W ponad rok po odbiciu jej z pisowskich rąk, TVP funkcjonuje zarówno bez jasnego planu na przyszłość z gwarancjami istnienia włącznie jak prestiżu społecznego należnego telewizji publicznej, chociaż ma się na powrót nią stać. Gorszące imprezowanie jej dyrektorów z politykami obozu władzy w restauracji na MDM to sygnał poważnego kryzysu wizerunkowego. Paradoks polega na tym, że właścicielskie kłopoty obu stacji prywatnych: TVN (zagrożonej zakulisowym przejęciem przez kapitał rosyjski za pośrednictwem oligarchów węgierskich) i Polsatu (gdzie Zygmunt Solorz walczy o schedę z własnymi dziećmi) powinny sprzyjać raczej wzmocnieniu TVP. Jeśli się ją zaniedba ład medialny budowany od trzydziestu lat zostanie zgruzowany. I na ekranie pojawiać się będzie obraz kontrolny zamiast kolejnych nadających po polsku stacji.
Pogonili złych ludzi… i co dalej?
Przejęcie sygnału TVP i wprowadzenie tam likwidatora pod koniec 2023 r. pod osłoną okresu świątecznego, kiedy widzów interesowały inne sprawy, zakończyło ośmioletni okres pisowskich rządów w tej stacji. Przez ten czas prezesi Jacek Kurski i Mateusz Matyszkowicz pogwałcili tam wszelkie zasady. Pozbyli się zawodowych dziennikarzy, robiąc miejsce dla swoich. Funkcje kierownicze obejmowały osoby wcześniej dobre za każdej władzy (jak Danuta Holecka, prowadząca Wiadomości za rządów postkomunistycznych w gabinetach na pl. Powstańców i Woronicza czy szefowa Polonii Magdalena Tadeusiak) za to stanowiące z powodu chronicznej zawodowej nieporadności przedmiot licznych środowiskowych anegdot oraz zacietrzewieni propagandyści nie obeznani z wymogami telewizji (jak Anita Gargas). Pomimo to infrastruktura telewizyjna pozostała nienaruszona.
Nikt też nie skłaniał artystów sztuki telewizyjnej: operatorów obrazu i dźwięku, realizatorów czy montażystów, żeby pracowali gorzej niż dotychczas, bo pisowskim dysponentom zależało jednak, żeby ktoś to oglądał. Propaganda bojkotowana nie może być skuteczna. Oglądalność wprawdzie spadła, ale standardy filmowania na korytarzach parlamentu i Kancelarii Premiera oraz w miejscach wydarzeń pozostały. Wciąż na poziomie niedosiężnym dla stacji prywatnych, o stronę zdjęciową i dźwiękową materiałów praktycznie nie dbających. Oznacza to, że nie tylko jest sens odbudowywać telewizję publiczną działającą realnie w Polsce w latach 1990-2015 ale nawet nie powinno przysparzać to wielkich trudności.
Zwłaszcza, że wprowadzenie jesienną decyzją Sejmu zmiany w składzie Rady Mediów Narodowych, która władze TVP powołuje – dało tam większość Koalicji 15 Października. Logiczne więc wydawałoby się wycofanie likwidatora – skoro swoje już zrobił – i odejście od swoistego stanu wyjątkowego w tej instytucji.
Gdy politycy słali protesty a oglądalność i wiarygodność rosły
Wzorce zaś, do których warto nawiązywać, nie wywodzą się wcale z odległej przeszłości. Zanim PiS kopnęło w stół i na przełomie 2015/16 dotychczasową telewizję publiczną upaństwowiło a faktycznie upartyjniło – informacja funkcjonowała tam na wysokim poziomie, podobnie jak wskaźniki określające oglądalność i wiarygodność programu. W relacjach bezpośrednich z Sejmu Iwona Sulik i Danuta Ryszkowska ciekawie i bezstronnie przedstawiały przebieg wydarzeń, podobnie czynili to na antenie Wiadomości Justyna Dobrosz-Oracz czy Kamil Dziubka. TVP nie była wasalem żadnego ugrupowania politycznego, jakim stała się za rządów PiS. Zaś jej decydenci nie uczestniczyli w zakrapianych ponad miarę bankietach z udziałem prominentów władzy, jak zdarzyło się to ostatnio w knajpie na MDM.
