Po raz kolejny, jak tyle razy w historii, pomagamy innym. Nowa okazuje się za to skala naszego wysiłku: przyjęcie 2.7 mln uchodźców wojennych z Ukrainy to największa operacja humanitarna w Europie od czasów repatriacji po zakończeniu II wojny światowej. Problem polega na tym, że Zachód nie dał jeszcze nawet dolara ani euro na pomoc dla nich.
Dla nas samych istotne okazuje się, że polskie społeczeństwo znów okazało się solidarne i zaradne, jak w stanie wojennym ale też w czasie klęsk żywiołowych w tym powodzi stulecia i trwającej wciąż jeszcze pandemii. Odradzają się więzi rodzinne i sąsiedzkie, relacje zawodowe i rówieśnicze. Dzielnie misję swą realizują samorządy i wspólnoty parafialne. Szwankuje za to biurokracja oficjalna. Jeśli Polska pomimo siedmiu lat fatalnych rządów PiS z powrotem zyskała dobrą prasę w świecie, żadna w tym zasługa centralnej władzy. Nawet realizując prerogatywy w oczywisty sposób do niej przypisane, z dziedziny bezpieczeństwa narodowego, ściąga ona na nas dodatkowe zagrożenia – jak niewczesną ofertą przekazania Ukrainie MIG-ów 29 lub wysłania na Wschód międzynarodowej misji, czemu sprzeciwił się nawet Kijów, a nie tylko sojusznicy zachodni.
“Zdobyliśmy nowe doświadczenia (..) które można też odnaleźć w XIX-wiecznych pamiętnikach” – pisał w stanie wojennym przed czterdziestu laty Adam Zagajewski. I ten sam poeta naprędce wtedy dodawał, że historia jest “robotą partaczy i łotrów, takich, co nawet w kościele nie potrafią zachować się jak należy”.
2,7 mln uchodźców wojennych w Polsce to więcej, niż wynosi liczba ludności każdego z sojuszniczych państw nadbałtyckich, których prezydenci towarzyszyli niedawno Andrzejowi Dudzie w jego podróży pociągiem do Kijowa. To, że znalazły się dla nich tymczasowe chociażby domy w Polsce – stanowi efekt wysiłku Polaków na skalę stanowiącą wielokrotność tej liczby. Stąd też poczynione niedawno przez Zbigniewa Bujaka w rozmowie ze mną porównanie akcji humanitarnej przyjmowania uchodźców do czasu pierwszej Solidarności okazuje się zasadne [1]. Za to znajduje również drugą, ciemniejszą stronę medalu. Ukraińcy musieli bowiem opuścić swoje domy również dlatego, że silne państwa wspólnoty atlantyckiej nadmiernie rozbudziły ich oczekiwania, nie uprzedzając, że ich później skutecznie nie wezmą w obronę. Doświadczyła tego samego Polska Solidarności z lat 1980-81, kiedy sojusznicy amerykańscy nawet nie przekazali polskim protegowanym wiadomości pozyskanej przez swojego agenta Ryszarda Kuklińskiego o zamierzonym przez generałów wprowadzeniu stanu wojennego. Jak pisał noblista Josif Brodski, górnicy z Kopalni Wujek 16 grudnia 1981 r. zginęli “nie tyle przez tanki, szturmujące bramy, ile przez te banki, w których konta mamy”. Również reakcja polityków niemieckich na rozlew krwi wciąż trwający na Ukrainie do złudzenia przypomina zachowania bońskich notabli sprzed czterdziestu lat.
Róbmy swoje, powtórzyć więc można za Wojciechem Młynarskim, skoro na międzynarodową solidarność nie ma co liczyć.
