a ono pozwalało nie umrzeć z głodu. Po wyładowaniu nas z wagonu wraz z dobytkiem nie  pozwolono nam już na żaden środek lokomocji. 

– Szliście na piechotę?

– Transport polegał na tym,  że zaprzęg ciągnęły woły. Na wozie złożono nasz dobytek. A nam za tym zaprzęgiem przyszło przejść pieszo pięćdziesiąt kilometrów. Każdy z nas czuł okropne zmęczenie. Dzieci najbardziej. Tylko siostrzyczce, miała wtedy dwa i pół roku, konwojenci pozwolili wreszcie wsiąść na wóz. A my dalej na piechotę… Naszym przeznaczeniem okazała się wieś Gołobokoje w północnej Syberii. Przydzielono nam ziemiankę, nie wykończoną i małą, zupełnie nie mogliśmy się w niej pomieścić, nas pięcioro z tobołami. Zdarzył się taki moment, że ja, trzynastoletnia wtedy dziewczynka, próbowałam uciec do Polski. Dotarłam do lokomotywy, dostałam od dobrych ludzi chleb i słoninę. Jednak szybko wytłumaczono mi,  że jeśli ucieknę – zginie cała moja rodzina. Wróciłam więc a matka przytuliła mnie ze łzami: “Moja najukochańsza Irenko”. Potem pracowałam nawet ze siostrę, kiedy zachorowała, był taki obowiązek, więc pracowałam za dwie. 

– I tam na Syberii przyszło Pani spędzić kolejną wigilię?

– Wiedzieliśmy, że ta data się zbliża. Miałam jakiś notesik i pamiętnik, kawałek ołówka, pilnowałam,  żeby nie przeoczyć, nie pomylić się,  kiedy ta data wypadnie. Prosiłam mateczkę: zrobimy wszystko, żeby ta wigilia była lepsza od poprzedniej. Mama pytała oczywiście, z czego ma ją przygotować. Modliłyśmy się, żeby wszystko wyszło jak najlepiej. Ale nie tylko to. Udałam się do jednej z pań wywiezionych z Szepietówki jeszcze w 1936 roku, Polki z Ukrainy. W niczym sama nie mogła nam pomóc. Ale obiecała, że jej syn może dla nas ukradnie trochę zboża. Chociaż za garść zboża groziło wtedy więzienie. 

– Udało się?

– Przyniósł to zboże. Ale nie mieliśmy czym go zemleć. Wreszcie się udało, sposobem całkiem  jak w średniowieczu, na kamieniu jakimś. I mieliśmy mąkę. Z tej mąki mama wyczarowała placki. Dostaliśmy też buraki od znajomej, na barszcz czerwony. Niczym nie okraszony oczywiście. Nasza wigilia okazała się skromniejsza od tej poprzedniej w Polsce. Na przekór wszystkiemu zaczęliśmy jednak głośno śpiewać kolędy. Przyszli Rosjanie, rozzłoszczeni: – Małczy! Obrażali nas i domagali się, żeby przestać śpiewać. Wiedziałem jednak, że ponieważ jestem niepełnoletnia, za to śpiewanie kolęd nic mi nie mogą zrobić.  Wreszcie odczepili się od nas.  Gdy zasiedliśmy do wigilijnego stołu, dla każdego z nas przypadły po dwa placki. I ten barszcz. Jednak nie opuściła nas wtedy nadzieja, że powrócimy do kraju i ojciec nas odszuka. Modliłam się wtedy o to często, nie tylko w wigilijny wieczór, Byliśmy tam w sumie przez sześć lat. Obie wigilie pamiętam doskonale, wkrótce skończę 98 lat, ale zostały mi w pamięci: zarówno tamten smutek, jak i nadzieja.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 4

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here