Jeszcze wcześniej, bo przed nieco ponad ćwierćwieczem pluralizm telewizji publicznej objawiał się tym, że redaktorami głównych wydań Wiadomości byli w tym samym czasie Grzegorz Miecugow i Agnieszka Romaszewska-Guzy, zaś konferencje Unii Wolności i Sojuszu Lewicy Demokratycznej relacjonowała Katarzyna Kolenda-Zaleska, a Ruchu Odbudowy Polski Jana Olszewskiego i Akcji Wyborczej Solidarność – moja skromna osoba. Politycy słali protesty, ale w rankingach zaufania publicznego TVP ustępowała tylko wojsku (był to czas misji pokojowych na Bałkanach). Nikt nie zastanawiał się, czy podać kłopotliwą dla władzy informację, tylko w jaki sposób zaprezentować ją jak najlepiej.
Zdarzyło się nawet, że kiedy dysponujący zwykle świeżymi informacjami Marek Kupis podał na antenie o 19,30, co za chwilę przyjmie rząd – ministrowie Waldemara Pawlaka, żeby pokazać Wiadomościom, kto naprawdę Polską rządzi, specjalnie tę właśnie decyzję odłożyli do ostatniego dnia. Zrobiła się afera, chociaż wiadomość o postanowieniu władzy pozostawała prawdziwa… poza czasem jej ogłoszenia. Upowszechniła się też opinia, że jeśli pod siedzibą Kancelarii Premiera ani rządowym hotelem na Parkowej nie stoją ekipy Wiadomości ani Panoramy – oznacza to, że nic się tam nie dzieje.
Niespożyty reporter Panoramy, Wojciech Nomejko, absolwent Akademii Wychowania Fizycznego (dziennikarstwo studiował jako drugi kierunek) o posturze sportowca zasłynął tym, że na własnych barkach przeniósł przez Aleje Ujazdowskie parkową ławkę z Łazienek przed Urząd Rady Ministrów, gdzie toczyły się rozmowy koalicyjne. Funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu podszedł do niego i tonem służbisty oznajmił, że ławka nie może w tym miejscu przed samym wejściem do URM stać. na co redaktor Nomejko odparował uprzejmie, że jak to nie może, skoro już tam stoi… I że on za chwilę posadzi na niej liderów trzech ugrupowań rozmawiających o składzie rządu, na potrzeby wejścia na żywo do Panoramy wieczornej. Dla tej ostatniej Nomejko robił czasem wszystkie trzy pierwsze materiały, w telewizji zwane z niemiecka forszpanowymi lub z czasem po angielsku “headline’ami”. Podobnie dla Teleexpressu Justyna Dobrosz przygotowywała sama jedna cały serwis polityczny, z jedną ekipą zdjęciową objeżdżając wszystkie miejsca wydarzeń.
Jedno “Bez Trybu” wiosny nie czyni
Teraz wysoki standard dziennikarski na antenie TVP trzyma program tej samej Justyny Dobrosz-Oracz “Bez Trybu”, ponad przeciętność wznoszą się też rozmowy Doroty Wysockiej-Schnepf. Jednak pomimo obecności wśród decydentów osób kompetentnych jak Sławomir Zieliński czy Piotr Sławiński, którzy z pewnością potrafiliby sensowny program zrobić, gdyby otrzymali niezbędne wsparcie – całość anteny po ponad roku prezentuje się raczej nijako. Nie tyle czysta woda, jak obiecywał na początku prezenter Marek Czyż, co kranówa z nadmiarem usłużnego wobec władzy chloru, jeśli już sobie pozwalamy na dywagacje w stylu zestawu “młody chemik”. Chemii właśnie zresztą – jeśli już gry słów użyć – w tym wszystkim brakuje. Dobór komentatorów z grona nie pracujących w TVP dziennikarzy odbywa się zwykle, z rzadkimi (Piotr Śmiłowicz) wyjątkami, w ten sposób, że prosi się o opinię wyłącznie tych, których poglądy pozostają tożsame z przekonaniami zadających pytania, Nie tędy droga.
Zamiast wyszczególniać, jak w książeczce, która kiedy byłem w podstawówce – udatnie uczyła dzieciaki alfabetu – “co okręt wiezie”, lepiej się zastanowić, czy wiemy, dokąd zmierza. I czy nie jest to przypadkiem znany z wiersza francuskiego symbolisty Arthura Rimbauda “statek pijany”, jak wskazuje na to niesławna impreza na MDM-ie.
