Na koniu na biegunach nie zajedzie się daleko. Wrzawa wokół wspólnej listy sprzyja umacnianiu dwubiegunowości polityki. I po to ją rozpętano, by zemleć wszystko, co znajduje się między dwoma kamieniami młyńskimi: PiS oraz PO-KO. Także po to, żeby nie wyrosło nic nowego. Zamiar ten nie musi się jednak powieść. Na razie plan szwankuje. Społeczeństwo bowiem mamy wprawdzie ofiarne – o czym wiemy od czasów kultowego “Piłkarskiego pokera” Janusza Zaorskiego – ale z pewnością nie łatwowierne.
Tak jak PiS daleko nie zaleciał na Pegasusie, tak i PO-KO nie pocwałuje po zwycięstwo nawet odbudowując drugi biegun (jeszcze niedawno można się było obawiać, że porwie jej go Szymon Hołownia, co udaremnił jednak, też jak w starej komedii też z lat 80 “powracający z zagranicy”, a konkretniej Donald Tusk), bo nie zamaskuje faktu, że przytwierdza go nie do rasowego rumaka, lecz wyłącznie zabiedzonej naszej szkapy.
Niedawno pojawiła się nowa, nader okrutna wersja ulubionego dowcipu studentów akademii medycznej o laboratorium. Małpę i główną partię opozycji pozostawiono na godzinę z dwiema kulkami. Małpka przez ten czas nauczyła się zręcznie nimi żonglować. Zaś opozycja jedną zepsuła, drugą zgubiła.
Apel bez gwiazd, sondaż bez ważnego wariantu
Ze służącym dalszej polaryzacji polskiej sceny pomysłem jedynej słusznej wspólnej listy dzieje się podobnie. Nie udała się ustawka sondażowa podbudowana czołówką “Gazety Wyborczej” autorstwa Agnieszki Kublik, bo w dwa dni później opublikowano wyniki badania IBRIS uwzględniające wszystkie warianty w tym najbardziej prawdopodobny (wspólna lista tylko PSL z Polską 2050, reszta osobno), który sondaż – pożal się Boże – “obywatelski” Kantaru pominął. I okazało się, że opozycja ma szansę odsunąć PiS od władzy nie tylko idąc z jedną listą (zdobywa wtedy 245 mandatów na 460) ale także z trzema: Koalicji Obywatelskiej i osobno Lewicy oraz wspólną Polskiego Stronnictwa Ludowego i Polski 2050 Szymona Hołowni, co da jej 241 mandatów, całkowicie wystarczających do rządzenia, jeśli się tylko nie pokłóci. Ale to wymóg równie niezbędny także w wypadku listy jednej, jedynej i wspólnej przez “GW” reklamowanej jako zbawcza.
Wcześniej niewypałem okazał się list intelektualistów na rzecz wspólnej listy (nic nie poradzę na to, że brzmi to bełkotliwie, to wina inicjatorów). Sygnowało go 447 osób, ale liczba nie przeszła w jakość: zabrakło bowiem podpisów dwojga polskich intelektualistów najbardziej dziś w świecie znanych: laureatki Literackiej Nagrody Nobla Olgi Tokarczuk oraz zdobywcy Oscara Pawła Pawlikowskiego.
A przecież nasza znakomita pisarka wcale się do życia publicznego nie izoluje, czemu dała wyraz odwiedzając parlamentarny gabinet Tomasza Grodzkiego niedługo po tym, jak został wybrany marszałkiem Senatu przez świeżo tam uformowaną większość demokratyczną.
Jedni płaczą od gazu, drudzy nad “Panem Tadeuszem”
Jeśli jednak przenieść się do czasów bliższych raczej przyznaniu tegoż literackiego Nobla Czesławowi Miłoszowi a nawet spojrzeć na chwilę na epokę, w której swoje jednoczące Polaków teksty tworzył Adam Mickiewicz – warto zacytować eseistę Wojciecha Karpińskiego i jego “Cień Metternicha”, podpisany do druku w grudniu 1981 roku i wydany we wrześniu 1982 r, kiedy to wchodząc do księgarni wydawcy tego szkicu, PIW na Foksal, ocieraliśmy oczy nie ze wzruszenia bynajmniej, lecz z powodu gazów łzawiących, których oddziały ZOMO broniące pobliskiego Domu Partii nawrzucały w ostatnim dniu sierpnia w nadmiarze w przecznice Nowego Światu. Wspomnienie tamtych dni dedykuję wszystkim, którzy utrzymują, że gorzej niż teraz już być nie może.
