Znane powiedzenie z pionierskich czasów dziennikarstwa amerykańskiego głosi, że gdy zdobędzie się ekskluzywną wiadomość – należy jak najszybciej znaleźć jedyną w okolicy budkę telefoniczną, żeby z niej nadać tę informację, a następnie… całą Biblię, żeby zablokować konkurentów.
Jeśli tę metaforę odnieść do bieżącej polskiej polityki, to słuchawkę tego jedynego aparatu trzyma w ręku Donald Tusk. Wyjątkowa wiadomość dotyczy przywództwa. Czy inni mają lepsze i więcej warte pomysły, nie dowiemy się, bo przewodniczący Platformy Obywatelskiej wciąż słuchawki nie wypuszcza. Ale nawet czytanie Biblii trwa długo, lecz… nie w nieskończoność.
Efekt Tuska zadziałał mrożąco. Zredukował szanse innych. Główny kłopot stanowi nie dla Jarosława Kaczyńskiego – bo dawny premier pełniący funkcję przez rekordowe w polskiej demokracji siedem lat to znany mu przeciwnik – lecz dla Szymona Hołowni, wnoszącego wcześniej do zmurszałej polityki powiew świeżości. Utrudnia też powrót Tuska budowanie nowych reprezentacji środowisk, które jej nie posiadają: przedsiębiorców czy klasy kreatywnej, grup ekonomicznie szczególnie poszkodowanych przez pandemię.
Powracający z zagranicy lider już zetknął się ze szklanym sufitem. Notowania nie będą rosnąć wiecznie. Wybujały na poziom wyniku… z przegranych, co uderzające, wyborów. Dla PO-Koalicji Obywatelskiej efekt Tuska, chociaż szumnie reklamowany, oznacza wyłącznie powrót na drugie miejsce kosztem formacji Szymona Hołowni. Ten ostatni niedawny kongres swojego ruchu przeprowadził konsekwetnie w duchu postpolityki, stawiając na “zieloną demokrację”, obniżenie bariery wieku przy głosowaniu czy karencję dla byłych posłów przy obejmowaniu stanowisk w spółkach, sięgającą roku po zdaniu mandatu. Jednym słowem na to, czego wyborcom brakuje. Tym samym dał do zrozumienia, że nie będzie się kopał z koniem. Poczeka, aż efekt Tuska przestanie działać. Wtedy wróci do wielkiej gry, wraz z ewentualnymi nowymi siłami. Wiele przemawia za tym, że nie jest to utopijna kalkulacja.
Tusk bowiem – co szczególnie charakterystyczne – nie zaszkodził PiS, liderującemu wciąż w rankingach. Tym samym pod hasłem zmiany polskiej polityki realnie ją zamraża i konserwuje, wychodzi naprzeciw oczekiwaniom aparatu partyjnego gotowego trwać choćby w opozycji byle wciąż z wieloma mandatami, a nie środowisk, dla których odsuniecie od władzy PiS stanowi cel najważniejszy lub sam w sobie.
Aż 37 proc poparcia daje Prawu i Sprawiedliwości niedawny sondaż IBRIS podczas gdy Koalicja Obywatelska może liczyć na 23 proc głosów, zaś Polska 2050 Szymona Hołowni – na dokładnie połowę tego, bo 11,5 proc, co symboliczne, bo przed powrotem Donalda Tuska do polityki krajowej to ona okupowała drugie miejsce w badaniach opinii. Gdyby wynik wyborów parlamentarnych okazał się taki, jak notowania IBRIS, do Sejmu weszłyby jeszcze Lewica i Konfederacja – po 8 proc, ale zabrakłoby w nim miejsca dla PSL [1]. Jeśli owoc starań pracowni demoskopijnych traktować dosłownie, to tylko Jarosław Kaczyński nie ma powodu, by obawiać się wyborów przed terminem. Tyle, że od razu nie da się ich zorganizować, ze względu na wprowadzenie na części terytorium Polski stanu wyjątkowego: od jego zakończenia trzeba odczekać 90 dni. Dobrze poinformowani powtarzają i tak, że termin wyborów znajduje się dziś w głowie jednego człowieka, a ci poinformowani jeszcze lepiej, że… wciąż nie podjął decyzji. Jednak to on może szachować innych. Ponieważ dla PiS wybory przed terminem to ryzyko i tylko tyle, zaś dla całej reszty – prawdziwy dramat. PO-KO dopiero się przegrupowuje, Polska 2050 Hołowni traci, zaś Lewica ma kłopoty wewnętrzne, w tym najważniejszy z przywództwem, a Konfederacja wszelkie dane, żeby obawiać się, że wyborcy każą jej zapłacić za kombinowanie z PiS, dla którego miała być alternatywą, nie przystawką. Zaś obawy PSL najkrócej streszcza prezentowany powyżej sondaż.
Jarosław Kaczyński znów jest silny słabością innych. Nie będzie się tak jednak działo w nieskończoność.
Za uprawnioną mogła w dwa lata po zwycięstwie AWS i objęciu rządu przez Jerzego Buzka uchodzić prognoza dzieląca przyszłe mandaty pomiędzy ówczesnych parlamentarnych beneficjentów z dołączeniem może jeszcze obecnej na drogach w postaci blokad Samoobrony. Po kolejnych dwóch latach okazało się, że wyborcy – to pierwszy taki wypadek w dziejach nowożytnej Europy – nie wpuścili do kolejnego Sejmu żadnej z koalicyjnych partii współrządzących. Ani AWS ani Unia Wolności nie przekroczyły progu wyborczego. Udało się to natomiast powstałym na ich gruzach formacjom: Platformie Obywatelskiej, Prawu i Sprawiedliwości oraz Lidze Polskich Rodzin, które na półmetku parlamentarnej kadencji jeszcze nie istniały. Dołączyła do nich wymieniona już wcześniej a wywodząca się z innego pnia Samoobrona. Przy czym nie było wtedy społecznej i gospodarczej katastrofy pandemii, lecz tylko skutki uboczne czterech rządowych reform i efekty pęknięcia bańki internetowej na światowych giełdach, skutkującego stopnieniem wzrostu produktu krajowego brutto do poziomu aptekarskiego. Wystarczyło to jednak, żeby wiatr historii poprzewracał partyjne szyldy.
Skoro o efekcie mrożącym była mowa, warto – jak się wydaje – z ferowaniem konkretnych prognoz opartych o przemijającą prawdę sondaży, poczekać na odwilż. Nastąpi ona zapewne zgodnie z prawami natury.
[1] sondaż IBRIS z 3-4 września 2021