W tegorocznym noblowskim werdykcie zawiera się pewien paradoks: laureaci na nagrody szczerze zasłużyli, ale selekcjonerzy zmarnowali szansę na coś więcej.
Białoruski opozycjonista Aleś Bialacki, rosyjski Memoriał badający stalinowskie zbrodnie i współczesne naruszenia praw człowieka, jak również ukraińskie Centrum Wolności Obywatelskich oczywiście godni są pokojowego Nobla. Nieodparcie jednak przypomina się, jak po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce Lecha Wałęsę uhonorowano pokojową nagrodą, ale z rocznym opóźnieniem, nie od razu w 1982 r. lecz w 1983 r. co stanowiło prezent dla dyktatury.
Aż prosiło się również w tym roku o wielkie, wizjonerskie rozstrzygnięcie. Na miarę powagi sytuacji na Ukrainie, gdzie Rosja od siedmiu miesięcy popełnia zbrodnie wojenne oraz wyjątkowości akcji humanitarnej, związanej z masowym wspieraniem w Polsce przez społeczeństwo 7 milionów uchodźców (oficjalna liczba tych, co naszą wschodnią granicę przekroczyli po 24 lutego br. wynosiła 6 października dokładnie 6,81 mln). Zarówno obrona Ukrainy przed agresją, jak masowy exodus uciekinierów, wspomaganych przez ludzi dobrej woli – stanowią najdramatyczniejsze wydarzenia w Europie od końca II winy światowej.
Tak jak odłożenie o rok przyznania Nobla Wałęsie, przecież nie za osobiste walory, lecz jako symbolowi pokojowej walki Solidarności, odebrano w jego ojczyźnie jako kuglowanie i przesadną łagodność wobec dyktatury – tak dzisiaj rozczarowani mogą się poczuć wszyscy, którzy Ukrainę wsparli, w najważniejszym, bo ludzkim wymiarze nieszczęścia, jakie ją dotknęło. Nie politycznym ani globalnym aspekcie nawet.
Jedyny wspólny komunikat, jaki płynie z tak podzielonej nagrody jak tegoroczna dokumentuje smutno podział wśród decydentów wolnego świata. Zamiast uhonorowania liderów akcji humanitarnej wspierającej poszkodowanych przez agresję Ukraińców – mamy zdawkowy sygnał, że na wschód od obecnej granicy Unii Europejskiej dzieje się źle. Tak na Białorusi rządzonej przez dyktaturę, jak na Ukrainie dotkniętej agresją i w Rosji, która zarówno tę inwazję rozpoczęła, jak prześladuje u siebie niezależne organizacje. Tylko tyle i aż tyle. Strasznie mało. W tegorocznym Noblu jak w soczewce skupia się bezradność wolnego świata. Nic nie ujmując Bialackiemu, walczącemu o prawa człowieka z reżimem Aleksandra Łukaszenki, przyznać wypada, że bardziej niż nagroda, przydałaby mu się skuteczna, więc zapewne poparta ostrymi sankcjami interwencja zachodnich polityków na rzecz jego uwolnienia, skoro za kratami przebywa nieprzerwanie od lipca ub.r. Podobnie zresztą jak liderzy Polaków na Białorusi.
Pokojową nagrodę Nobla w jej historii otrzymywali już politycy zajmujący czołowe stanowiska państwowe, w tym w trakcie pełnienia urzędów przywódcy Stanów Zjednoczonych (Barack Obama) i Związku Radzieckiego (Michaił Gorbaczow), a także kanclerz Niemiec Zachodnich Willy Brandt za uznanie naszych granic na Odrze i Nysie Łużyckiej. W tej sytuacji podobne uhonorowanie prezydenta broniącej się przed agresją Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego wydawałoby się trafną decyzją, bo dla swoich i świata stanowi symbol oporu, chociaż przekonaliśmy się także o jego cynizmie politycznym, kiedy przemawiając z telebimu do polskich parlamentarzystów wzmocnił PiS, powtarzając legendę o zamachu smoleńskim, co stanowiło cenę za udział Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego w roli pasażerów “pociągu przyjaźni” do Kijowa. Jeśli metody Zełenskiego czy jego ścisłe związki z oligarchami (zwłaszcza Ihorem Kołomojskim) zrażają do jego kandydatury – a był do Nobla pokojowego zgłoszony – pozostawała jeszcze objeżdżająca Europę w misji humanitarnej first lady Ołena Zełenska, która była też u nas. A podobnych kontrowersji nie wzbudza. Także bracia Kliczkowie – niegdyś słynni bokserzy, z których Witalij jest teraz merem Kijowa, od początku gorącej wojny zachowującym się w sposób wart uhonorowania, a prowadzący wcześniej biznes w Niemczech Władimir wspiera rodaków udziałem w dobroczynnych przedsięwzięciach.
Podobnie nie nastręcza kłopotów obfitość organizacji pomocowych, wartych uhonorowania za akcję humanitarną. Dzieci ukraińskie korzystające z pomocy i opieki na obczyźnie to jednak konkret, który mocniej przemawia do wyobraźni świata, niż abstrakcyjne raczej wysiłki dokumentowania zbrodni sprzed lat czy nawet obecnych naruszeń prawa wojennego. Wydaje się to oczywiste. Jak się okazuje – dla wszystkich, poza przyznającym pokojową Nagrodę Nobla komitetem norweskim, złożonym z członków tamtejszego parlamentu.
Mądrze wręczony Nobel nie da światu pokoju, ale do niego przybliża: jak nagrody dla niemieckiego pacyfisty Carla von Ossietzky’ego w latach 30. czy radzieckiego dysydenta Andrieja Sacharowa w 1975 r.
Kto pamięta dziś nazwiska Szwedki pani Alvy Myrdal i Meksykańczyka Alfonsa Roblesa, działaczy pokojowych, którzy w wyniku kunktatorstwa członków komitetu selekcyjnego ubiegli w 1982 r. Lecha Wałęsę? Za to tego ostatniego znają wszyscy – nawet jeśli będąc potem u władzy mocno zawiódł własnych rodaków – podobnie jak innych, wybranych bez kalkulacji, pokojowych noblistów: Nelsona Mandelę i biskupa Desmonda Tutu. A w tym roku decyzja selekcjonerów sprawia wrażenie takie, jakby chcieli podzielić nie tyle samą nagrodę, co światową opinię publiczną. Zapewne zresztą bez wyraźniejszego skutku.