Chociaż ma już pełny komfort, nie sprawia wrażenia właściwego człowieka na właściwym miejscu. Prawdziwy problem nie polega na tym, iż Andrzej Duda niczym nas nie zaskoczył w dniu prezydenckiej inauguracji, tylko, że wszystko wskazuje na to, że podobnie będzie jeszcze przez pięć lat.

Chociaż odpowiada już tylko przed Bogiem i historią, co sam podkreśla – wydaje się skrajnie mało prawdopodobne, żeby uniezależnił się od prezesa partii z której się wywodzi, lidera PiS Jarosława Kaczyńskiego, promotora jego kariery i mentora.

Jak na prezydenta drugiej już kadencji, a podobnym stażem pochwalić się może tylko Aleksander Kwaśniewski, zresztą obecny w gmachu Sejmu w dniu zaprzysiężenia (tyle, że on po pięciu latach rządów reelekcję uzyskał już w pierwszej turze nie o włos, a ściślej o 500 tys głosów) – Andrzej Duda przemawiał zaskakująco mało pewnie. Nie wyszedł też z roli przykładnego urzędnika.

Wiele uwagi poświęcił uzasadnieniu faktu, że stoi właśnie w tym miejscu: podkreśleniu wysokiej frekwencji – rzeczywiście w wyborach prezydenckich zagłosowało 20 mln Polaków, o 4 mln więcej niż pięć lat temu, ale 10 mln zostało w domach.

Kto tak gorączkowo podkreśla legitymację do sprawowania urzędu ten sam się prosi, żeby ją zakwestionować. Duda nie jest mężem stanu, skoro publicznie odkrywa swoje słabości. Ale też nikt od niego tego nie wymaga, żeby nim nagle został. Zwolennikom wystarczy, jeśli dokończy kadencję w podobnym stylu co poprzednią – przecież z tego powodu na niego głosowali, żeby nie powróciła do władzy Platforma Obywatelska. Dotychczasowych oponentów ucieszyłoby, gdyby postawił się wreszcie Kaczyńskiemu. Dotychczas bowiem wetował jedną ustawę rocznie. Tylko niby po co miałby to robić, skoro dotychczas objawił spory pragmatyzm i umiarkowane ambicje – i tym właśnie cechom zawdzięcza dotychczasową karierę. Nic w jego wystąpieniu w dniu przysięgi przed Zgromadzeniem Narodowym nie zapowiadało, żeby zamierzał się usamodzielnić, odciąć od dotychczasowego zaplecza. Zresztą po co niby miałby to robić. 
Powoływał się na demokrację, chociaż podpisy składał wiele razy pod ustawami ją ograniczającymi.

Do sfery faktów politycznych nie wprowadził żadnej nowej jakości. O Koalicji Polskich Spraw już pod koniec kampanii była mowa i wciąż nie wiadomo, co miałaby ona oznaczać poza tym, że pozwala ona dowartościować polityków przegranych w niedawnych wyborach prezydenckich jako adresowana do nich oferta.

Rodzina, praca, inwestycje, bezpieczeństwo, godność – z zarysowanymi przez Dudę priorytetami nie sposób się nie zgodzić. Ale bardziej nadają się one dla rządu i niespecjalnie pasują do prezydenckich kompetencji, już konstytucyjnie skromnych, a przy tej głowie państwa dodatkowo ograniczonych przez brak politycznej woli. Zrozumiały zresztą, skoro Duda swój fenomen zawdzięcza posłuszeństwu tak wobec prezesa jak partyjnych aeropagów a nie samodzielności, którą jeśli zwykł objawiać to w nadzwyczaj powściągliwy sposób, chociaż niekiedy stawiał na swoim (dymisja Antoniego Macierewicza).

Polakiem jest każda osoba lojalna, ten kto ma Polskę w sercu – prezydenckie dywagacje na ten akurat temat uznalibyśmy za niebezpieczne, gdybyśmy tylko… poważniej traktowali to, co prezydent mówi. Słowa za to nie poświęcił Duda rodakom z zagranicy, często dyskryminowanym jak w Niemczech, na Litwie czy Ukrainie: to wobec nich nie jest lojalne państwo polskie, zobowiązane do obrony ich praw a nie w imię miraży trójmorza (to tylko karykatura starej koncepcji Międzymorza Leszka Moczulskiego) czy innych geopolitycznych fikcji, do nadskakiwania tym, którzy je łamią. Zresztą za całą zapowiedź polityki zagranicznej w drugiej kadencji – a w tej akurat dziedzinie prezydent dysponuje konkretnymi a nie tylko marketingowymi możliwościami- wystarczyła wiernopoddańcza i hołdownicza deklaracja wobec Amerykanów. Dla jednych to za dużo, dla drugich za mało. Zaś jeśli jesiennych wyborów w USA nie wygra Donald Trump, na razie ustępujący Joe Bidenowi również w tych stanach, które przed czterema laty przesądziły o niespodziewanym republikańskim zwycięstwie – pisowska ekipa znajdzie się w stanie dodatkowej konfuzji. Zwłaszcza, że demokratyczny challenger zapowiada zorganizowanie po zwycięstwie serii konferencji międzynarodowych na temat stanu demokracji w krajach sojuszniczych.

W sali obrad Zgromadzenia Narodowego sygnałem, że teatr rodzimych konfliktów nie zna antraktów stał się trzymany przez posłankę Klaudię Jachirę transparent “krzywoprzysiężca”. Z kolei parlamentarzystom PiS powtarzającym jak mantrę, że prezydentowi należy się szacunek już z racji pełnionego urzędu przypomnieć można przykład gen. Wojciecha Jaruzelskiego, witanego w wielu miejscach – w tym na barbórce 1990 r. – gwiazdami i skandowaniem. Polskiej tradycji bliższy zapewne pozostaje pogląd, że na szacunek trzeba zasłużyć.     Duda ma przed sobą pięć lat, które zapewne zmarnuje tak, jak uczynił to z poprzednią kadencją. Polska zaś – teoretycznie trzy lata bez wyborów.

Nie musi to jednak oznaczać, że czekają nas trzy lata podobnych dyskusji o niczym, jakie już – w związku z miałkością prezydenckiej autoprezentacji – toczyły się również przed kamerami w gmachu Sejmu w dniu zaprzysiężenia: o noszeniu maseczek w sali obrad albo tęczowych strojach posłanek na znak solidarności z represjonowanymi działaczkami ruchów równościowych: dopiszmy do tej listy jeszcze kolejne ekscentryczne projekty Ordo Iuris, fundamentalistycznego zaplecza rządzących i będziemy mieli w komplecie agendę tematów, interesujących wyłącznie klasę polityczną, a obywatelom doskonale obojętnych. 
Zapowiedź wyborów na Mazowszu, związanych z podziałem województwa pokazuje, że Kaczyński nie da swoim czasu na świętowanie ani rywalom na rozpamiętywanie porażki. Tylko on wie, kiedy i na ile głosowań jeszcze zostaniemy zaciągnięci  przez swarliwych polityków. Dzisiaj ta właśnie perspektywa a nie horyzont drugiej kadencji Dudy, która zapewne okaże się łudząco podobna do pierwszej, wydaje się najistotniejsza dla przyszłości życia publicznego. O bezkształtnym wystąpieniu prezydenta szybko zapomnimy, podobnie jak mało kto pamięta, o czym on mówił pięć lat temu.      

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 5

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here