Bezprzykładna mobilizacja społeczeństwa nie zwalnia jednak rządzących od odpowiedzialności w tym zakresie, w którym dobra wola zwyczajnych ludzi nie jest w stanie zastąpić instytucjonalnych działań decydentów i urzędników. Ukraińskim dzieciakom zza ściany, zaproszonych wraz z ich matką do własnego domu przez sąsiadkę, emerytowaną panią docent z SGGW, możemy kupić kolorowanki i kredki, loteryjkę i Spider-Mana, poradzić na jaką infolinię zadzwonić, gdy w związku z wiosennym przeziebieniem potrzebny jest pediatra dla małej – ale nie wyślemy ich na koszt własny do Kanady, gdzie zapewne pragną się znaleźć, bo nikogo tam nie znamy, odkąd z emigracji stamtąd wrócił kolega, wraz z którym w latach 80. jako studenci wspólnie prowadziliśmy podziemne pismo dla jednego z regionów Solidarności.
W Serocku potrafią, w Strasburgu ględzą
Relokację uchodźców, czyli po ludzku mówiąc, uzgodnienie ich pobytu tam, gdzie sami chcą żyć a gospodarze gotowi są ich przyjąć – załatwić mogą wyłącznie czynniki oficjalne. Premier Belgii Alexander de Croo oprowadzany przez Mateusza Morawieckiego odwiedził niedawno Serock, 4,5-tysięczne miasto, goszczące za sprawą rzutkości burmistrza Artura Borkowskiego i wielkiego serca miejscowych ponad 1,5 tys. ukraińskich kobiet i dzieci: nie padła jednak ze strony zachodniego gościa deklaracja, ilu z nich zaprosi do siebie.
Część zobowiązań najbogatszych państw świata miałaby – gdyby w grę nie wchodziły ludzka krzywda, poniewierka i wygnanie – mimowolnie humorystyczny format. Niemcy, z obliczoną na wiele milionów społecznością muzułmańską, gotowe są przyjąć… 200 tys chrześcijańskich współwyznawców z Ukrainy. Stany Zjednoczone, których dobrobyt i potęgę zbudowali przybysze z całego świata od pielgrzymów z Mayflower poprzez uciekinierów z III Rzeszy aż po ocalonych wietnamskich “boat people” uciekających przed komunizmem na swoich wątłych i wywrotnych łódkach – nadmieniają coś o 100 tys. Intelektualiści francuscy, jeszcze niedawno tak zatroskani stanem praw społeczności LGBT w Polsce, teraz skupiają się na tym, by w ich ojczyźnie prezydentem nie została ciotka nacjonalistycznej rewolucji Marina Le Pen i za nic mają humanitarne problemy poza rubieżami kolebki nowoczesnej demokracji. Eurodeputowani ze Strasburga i Brukseli dbają o to, by w chudym czasie pandemii koronawirusa jak najmniej wydać ze wspólnego budżetu, a jeśli ktoś się w sprawie uchodźców tam odezwie, to jak Janina Ochojska, która biadoląc na tym forum, że polskie rodziny przyjmujące wygnańców do własnych domów pobierają na to 40 zł dziennie podczas gdy kwoty te powinny trafiać do samych Ukraińców, zmarnowała tym samym niepowtarzalną szansę, by siedzieć cicho, co zapewne powiedziałby niefortunnej europosłance, gdyby tylko dożył tej chwili, sam prezydent Jacques Chirac, zawsze skłonny do udzielania podobnych rad Polakom.
Ludzka pomoc zamiast MIG-otania
Społeczeństwo polskie już dokonało wyboru w kwestii postawy wobec wojny na Ukrainie, zwalniając tym samym z podejmowania decyzji rozlazłych i gnuśnych rządzących, przywykłych do grzania się w blasku jupiterów traktowanej jak własność władzy i usłużnej TVP.
Od pierwszego momentu, kiedy o świcie 24 lutego czołgi rosyjskie ruszyły na Ukrainę a rakiety zaczęły ją ostrzeliwać – Polacy wyspecjalizowali się w udzielaniu uchodźcom wojennym wszelkiej humanitarnej pomocy. Za sprawą ofarności ludzkiej a także wysiłku samorządów oraz tych organizacji, które zamiast lansu praktykowanego przez PAH Janiny Ochojskiej czy Fundację Kulczyka skupiły się nie na hałaśliwych koncertach charytatywnych czy bijących po oczach afiszach lecz jak Caritas – szybko rozładowały się tłumy na przejściach granicznych i w poczekalniach dworców kolejowych. Wypełniły się za to uchodźcami sale katechetyczne i ośrodki wypoczynkowe, sportowe hale i centra konferencyjne. A przede wszystkim wielu z nich znalazło gościnę w domach zwyczajnych Polaków.