Niestety nie jedyna to wpadka moralna “nowej TVP”, skoro dokumentalista Andrzej Fidyk niedługo po zaproponowaniu mu objęcia tam kierowniczego stanowiska został oskarżony o to, że jako wykładowca molestował studentkę. Wątpliwą mam satysfakcję, że już przed ćwierćwieczem publicznie ostrzegałem na łamach “Życia” jak złym człowiekiem jest tenże Fidyk, kiedy ze względów ideologicznych wstrzymał emisję filmu o Rafale Ganie-Ganowiczu, uciekinierze z bierutowskiej Polski walczącym później z komunistami w Kongu i wielu innych odległych krajach. Większą odczułem wtedy, kiedy na okolicznościowym spotkaniu już po śmierci Gana (do której perypetie z dokumentem jakoś się przyczyniły) dwóch młodych patriotów obchodziło salę z kapeluszem – zbierano na nagrobek bohatera – i gdy jeden z nich zwrócił to nakrycie głowy w moją stronę, drugi zaraz go skarcił:
– Zostaw redaktora. On już swoje dla Gana zrobił.
Nie udawałem wtedy, że mi to nie pochlebiło. Rzeczywiście po moim artykule dla “Życia” przełożeni Fidyka wzięli go na dywanik i kazali niezwłocznie film puścić. Okazał się jednym z ostatnich “półkowników” pisanych tak nieortograficznie przez “o” z kreską, aż nastały czasy Kurskiego i wróciliśmy pod tym względem do tradycji stanu wojennego i innych okresów zaostrzania propagandy komunistycznej. Chociaż jak pamiętamy akurat Danutę Holecką w czasach prezesury Kurskiego porównywano nie do Ireny Falskiej lecz do podobnie zaangażowanej całym sercem w odczytywane z promptera informacje prezenterki telewizji północnokoreańskiej. Tyle, że rolę maskotki ta sama Holecka odgrywała na wizji również, gdy w TVP rządził związany z SLD Robert Kwiatkowski. Wtedy aby skarcić bardziej niezależną Jolantę Pieńkowską – odebrano jej niedzielne wydanie (prezenterów było wtedy troje, a dni w tygodniu jak od stworzenia świata pięć, więc było wiadomo, że nie może być po równo, co decydenci wykorzystywali) na rzecz Holeckiej właśnie, która podobnych co gwiazda wątpliwości nie miała… ani nie wzbudzała.
Kiedy każdy może być prezesem
Nie wszystkie jednak porównania – co też pozostaje miarą kryzysu – z telewizją Kurskiego wypadają na korzyść obecnego teamu, na którego czele stoją dyrektor Tomasz Sygut (wcześniej specjalista od autobusów w stolicy) i likwidator Daniel Gorgosz. Nie wiem zresztą nawet, czy wymieniam ich w odpowiedniej kolejności i bez obrazy majestatu, bo w hierarchii i kompetencjach po niosącym za sobą zmianę grudniu 2023 r. mało kto się orientuje. Przypomina się raczej anegdota o prezesie Macieju Szczepańskim i maszynistce z Placu Powstańców Warszawy, pełnej tupetu i wulgarnej, za to szybkiej i bezbłędnej, więc ją tam pomimo wad trzymano.
Po wyjściu z gabinetu szefa Dziennika Telewizyjnego, którego obsztorcował jak należy, prezes Szczepański przypomniał sobie o nie cierpiącej zwłoki decyzji, którą powinien jeszcze tego dnia podpisać, zapewne o czyjąś nominację szło lub całkiem odwrotnie. A że miał potem jechać już do domu, nie na Woronicza, udał się do maszynistek na Placu.
– Niech pani pisze – rzucił tonem nie znoszącym sprzeciwu.
– A kim pan jest, że mi pan od razu rozkazuje? – spytała czupurnie mistrzyni klawiatury.
– A ja tu jestem prezesem – nadął się Szczepański.
– Teraz to czasy takie, że każdy ch.. może przyjść i powiedzieć, że prezes – podsumowała maszynistka wieloletniego szefa Telewizji Polskiej za rządów Edwarda Gierka.
