Nożyce kampanii

0
58

Przebieg zdarzeń w kampanii prezydenckiej odkąd przestaliśmy ją poprzedzać niezręcznym przedrostkiem “pre-“, bo znamy już termin głosowania (18 maja i najpewniej 1 czerwca br. jeśli druga tura okaże się niezbędna) – wydaje się sprzyjać marszałkowi Sejmu Szymonowi Hołowni, nawet jeśli sondaże mówią inaczej. Obaj kandydaci pragnący uchodzić za głównych, jeśli nie wyłącznych – Rafał Trzaskowski z Koalicji Obywatelskiej i Karol Nawrocki popierany przez PiS zaprezentowali się jako skrajni. A w dodatku po dwóch pretendentów do prezydentury wystawi zarówno środowisko Konfederacji (przewodniczący Sławomir Mentzen oraz eurodeputowany Grzegorz Braun) jak lewicy (Magdalena Biejat rekomendowana przez  Włodzimierza Czarzastego i Adrian Zandberg z Razem), co w oczywisty sposób minimalizuje realne szanse każdego z nich.

W roli faworyta nie czuje się wcale pewnie Rafał Trzaskowski. Zachowuje się nerwowo, skoro w odpowiedzi na pytanie jednej z pisowskich stacji zadane mu jako wiceprzewodniczącemu Platformy Obywatelskiej (funkcję tę naprawdę pełni, czyżby się jej wstydził?) nakazuje się tytułować prezydentem, bo takie stanowisko zajmuje w Warszawie. Nie  pasuje podobna małość ani śmieszność kandydatowi na głowę państwa ponad 35-milionowego.

W dodatku Trzaskowski wykorzystuje monopolistyczną pozycję, jaką daje mu udział we władzy i piastowanie urzędu premiera przez przedstawiciela tej właśnie formacji, której wciąż pozostaje wiceprzewodniczącym – w tym wypadku funkcja ta wcale mu nie przeszkadza.  To Rafał Trzaskowski, choć nie pełni żadnej funkcji państwowej, okazał się jednym kandydatem na prezydenta, z którym w trakcie wizyty w Polsce spotkał się prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski. Co zważywszy, że premier Donald Tusk i szef dyplomacji Radosław Sikorski pozostają kolegami partyjnymi Trzaskowskiego – stanowi oczywiste naruszenie zasady równości szans. Ludzie to widzą i oceniają. Trzaskowski na tym straci.

Podobnie spadkiem poparcia zapłaci Karol Nawrocki przedstawiający się jako obywatelski wprawdzie, ale wspierany przez Prawo i Sprawiedliwość kandydat na prezydenta – za próbę szantażu w jeśli nie całkiem putinowskim to proputinowskim stylu. Wyłącznie w ten sposób da się odczytać propagowaną przez niego koncepcję uzależnienia poparcia dla członkostwa Ukrainy w Unii Europejskiej i Sojuszu Atlantyckim (NATO) od rozwiązania przez Kijów problemu ekshumacji polskich ofiar rzezi wołyńskiej i uznania jej za zbrodnię. 

Nawrocki jako szantażysta popełnia błąd, co nie znaczy, że jako polityk dbać nie powinien o prawdę o wołyńskim ludobójstwie dokonanym przez Ukraińską Powstańczą Armię, faszystowską i kolaborującą z Adolfem Hitlerem. Tyle, że nie można od przyjęcia tej prawdy przez Ukrainę uzależniać naszej dla niej pomocy, ponieważ pozostaje ona również w naszym interesie. Tylko  państwo ukraińskie stoi dziś na drodze Władimira Putina do podbojów skierowanych na Zachód. A tam znajduje się Polska. Następna w kolejce.

Nożyce rozwierają się więc szeroko. Obie strony, dzielące się od 2005 r. władzą w kraju a przynajmniej obsadą stanowisk premiera i prezydenta (chociaż z wyjątkiem PiS w latach 2005-6 i 2015-23 miały koalicjantów) – nie tylko wystawiają kandydatów skrajnych, ale wręcz dodatkowo ich radykalizm w swoim przekazie wzmacniają i eksponują. Nie wróży to wiele dobrego polityce polskiej. 

Stwarza zarazem szanse wszystkim, co pośrodku. Pod warunkiem oczywiście, że… nożyce się nie zamkną. 

Temu ostatniemu służyć mogłoby sprowokowanie gwałtownych wydarzeń, ale ostatnie miesiące pokazały niezbicie, że Polacy nie są skłonni do wychodzenia na ulice.

