czyli jak się spełnia ukraińskie marzenie w Warszawie
Z Tatianą Repetilovą, Ukrainką prowadzącą w Warszawie firmę rękodzieła artystycznego i krawiectwa rozmawia Łukasz Perzyna
– Chłodna 11 w Warszawie to dobry adres i miejsce na taką działalność, blisko Hali Mirowskiej, administracyjnie Wola, ale praktycznie samo centrum Warszawy?
– Zupełnie nie odbieram położenia mojej firmy w podobny sposób, cieszy mnie raczej, że wokół jest zielono, drzwi się otworzy i zaraz trawa, drzewa, pszczoły brzęczą, prawie jak na wsi.. To oczywiście żart, ale przyzwyczaiłam się do tego miejsca i cieszę się, że również klienci je polubili. Wie Pan, tyle lat przyjeżdżałam do pracy do Polski i nawet nie wiedziałam, że ta dzielnica nazywa się Mirów. Pewnych rzeczy dopiero z czasem człowiek się dowiaduje. Podobnie jak tego, że kiedyś w tym miejscu było getto, niedaleko mur, potem wszystko zburzono, a blok, na parterze którego teraz rozmawiamy, wybudowano na gruzach. Jestem w tym miejscu od paru miesięcy.
– Nie spytam, co było tu wcześniej, pewnie pustostan, po pandemii usługi padały jak muchy. Jak wpadła Pani na pomysł połączenia dziedzin tak odległych jak krawiectwo, poprawki po ludzku mówiąc – i artystyczne rękodzieło?
– Na Ukrainie, w domu zajmowałam się krawiectwem, szyłam na zamówienie. Działalność bujnie się rozwijała. Aż przyszła wojna, ta pierwsza, z 2014 roku, po Euromajdanie. Wtedy na Ukrainie skończyła się dobra koniunktura. Wszyscy to odczuwaliśmy. Wróciłam więc do wyjazdów zarobkowych, w Polsce pojawiałam się już wcześniej, od 2000 r.. Ale wykonywałam proste prace, jak to bez znajomości języka wtedy… Wreszcie jednak zatrudniłam się w firmie odzieżowej. Jej szef mi zaufał, bo wiedział, że wcześniej szyłam. Dziewczyny, koleżanki z pracy pomagały. Wszystkim im bardzo jestem wdzięczna. Poszłam do pracy przy poprawkach krawieckich. Pyta pan, skąd wziął się pomysł z rękodziełem. Pojawił się wtedy, gdy okazało się, że zachorowałam. Na serce. A ja bardzo ruchliwa jestem. Przymusową bezczynność ciężko mi znieść. Obawiałam się, że dostanę depresji. I wtedy przyszły mi do głowy nowe pomysły. Z tego powodu zaczęłam wykonywać różne rzeczy, które Pan i teraz tu widzi.
– Dostrzegam wokół, oprócz ubrań, kubki, miski, wazony, popielniczki. A ten kształt do czego służy?
– Do środka może Pan włożyć świeczkę. Wtedy całość do piękny, niebieski odblask. Nastrojowy. Stosowny i na prywatkę nastolatków i na kolację dla małżeństwa z okazji 25-lecia ślubu. Tak to widzę. Szukam różnych form, znajomi znoszą mi pudełka, że się przydadzą. I rzeczywiście służą mi one za formę. Nawet słoiczek na jogurt. Teraz robię też świecidełka, biżuterię. Ale też widzi Pan rybki fantastyczne, trochę inne niż w akwarium. Tę sówkę dawno zrobiłam. Syn od zawsze sówki lubi. I dalej rzeczy użytkowe, jak świeczniki.
– A płaskorzeźba? Dla mnie ten relief przedstawia twarz gladiatora?
– Zupełnie o czym innym myślałam, gdy pracowałam nad tym. Widziałam raczej góry z lotu ptaka. Łańcuch ich szczytów. W blasku księżyca. Ale cieszy mnie, że Pan dostrzegł co innego. Dosłowności w tym nie ma. Takie jest rękodzieło artystyczne. Nie znajduje jednej interpretacji a czasem nawet z góry określonego przeznaczenia. W tym cały urok. Ludzie kupują to, co niebanalne. Czasem zanurkują między półki, patrzą, oglądają, zamawiają.