Jakie anegdoty opowiadać się będzie o obecnych władzach TVP, nie wiadomo. Większy problem stanowi fakt, że przez rok od demokratycznej niby zmiany, TVP nie dorobiła się jednego choćby dziennikarza w przekazach na żywo dorównującego wyrazistością Miłoszowi Kłeczkowi, w czasach Kurskiego żarliwie zaangażowanego po stronie PiS, co nie zmienia faktu, że jego “life’y” zapadały widzom w pamięć. Zaś czynione w tym względzie poszukiwania lepiej przemilczeć, skoro ich efektem pozostawał dawny żurnalista RMF (stacji przezwanej “radiem Obajtek”, bo pisowski prezes Orlenu miał w niej dowolny wedle życzeń dostęp do anteny, zaś radio z tego – reklamy, których w tym samym czasie pozbawiono mniej pokorną Zetkę) Roch Kowalski, stający przed kamerą z charyzmą i wdziękiem radiowca przypadkiem przed nią zabłąkanego. Trzeba było z niego zrezygnować, bo usypiał widzów. Zapadali w sen tak szybko, że nie zdążyli po pilota sięgnąć, żeby kanał zmienić. Ale z oglądanych we śnie reklam pożytku nie ma.
Drapieżne “Bez Trybu” Justyny Dobrosz-Oracz wydaje się wciąż bardziej jaskółką zmian, niż dowodem, że naprawdę następują. Podobnie jak za prezesury Andrzeja Drawicza i jego zastępcy do spraw telewizji Jana Dworaka (istniał jeszcze wtedy radiokomitet) taką właśnie rolę odgrywał Obserwator, dwudziestominutowy program informacyjny na antenie Dwójki. Potocznie określano go mianem dziennika bez komunistów.
O sposobach przywracania telewizji ludziom
Jeszcze kiedy słuchałem relacji Polskiego Radia z Barbórki 1989 roku, a więc w trzy miesiące po objęciu władzy przez pierwszego po wojnie niekomunistycznego premiera Tadeusza Mazowieckiego – media rządowe do złudzenia przypominały te sprzed 4 czerwca. Spiker dziennika radiowego posłusznie raportował, że okolicznościowe spotkanie prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego z górnikami “zakłóca grupa działaczy KPN” i nawet słowem nie nawiązał do wcześniejszej o osiem lat tragedii w Kopalni Wujek. Jeszcze gorzej działo się wtedy w TVP, gdzie wprawdzie program o 19,30 zmienił nazwę z dotychczasowej: Dziennik Telewizyjny na Wiadomości, ale na szefa Dyrekcji Programów Informacyjnych powołany został Jacek Snopkiewicz, delegat na IX nadzwyczajny Zjazd PZPR (1981 r.) a wcześniej publicysta “Walki Młodych” w 1968 r. organu nacjonalistyczno-betonowej frakcji gen. Mieczysława Moczara. A w pokojach redakcyjnych wciąż kryły się demony stanu wojennego.
Kiedy za sprawą Drawicza, jego zastępcy w Komitecie ds. Radia i Telewizji Dworaka oraz wywodzącego się z “Res Publiki” (pierwszego między Łabą a Władywostokiem zalegalizowanego pisma drugiego obiegu, co nastąpiło jeszcze przed Okrągłym Stołem dzięki talentom negocjacyjnym naczelnego Marcina Króla) redaktora naczelnego programu Damiana Kalbarczyka późną jesienią 1989 r. formował się zespół Obserwatora – z założenia nie oglądaliśmy Wiadomości, uznając to za stratę czasu. Monitory w redakcyjnych pokojach nastawione były na światowe stacje: BBC i przeżywające swój najlepszy czas CNN.
Pierwszy materiał w premierowym wydaniu dziennika bez komunistów nosił tytuł “Lech Wałęsa prezydentem”. Zaczynał się tzw. setką reporterską, jak w telewizji określa się wypowiedź uchwyconą a nie specjalnie składaną do kamery. Główny bohater po ogłoszeniu jego zwycięstwa w wyborach wznosił toast: – Zdrowie wasze w gardło nasze. A potem napięcie jeszcze rosło. Zero sztampy. Zmontowałem to wspólnie z reżyserem Sławomirem Koehlerem, później autorem wielu cenionych filmów dokumentalnych, jak ten o parze młodych kochanków z czasu powstania w getcie warszawskim, których los rozdzielił na długo, aż spotkali się ponownie przed kamerą mojego kolegi Koehlera.