Z  pewnością zwolennicy PiS nie wyjdą na nie po to, by bronić Mateusza Morawieckiego przed odpowiedzialnością za złamanie prawa przy próbie zorganizowania w pandemii wyborów zwanych kopertowymi, bo miały być przeprowadzane przez Pocztę Polską a nie Państwową Komisję Wyborczą.

A już na pewno wyborcy Koalicji 15 Października, którzy dali jej zwycięstwo, utrwalające w historii tę właśnie datę – nie wylegną na place ani ulice, czy to na wrocławskim Jagodnie czy gdziekolwiek indziej, żeby domagać się ukarania byłego premiera Mateusza Morawieckiego (nie wzbudza on podobnych emocji co Jarosław Kaczyński czy Zbigniew Ziobro, jak potwierdzają badania opinii publicznej). A tym bardziej zastąpienia zbyt miękkiego jakoby ministra sprawiedliwości Adama Bodnara twardszym, bo z obciążoną mocno obciążoną osobistą hipoteką Romanem Giertychem. Suflujący podobny scenariusz “Newsweek” zdaje się zapominać,  że Polacy właśnie dlatego – co dokumentują trafnie sondaże – nie cierpią Zbigniewa Ziobry (przoduje pod względem wskaźników nieufności), że jako minister sprawiedliwości wykazał się twardością tego typu, że doprowadziła ona bezpośrednio do śmierci Barbary Blidy, pośrednio zaś Andrzeja Leppera.

Przy założeniu więc, że ekstremiści nie zrealizują swojego scenariusza polaryzacji poprzez stwarzanie groźnych faktów dokonanych – to raczej szanse umiarkowanych będą rosły.                         

W tej chwili jedynym umiarkowanym kandydatem na prezydenta okazuje się Szymon Hołownia, chociaż nie należy wyzbywać się nadziei, iż pojawią się też inni.

Wprawdzie w niedawnym sondażu Opinii.24 urzędujący marszałek Sejmu legitymował się poparciem ledwie jednocyfrowym, a Sławomir Mentzen z Konfederacji miał go ponad 13 proc – ale start konkurenta z tej samej formacji, w dodatku bardziej wyrazistego Grzegorza Brauna, niebawem ten urobek zredukuje. Czy ściślej:  podzieli go na ich dwóch, pozbawiając przy tym “fajną partię” za jaką wciąż wśród młodych uchodzi obiecująca zniesienie podatków “Konfa”, “efektu śnieżnej kuli” wynikającego z pozostawania jedynym reprezentantem środowiska “spoza układu”. A  spotkaniami przy piwie, które lubi Mentzen, zbyt wielu się nie przekona, zwłaszcza, że Polska to nie Austria, zaś nawet do roli rodzimego odpowiednika Herberta Kinkla przewodniczący Konfederacji znalazł konkurenta w postaci do niedawna reżysera, bardziej jednak znanego z wybryku z gaśnicą, jaką przed rokiem rozpędził zgromadzenie chanukowe w  Sejmie. Brauna można lubić lub nie, jednak pod względem osobowości i charakteru bezbarwnego Mentzena przewyższa. Powraca też znany z czasów Janusza Korwin-Mikkego problem ile diabełków zmieścić się może na łebku od szpilki – czyli jak wielu liderów może mieć prawica przedstawiająca się jako jedyna prawdziwa i antysystemowa. Czego nie rozstrzygnęli jak wiemy średniowieczni scholastycy – nad tym mogą nie chcieć sobie łamać głowy młodzi wyborcy, dotychczas mocna baza “Konfy”.    

Podobnie na lewicy nominatka wicemarszałka Czarzastego Magdalena Biejat i szef partii Razem Adrian Zandberg zapewne będą licytować się nawzajem w kwestii wrażliwości społecznej i skuteczności socjalnych programów, nie zwracając uwagi na konkurentów i rozbijając głosy sobie nawzajem, co pewnie ich oboje skaże na wynik jednocyfrowy. Pamiętamy, co przesądziło o tym, że Lewica wywodząca się z SLD w 2015 r. po raz pierwszy w historii nie weszła do Sejmu: to wtedy pojawiła się Partia Razem. Sobie jeszcze nie pomogła, konkurentom zaszkodziła.

Oby tylko ta ostatnia zasada nie rządziła trwale dopiero rozpoczynającą się kampanią prezydencką.   

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 7

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here