Skoro zaś o noblistach literackich mowa, to “Latarnik” Henryka Sienkiewicza wzrusza do dzisiaj, chociaż autor realia zmienił, bo pierwowzór jego bohatera wcale nie Mickiewicza czytał z takim przejęciem, że aż pracę stracił. Na łamach “Opinii” Bohdan Urbankowski wykazuje przekonująco i brawurowo, że nie ma to większego znaczenia: “Różni literaccy grabarze już dawno wygrzebali, że historia była prawie prawdziwa, inspiracją była notka w gazecie. Tylko, że książka czytana przez bohatera nie nazywała się “Pan Tadeusz” lecz “Murdelio” [autorstwa Zygmunta Kaczkowskiego – przyp. ŁP] a bohater – nie Skawiński a Siellawa. Pedanci mieli zapewne rację – dlatego nikt z nich, ani z pokolenia im podobnych nie napisze tak poruszającej książki” [1]. Bo zamiast tego zajmują się podpisywaniem listów zachęcających do jednej listy, chciałoby się dodać złośliwie.
Bohdan Urbankowski ma rację, gdy kpi z małostkowych zoilów szukających dziury w całym, ale i moralne prawo, żeby tak postępować: bo sam jest autorem poruszającej powieści “Ja Szekspir Ja Bóg”, wykazującej jak esbecy wpływali na polską literaturę, jej oceny i hierarchie [2]. Napisanej, co istotne, parę lat zanim TVN opierający się na esbeckich papierach zaatakował bez pardonu ale i dowodów czy ich pozorów nawet, Karola Wojtyłę – nie tylko arcybiskupa i papieża, ale również autora dramatów i poetę.
Ponad schematami
Jeśli zaś mowa o wczesnych latach 80, to w tym właśnie czasie Wojciech Karpiński w “Cieniu Metternicha” chwalił innego bohatera swojego eseju, życzliwego analityka demokracji i francuskiego arystokratę w jednej osobie Alexisa de Tocqueville’a za to, że “autor “O demokracji w Europie” potrafił wznieść się ponad ideologiczne schematy epoki, dzięki czemu ogarniał szersze horyzonty. Pisał w liście do Eugene’a Stoffelsa: “W naszym kraju, zwłaszcza w ostatnich czasach, nieustannie i w najwyższym stopniu zadziwia mnie to, że widzę, jak po jednej stronie grupują się ludzie, którzy cenią moralność, religię i porządek, po drugiej zaś ci, którzy kochają wolność i równość człowieka wobec prawa. Uważam to za najbardziej niezwykły i godny pożałowania widok, jaki kiedykolwiek przedstawiał się człowiekowi; jestem bowiem przekonany, że są to rzeczy nierozdzielnie złączone (..). (..) Wielkość i szczęście człowieka na ziemi wynika jedynie ze złączenia tych elementów”” [3].
Dosłownie odnosi się ta ocena pomimo wielkiego upływu czasu do grożącego teraz Polsce utrwalenia u nas plemiennego podziału, jaki trapi też Stany Zjednoczone o których przed prawie dwustu laty pisał Tocqueville (przykładem reakcje zwolenników Donalda Trumpa po przegranych przez niego wyborach prezydenckich), Brazylię (gdzie z kolei amok ogarnął obóz Jaira Bolsonaro) czy Węgry od lat psychicznie i kulturowo podzielone – a więc kraje o różnym stopniu rozwoju. Rozdarcie zubaża dotknięte nim społeczeństwo. Metodą złagodzenia ekspresji życia publicznego pozostaje budowanie szczebli pośrednich.