Wśród reżyserów, zaangażowanych w prace nad Obserwatorem znaleźli się również znani potem autorzy fabuł: Andrzej Jakimowski (“Sztuczki” i “Zmruż oczy”) oraz Tomasz Drozdowicz. Tematyką wschodnioeuropejską zajmowała się wywodząca się podobnie jak ja z drugiego obiegu wydawniczego Natasza Bryżko, półkrwi Rosjanka, która wcześniej nie przejmując się swoim radzieckim wtedy obywatelstwem w stanie wojennym dzielnie biegała po dachach i zrzucała z nich ulotki, a już w wolnej Polsce dała się poznać jako kongenialna tłumaczka poetki Iriny Ratuszyńskiej i znakomitego ukraińskiego tłumacza Oleksandra Irwanca, a także urzędniczka naszej dyplomacji kulturalnej na Wschodzie. Obserwator nie stał się jednak wyłącznie imprezą kombatantów nawet tych najmłodszych ani przedsionkiem kariery dla filmowców, skoro pozbawiona doświadczeń dziennikarskich absolwentka geologii Dorota Romanowska, która przyszła do nas, by robić prognozy pogody, rychło objawiła talent wytrawnej reporterki politycznej. Tym bardziej, że mieliśmy co relacjonować: powstawał rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego, Sowieci weszli na Litwę, gdzie w obronie wieży telewizyjnej w Wilnie padło kilkunastu zabitych, w większości dużo młodszych niż my, którzy o ich poświęceniu opowiadaliśmy na antenie, chociaż ekipy przyzwyczaiły się, że jeśli do wydziału zdjęciowego schodzi ktoś młody, to pewnie musi być z Obserwatora. Żurnaliści Wiadomości wyglądali wtedy i zachowali się jak… delegaci na zjazd PZPR właśnie, więc nie musieli się nawet do swego szefa Snopkiewicza na siłę upodabniać.
O zdjęciu Obserwatora z anteny przez ludzi Lecha Wałęsy – wedle nieoficjalnych informacji podpowiedział to prezydentowi Jarosław Kaczyński, rywalizujący wtedy o funkcję głównego kapciowego prezydenta z jego wieloletnim kierowcą Mieczysławem Wachowskim – zdecydowała relacja z demonstracji górników przed Belwederem. W zapowiedzi studyjnej wyliczyliśmy ich postulaty i przedstawiliśmy odpowiedź władzy na nie. Zaś sam materiał filmowy składał się – bez słowa komentarza – z samych “setek reporterskich”: okrzyków demonstrantów oraz prób zwracania się do nich samego prezydenta i jego urzędników.
Na decyzję o podporządkowaniu nas Dyrekcji Programów Informacyjnych – czyli w praktyce wykpiwanym przez nas i telewidzów postkomunistycznym wtedy Wiadomościom – zareagowaliśmy strajkiem. W odpowiedzi powiadomiono nas, że program się już nie ukazuje. Przez dziesięć dni w lutym 1990 r. spaliśmy na podłodze w redakcyjnych pokojach. Był to pierwszy w historii Telewizji Polskiej strajk okupacyjny zespołu dziennikarskiego. – Przeszliście do historii – powiedział mi wtedy Edward Krzemień z “Gazety Wyborczej”.
W drugiej połowie 1992 roku próbę dostosowania z kolei Wiadomości do standardów dziennikarskich telewizji wolnego świata podjął ich charyzmatyczny dyrektor Karol Małcużyński, pracujący wcześniej dla brytyjskiej BBC, słynącej z obiektywizmu i drobiazgowego kodeksu etyki zawodowej. Puszczał kontrowersyjne materiały, stawiał się politykom, odmawiał zestawiania serwisu wedle ich wskazówek. Jeden z tematów, mojego autorstwa, zdemaskował plany stworzenia przez Belweder centrum telewizyjnego, które dostarczałoby na antenę gotowe już materiały o prezydencie i podobne zamierzenia wicemarszałka Andrzeja Kerna, dotyczące Sejmu. Emisja tematu skutecznie storpedowała te plany. Ostatecznie Karol Małcużyński przegrał walkę z politykami. Nie było zresztą jeszcze podstaw prawnych funkcjonowania telewizji publicznej.