– I jakie rzeczy chcą mieć?
– Przyszedł klient, żebym mu kwiatek ozdobny do marynarki zrobiła. Długo się do tego przymierzaliśmy, jak ma wyglądać. Bardzo był jednak na koniec zadowolony.
– Krawiectwo i rękodzieło wydają się branżami bardzo odległymi?
– Wcale tak nie jest, bo krawiectwo też fantazji wymaga. Przyszła do mnie dziewczyna z pytaniem, czy uda się męską marynarkę na damską przerobić. Powiedziała, że zanim do mnie trafiła, chodziła po całej Warszawie i wszyscy odmawiali. Ktoś poradził jej, żeby raczej marynarkę wysłać z powrotem do firmy, która jej wykonała. A ja wcale nie widziałam problemu. Podobnie jak wtedy, gdy przyszła starsza pani. Przyniosła sukienkę. Plecy się przetarły. Ale nie chciała wyrzucać, nie z oszczędności, zwyczajnie czuła się do niej przywiązana. Kojarzyła się z czymś dobrym w jej życiu. Poradziłam sobie. Zabawki ludzie też przynoszą. Do mnie, do poprawek krawieckich. Bo mówią, że dziecko zabawkę uwielbia, płacze i nie da wyrzucić. Dla mnie to ciekawa robota. Lubię ciężkie wyzwania.
– I z tego powodu po latach pracy dla innych zdecydowała się Pani pójść na swoje?
– W kwietniu 2023 r. zdecydowałam, że pora na coś własnego. Przyszedł czas na otwarcie zakładu rękodzieła, poprawek krawieckich i szycia na miarę. Dzieci są ze mną tutaj, w Polsce. Kiedyś, kiedy jeszcze finansowo było nam ciężko, usiedliśmy całą rodzinką i zaczęliśmy marzyć. I wymyśliliśmy nazwę firmy. Od imion: córki – Vik, bo Wiktoria, syna, bo Sierioża i mojego Tatiana, utworzyliśmy Vikset. A jak nazwę mieliśmy, to pozostało tylko firmę założyć. Vikset.family Krawcowa & Artysta. Wszystko w tym jest prawdą.
– …i rodzina
– Syn ma 28 lat, pracuje, chociaż jest słabego zdrowia, bo ma kłopoty z kręgosłupem. A córka osiemnaście, uczy się.
– Czy Pani dzieci zostaną tutaj, czy wrócą na Ukrainę?
– Córka najpierw uczyła się w szkole muzycznej, jest pianistką, ale później wybrała szkołę gastronomiczną. Marzyła o tym, jak rozmawialiśmy, że wróci na Ukrainę i otworzy restaurację w Kijowie. Ale widzę, jak dobrze jej tutaj, ma mnóstwo polskich koleżanek. Też już dorabia, robi, co może. Wiemy, że nawet kiedy wojna w Ukrainie się zakończy, czas będzie trudny. Zostaniemy pewnie tutaj.
– Wspominała Pani o tym, że przez lata krążyła Pani między Polską a Ukrainą. Gdzie zastał Panią świt 24 lutego 2022 r. początek wojny, jak się mówi tej “pełnoskalowej”?
– Byłam tutaj. Syn dzwoni i słyszę: wojna. U nas. Jaka wojna, pytam. I zaraz się dowiaduję: wybuchy, rakiety. Ciężko o tym mówić. Na szczęście jestem z dziećmi tutaj. Mam się jednak o kogo martwić. W Czerkasach, położonych o 300 kilometrów od Kijowa, nad Dnieprem, zostali mama i brat. I nasz domek.
– Była tam Pani podczas wojny?