Lekcja łączenia, lekcja dzielenia
Pozostajemy bowiem jednym narodem, pomimo sugerowanych jeśli nie podsycanych przez szamanów medialnych i marketingowych plemiennych podziałów. O swojej społecznej skuteczności Polacy przekonali resztę świata w toku wspólnej walki z pandemią i równie powszechnej pomocy udzielanej wojennym uchodźcom ukraińskim, kiedy to nie dzieliliśmy się, lecz łączyliśmy w ramach odradzających się wspólnot rodzinnych i sąsiedzkich, rówieśniczych i parafialnych, zawodowych i samorządowych. Nie pytaliśmy przy tym siebie nawzajem o poglądy polityczne. Jeśli tak, to wyłącznie w wolnych chwilach.
Wymuszone przez moralny szantaż, że kto się sprzeciwi, odpowiadać będzie za kolejne cztery lata złych rządów – łączenie się wokół wspólnej listy okaże się pozorne i umocni szkodliwy podział społeczeństwa. Zlikwiduje bowiem półtony i pola neutralne, gdzie rodzą się zwykle dialog i porozumienie. Wzmocni za to skrajności. A nie da nawet politycznego efektu, skoro nie wierzą we własny pomysł najgłośniej zapędzający do niego innych liderzy.
Łączenie się wokół wspólnej listy, wciąż wirtualnej tylko a nie realnej, okaże się pozorne i umocni szkodliwy, bo na negatywnych emocjach zbudowany podział społeczeństwa. To mankament nowego pomysłu demokratów, w którego wsparcie zaangażowali się liczni intelektualiści. Fantom wspólnej listy służy najmocniejszym w opozycji graczom do krytykowania, jeśli nie odsądzania od czci i wiary odrzucających ją polityków, odbierania im wiarygodności i poparcia oraz przerzucania na nich odpowiedzialności za przyszłą porażkę. Stanie się tak w sytuacji, gdy najmocniejsza w sondażach (tych, co wszystkie warianty uwzględniają i wszystkich innych) Koalicja Obywatelska / Platforma Obywatelska nie potrafi uzgodnić formatu własnego przywództwa w skomplikowanej grze interesów i osobowości, toczonej między przewodniczącym partii Donaldem Tuskiem a prezydentem Warszawy i niedawnym kandydatem na głowę państwa Rafałem Trzaskowskim.
Jedną listę opozycji jako uniwersalną receptę na problemy Polski oraz niezawodne remedium na wszystkie jej choroby falsyfikuje nie tylko wynik sondażu IBRIS, potwierdzający również skuteczność innych sposobów odsunięcia PiS od władzy (wystarczą wspólna reprezentacja PSL z Polską 2050 Szymona Hołowni oraz jej późniejsze powyborcze koalicyjne porozumienie z PO-KO oraz Lewicą).
Absolutyzowania jedności na pokaz – jeśli nie na rozkaz – nie potwierdza doświadczenie innych krajów. Na Węgrzech co do uzgodnionych kandydatów porozumiały się bowiem wszystkie partie opozycji, włącznie z Jobbikiem, tamtejszym odpowiednikiem Konfederacji, a wybory i tak wygrał po raz kolejny Viktor Orban. Za to w Słowenii – przykład pozytywny z happy endem zapewne oddziałuje bez porównania mocniej – Robert Golob jako lider nowego Ruchu Wolności (“Gibanje Svoboda”) najpierw odrzucił oferty koalicyjne dotychczas nieskutecznych ugrupowań demokratycznych i do wyborów w ubiegłym roku poszedł sam i wreszcie pokonał w nich zarówno podobną do pisowskiej ekipę rządzącą Janeza Janszy jak wspomnianych demokratów właśnie. Po czym sformował rząd i pełni urząd premiera, na razie bez usterek.