Stworzyła je dopiero wzorowana na najlepszej w świecie francuskiej ustawa o radiofonii i telewizji. Okazała się na tyle pluralistyczna, że do powołanej na jej podstawie dziewięcioosobowej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji wszedł w 1993 r. nawet przedstawiciel postkomunistów Marek Siwiec, chociaż parlamentarna większość w obu izbach była jeszcze “solidarnościowa”. To KRRiT przyznała – po przeprowadzeniu publicznego konkursu w jednej z sejmowych sal – w 1994 r. pierwszą koncesję na nadawanie ogólnopolskiego programu telewizyjnego dla stacji prywatnej. Otrzymał ją Polsat Zygmunta Solorza, wcześniej już emitujący program, formalnie nie piracki, bo z sekundowym opóźnieniem przekazywany z Holandii. Zdystansował dziewięciu konkurentów. W trzy lata później podobną koncesję dostał TVN. Rozdzielono je też jeszcze w 1994 r. stacjom radiowym: RMF, Radiu Zet oraz na nadajniki małej mocy Radia Maryja. Na szefa publicznej telewizji rada powołała zaś Wiesława Walendziaka, który funkcję objął z początkiem 1994 roku. Tym samym ustanowiony został w miarę trwały ład medialny w Polsce.
Rozbił go PiS, bez pardonu po drugim zwycięstwie wyborczym przejmując TVP: kompetencje powoływania jej władz odebrano wtedy wpisanej do Konstytucji Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji na rzecz nowo utworzonej Rady Mediów Narodowych. Tyle, że – była już o tym mowa – obecnie większość w tej ostatniej uzyskała Koalicja 15 Października. Brak więc powodu dla likwidacji obecnego stanu tymczasowości. Nie chodzi tylko o odwrócenie złej zmiany z 2015 roku, bo ono już się w znacznej mierze – na krawędzi prawa, co przyznali sami wykonawcy tej akcji – dokonało w ostatnich dniach obfitującego w wydarzenia 2023 roku. Raczej o zapewnienie telewizji publicznej trwałych podstaw działania. Nie opartych na uznaniowej kroplówce, którą władza zawsze może odciąć. Zaś po doświadczeniach nocnej imprezy na MDM widać też potrzebę wprowadzenia regulacji innych niż finansowe tylko. Przywracających jeśli nie od razu bezstronność i wiarygodność, to przynajmniej przyzwoitość.
TVP, jedna z najmocniejszych w Polsce marek
Moment ku temu wydaje się optymalny. Kłopoty stacji prywatnych stanowią argument na rzecz wzmocnienia TVP, jeśli na ekranie nie ma pozostać wyłącznie obraz kontrolny.
Donald Tusk przeforsował umieszczenie przez rząd obu prywatnych stacji telewizyjnych, zarówno TVN jak Polsatu, na liście podmiotów, których sprzedaż wymaga zgody władzy. W dodatku sąd w Liechtensteinie w podobny sposób zamroził uprawnienia właścicielskie Solorza, który wraz ze swoją czwartą żoną Justyną Kulką spiera się o Polsat z trójką dzieci z poprzednich małżeństw. A w tle również tej skomplikowanej historii pojawiają się zakusy pisowskiego układu medialnego, próbującego odzyskać dawne wpływy, tym razem w domenie stacji prywatnych.
W tej sytuacji po raz kolejny warto rządzącym przypominać, że również po roku wegetacji wyrwana z rąk PiS telewizja publiczna wciąż stanowi dobro wspólne. Dla bezpieczeństwa państwa również pozostaje ważniejsza niż pozostałe spółki medialne. Nawet jeśli politycy Koalicji Obywatelskiej za swoją uznają raczej TVN.
Co więcej – skoro właśnie TVN wzięło na siebie “dojeżdżanie” obecnej opozycji i tropienie afer, które PiS zawiniło w czasach, gdy sprawowało władzę, co w sposób nieunikniony nasuwa analogię z TVP z czasów Kurskiego, a przy tym dodatkowo dawni dziennikarze tej stacji zostają rzecznikami w resortach (jak Karolina Wasilewska u Adama Bodnara w Ministerstwie Sprawiedliwości) – w sposób naturalny pojawia się zapotrzebowanie na przekaz bardziej stonowany. Uwzględniający także zasady sztuki telewizyjnej, o których respektowanie stacje prywatne nie dbają niemal zupełnie. Nie trzeba od razu na siłę budować odpowiednika CNN ani BBC. TVP to jedna z najmocniejszych marek w Polsce. Zupełnie wystarczy. Pod warunkiem, że politycy pozwolą jej żyć. Jeśli stanie się inaczej – zobaczą na ekranie obraz kontrolny zamiast samych siebie. A przecież siebie właśnie tak lubią oglądać.