Jeśli da się znaleźć wyjątki w morzu powszechnej ofiarności, to nie przeciętnych podatników one dotyczą. Zasadne okazuje się postawienie pytania, ilu potrzebujących dachu nad głową sąsiadów z Ukrainy przyjął do swojej żoliborskiej willi Jarosław Kaczyński, prezes partii rządzącej i wicepremier, odpowiedzialny za bezpieczeństwo kraju.
Władza woli rozprawiać o MIG-ach, za co powszechnie wyśmiewają ją nawet nominalni sojusznicy. Prezydent Wołodymyr Zełenski udaje, że nie rozumie pomysłu posłania do jego ojczyzny misji międzynarodowej, z którym swego czasu udał się do Kijowa Kaczyński, bo wie, że oznaczać to może wyłącznie eskalację konfliktu. Dla nas zaś – groźbę, niesioną przez stacjonujące w obwodzie kaliningradzkim rakiety Iskander.
Ukraina bez wątpienia potrzebuje samolotów bojowych, ale to nie my powinniśmy im ich dostarczyć. Stan polskiej armii po siedmiu latach rządów PiS nie warunkuje postaw, przypominających gromkie pokrzykiwania sanacji w ostatnim jej okresie. Wobec destrukcji wielu struktur obronnych spowodowanych stosowaniem kryterium lojalności politycznej jako wyłącznego zwłaszcza za czasów poprzedniego szefa MON Antoniego Macierewicza pozostaje oczywiste, że liczyć możemy raczej tylko na artykuł piąty Traktatu Waszyngtońskiego zobowiązujący państwa NATO do wspólnej obrony w wypadku ataku na którekolwiek z nich, na szczęście potwierdzony przez prezydenta Joego Bidena podczas jego warszawskiej wizyty. Nie obronią bowiem Polski szwejki z Obrony Terytorialnej pomyślanej jako gwardia przyboczna min. Macierewicza ani amatorzy z wywiadu wojskowego, którzy za jego rządów zastąpili fachowców. Czas zabawy żołnierzykami się skończył. To nie gra komputerowa dla zdziecinniałych dygnitarzy. Zaraz za naszą wschodnią granicą mam do czynienia z całą gamą autentycznych ludzkich nieszczęść.
Czekamy na nowy plan Marshalla
Rozumieją to zwyczajni Polacy, przyjmujący dotkniętych kataklizmem agresji w swoich domach.
Wysiłek zwykłych Polaków musi jednak zostać wsparty przez instytucje i organizacje międzynarodowe do tych przecież celów powołane, również przez rzeczywistych przecież a nie wirtualnych sojuszników.
Zniszczonej przez II wojnę światową Europie zwycięska w niej Ameryka zaoferowała plan Marshalla, we własnym zresztą interesie, bo odbudowa Starego Kontynentu rozkręciła również koniunkturę za Oceanem. Zaliczona do radzieckiej strefy wpływów Polska została wtedy z tej pomocy wyłączona. Teraz projekty i programy muszą być do nas adresowane, skoro to nad Wisłą i Odrą znalazła schronienie arytmetyczna większość wszystkich wojennych uchodźców ukraińskich. Obowiązkiem rządzących pozostaje, żeby się o to upomnieć.
Pozostaje więc robić swoje i wymagać tego również od rządzących, skoro już – nawet jeśli nie za sprawą naszych akurat głosów – zostali wybrani. Bo w jakimś celu to nastąpiło. Rolą władzy nie jest bowiem wymaganie wyłącznie od innych ofiarności i wyrzeczeń.
[1] “Samorządność” nr. 65, wyd. Mazowiecka Wspólnota Samorządowa