Zakrzykiwaniu oponentów fałszywej jedności na rozkaz nie służy nawet przykład historyczny. Wybory z 4 czerwca 1989 r. stanowiły wielkie i piękne zwycięstwo obozu Solidarności i choć objęte w sejmowej części jeszcze kontraktem politycznym otworzyły drogę do niepodległości i demokracji w Polsce. Jednak w toku budowania list kandydatów nie dopuszczono na nie m.in. przedstawicieli Konfederacji Polski Niepodległej, która w dwa i pół roku później po pierwszym całkiem wolnym głosowaniu wprowadziła do Sejmu 50 posłów. Nie w proteście przeciw utrąceniu Leszka Moczulskiego wprawdzie ale na znak sprzeciwu wobec innych praktyk związanych z zakulisowym ustalaniem list przed czerwcem 1989 r. z kandydowania wycofali się m.in. późniejsi premierzy Tadeusz Mazowiecki i Jan Olszewski. Gdy więc entuzjaści jednej listy przywołują rok 1989 r, można im odpowiedzieć znanym francuskim powiedzeniem: comparaison n’est pas raison. Porównanie nie ma racji bytu.
Transakcja na politycznym targowisku
Budowanie jednolitej machiny wyborczej, chociaż zapewne nie powstanie ona wobec sprzeciwu liderów Polski 2050 Szymona Hołowni oraz Polskiego Stronnictwa Ludowego Władysława Kosiniak-Kamysza (z kolei Włodzimierz Czarzasty chętnie by na wspólną listę przystał, ale PO-KO) podobnie jak jesienią 2019 r. nie chce Lewicy jako jedynego koalicjanta) nawet na etapie projektu czy konceptu wykopie dodatkowe rowy i wzmocni negatywne emocje, także w środowiskach demokratycznych. A cel, jakoby uświęcający środki, i tak nie zostanie osiągnięty. Zapłacimy wysoką cenę, po czym produktu i tak nie otrzymamy. W jakim sklepie, poza targowiskiem politycznym, zgodzilibyśmy się na podobną transakcję? Stare warszawskie powiedzenie mówi raczej: bujać to my, ale nie nas. Akwizytorzy przekonują nas do produktu, co do którego sami wiedzą, że się go użyć nie da. Jego zalet się nie doczekamy, pozostaniemy za to z wadami, jakie cechują prototyp.
Polaryzacja jako nieuchronne następstwo forsowania wspólnej listy nawet, gdyby miała ona nie powstać prowadząca przecież do wzmacniania obu biegunów, a więc również pisowskiego – oznacza nieuchronnie blokowanie wszystkich środowisk, zdolnych zbudować swoje reprezentacje pomiędzy nimi. Utrudni chociaż nie uniemożliwi wyrażanie interesów klasy średniej, faktycznie utrzymującej państwo z podatków i tworzącej miejsca pracy przez rodzący się ruch przedsiębiorców na rzecz odrodzenia Powszechnego Samorządu Gospodarczego w Polsce. Zaszkodzi próbom spożytkowania przez bezpartyjnych samorządowców w polityce krajowej wysokich ocen, jakimi cieszą się w opinii mieszkańców gospodarze lokalnych “Małych Ojczyzn”. Jeśli monopol, na który skarży się dziś parlamentarna opozycja, stanie się w istocie duopolem – demokracja się od tego nie poprawi. Co najwyżej beneficjentów będzie więcej. Jednak wykluczonych bądź tych, co takimi się czują, raczej przybędzie. Do negatywnych następstw dotychczasowego stylu uprawiania polityki dojdzie jeszcze rozczarowanie.
Potem ktoś powie znów na koniec: “byliśmy głupi”, jak uczynił to swego czasu nieodżałowany Marcin Król w tytule swojej książki o transformacji ustrojowej w Polsce [4]. Mamy jeszcze czas, żeby nie brnąć dalej w drodze donikąd. Ustawka nie zastąpi bowiem debaty, kampania wyborcza realnej polityki ani zręcznie nawet podsycane uprzedzenia – poczucia racji stanu. Wielobarwność pozostaje od demokracji nieodłączna, zaś pospieszne zamazywanie różnic przyniesie co najwyżej efekt, który nie przetrwa pierwszego deszczu.
[1] Bohdan Urbankowski. Henryk Sienkiewicz – arcymistrz prozy romantycznej. “Opinia” nr 40 (138), zima 2022, s. 184
[2] por. Bohdan Urbankowski. Ja Szekspir Ja Bóg. Akces, Warszawa 2019
[3] Wojciech Karpiński. Cień Metternicha. Szkice. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1982, s, 134-135
[4] por. Marcin Król. Byliśmy głupi. Wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2015