– Nie mogłam ich nie odwiedzić. Pierwszy raz pojechałam, to poczułam gęsią skórkę, jak tylko przekroczyłam granicę. Wszędzie widać, że trwa wojna. Co chwila posterunki, ludzie w mundurach, kontrola dokumentów. Jak przyjechałam, to akurat w nieodległym Krzemieńczuku rosyjski pocisk trafił w centrum handlowe. W Czerkasach samoloty latały nisko. Na szczęście nasze, ukraińskie. Ale do dziś nawet tutaj dźwięk samolotu wzbudza we mnie niepokój. Ale tam miejscowi się ze mnie śmiali, że rozglądałam się za schronieniem, gdy słychać było dźwięk alarmu i odległe wybuchy. Bo tam ludzie dalej siedzieli w ogródkach restauracji, kawiarń. Lody jedli. Miałam wrażenie, że trochę jak na wariatkę na mnie patrzą. Do wszystkiego człowiek się przyzwyczaja. Nawet do wojny. Najgorszy okazuje się niepokój o los najbliższych. Bo do niego się przyzwyczaić nie można. Zawsze uważałam, że człowiek sprawia wrażenie złego wtedy, kiedy jest nieszczęśliwy w środku, brakuje mu tego jakby kwiatka w sobie, więc zasługuje również na współczucie. Teraz przekonaliśmy się, co zło potrafi. Ciężko słucha się opowieści o tym, co ludziom wyrządzono. Czterech młodych ukraińskich chłopaków pojechało na front. Na “linię zero”, jak to się mówi. Pierwszego dnia w okopach ich trafił pocisk. Trzech zginęło na miejscu, a czwarty siedzi teraz w psychiatryku. Czas nie leczy, gdy są wojna, niepokój i zmartwienia, ale z wojną uczymy się żyć. Sama jestem spod znaku Wagi, ludzie spod niego zwykle latają to w jedną to w drugą stronę, na miejscu nie mogą usiedzieć.
– Jednak teraz my siedzimy i rozmawiamy, a przez ten czas, pomimo, że przesadnie się nie rozgadaliśmy, przyszło do Pani troje klientów. W tym mężczyzna, chociaż mnie się zakład krawiecki kojarzy raczej z kobietami, które go odwiedzają. A jest tu Pani dopiero od paru miesięcy?
– Daje mi to na pewno satysfakcję, że ludzie do mnie przychodzą. A jeszcze większą, gdy ktoś powie, że udało mu się znaleźć to, czego gdzie indziej brakowało albo że spełniłam jego oczekiwania, z którymi z innego miejsca go odesłano.
– Jako jeden z nielicznych polskich dziennikarzy odwiedziłem ośrodek dla uchodźców ukraińskich w podwarszawskich Święcicach. Ze wsparciem Mazowieckiej Wspólnoty Samorządowej stworzyli dla nich ten więcej niż tymczasowy dom młodzi ludzie z Klubu Możliwości, potomkowie dawnych polskich zesłańców, co sami do Ojczyzny przodków powrócili po rozpadzie ZSRR. Jedni z Ukrainy, inni z Białorusi, zaś ich lider Robert Zalikhov aż z Uzbekistanu. Teraz nowym przybyszom oddają to, czego dobrego tutaj zaznali. Tam właśnie w Święcicach z przejęciem wysłuchałem zachwyconej osiemnastoletniej Ukrainki, szczęśliwej, bo właśnie dostała pracę przy kebabach w Błoniu. Czy nie jest tak, że Ukraińcy lepiej potrafią się cieszyć, a Polak od razu kalkuluje, czy mu się praca opłaca, może lepszy “socjal”?
– Zupełnie się z Panem nie zgadzam. Kursując od ponad dwudziestu lat między Polską a Ukrainą napotkałam wielu Polaków umiejących się szczerze cieszyć z pracy i niejednego Ukraińca co się do niej nie garnie. Wyczuwam tezę. To nie od narodowości zależy. Chociaż rozumiem, że Pan jako dziennikarz zachowuje krytycyzm wobec rodaków, bo również taka jest Pana misja i rola. Z pracy warto się cieszyć, chociaż ta w gastronomii jest męcząca, sama tego doświadczyłam, krzątając się przez cały dzień przy hot dogach i cheesburgerach na lotnisku w Modlinie. Potem wieczorem nogi są strasznie opuchnięte. Odporność na stres i przeżywanie radości, że się na siebie zarabia, zależą od człowieka i jego, jak to sama nazywam, ustawień w głowie a nie przynależności narodowej. Spytał Pan na początku, czemu się sztuką zajęłam, a nie tylko krawiectwem. Wszystko, co ludzie robią pięknego, ma swoją wartość. Również przeprowadzenie babci przez ulicę, nie tylko artystyczne przedmioty. Teraz przez półtora roku zrozumieliśmy to wszyscy jeszcze lepiej.