O “Nullu” Szczepana Twardocha

0
81

Doczekaliśmy się po trzech latach trwania wojny na Ukrainie pierwszej wielkiej powieści o niej napisanej po polsku, co warto odnotować z satysfakcją, nawet jeśli okaże się, że to jedyna dobra wiadomość, jaka teraz dociera do nas w związku z pierwszym od kilkudziesięciu lat gorącym konfliktem na terytorium kraju z nami sąsiadującego.

Autorem “Nulla”, który na wspomniane miano zasługuje, został Szczepan Twardoch, co nie stanowi zaskoczenia. Wprawdzie Nagrodę Nobla ku powszechnej naszej radości – wykluczyli się z tych odczuć wyłącznie szukający dziury w całym nienawistnicy “dobrej zmiany” – dostała Olga Tokarczuk, zasłużenie, ale jednak mistrzem kreowania postaci i sytuacji pozostaje w polskiej prozie autor “Króla”, którego bohaterem stał się przedwojenny bokser i boss mafii w jednej osobie czy “Morfiny” prezentującej z kolei w realiach tragicznego 1939 roku rozterki Ślązaka rozpiętego – to właściwe słowo, bo budzi skojarzenia z dźwiganiem krzyża – między polskością a niemieckością. Po chwilowym kryzysie, którego sygnałem stał się nudny i smętny “Chołod” – bo co nas z kolei obchodzi były marynarz z Kriegsmarine zaplątany w realia bolszewickie i syberyjskie, niech go tam wilki zjedzą, chciałoby się narratorowi rzucić na odczepne –

Twardoch niczym Robert Lewandowski po bessie spowodowanej przestrzelonym rzutem karnym, powrócił w wielkiej chwale każąc nam szczerze przejmować się w “Powiedzmy, że Piontek” zamierzeniem starego górnika, który zamiast oddać swoim pazernym dzieciom oszczędności w euro (na Śląsku nie chowa się kasy w złotówkach) postanawia zrealizować młodzieńczy plan: kupuje łajbę, żeby przepłynąć nią tyle kilometrów, co w czasach jego młodości Leonid Teliga. Tyle, że nie dookoła świata – nie jest przecież nasz emeryt ze Śląska wariatem – lecz wokół zalewu Rybnickiego. 

Gorzej niż dziadek z wermachtu

Nie jest też wariatem bohater “Nulla” – a tytuł dosłownie znaczy: front – że na ten właśnie front wojny pełnoskalowej idzie. Chociaż jest Polakiem, z ukraińskim dziadkiem tylko. W dodatku, chociaż za pamięci wnusia dziadziuś był dobrym człowiekiem, wcześniej zdążył odbyć szlak bojowy w szeregach dywizji SS Galizien (tylko obłudni mówią na nią: Hałyczyna) oraz Ukraińskiej Powstańczej Armii. Co nie zmienia faktu, że później szanowali go i lubili nie znający jego życiowej drogi polscy sąsiedzi na Dolnym Śląsku.

Zanim jego późny wnuk sam zacznie wysadzać mosty na froncie rosyjsko-ukraińskim, lub ich bronić, jeśli sytuacja tego wymaga – spali za sobą już w sensie przenośnym mosty, łączące go z bliskimi i przyjaciółmi w kraju. Dowiadujemy się, że zrobił coś złego, skoro matka obwinia go za śmierć ojca, a syn i była żona nie chcą znać. Zachował za to mieszkanie w Warszawie, gdzie podobno pełno książek i z siostrą głównie o tym,  że może się ona tam wprowadzić koresponduje z okopów na messengerze czy innym komunikatorze, bo wspomnianą Ewę – jak zwykle u Twardocha nawet imiona nie są dziełem przypadkowego wyboru – mało obchodzi, czy brat przeżyje wojnę na wschodzie.

Niech się odezwie, kiedy przeżyje

Nie chce z nim gadać przez komunikatory społecznościowe również Ukrainka Zuja,  która – chociaż sponiewierana w rosyjskiej niewoli – nie zamierza stać się ikoną martyrologii, skoro pozostaje dumna z faktu, że wiele lat spędziła na Zachodzie i to nie przy sprzątaniu cudzych mieszkań. I każe się bohaterowi odezwać dopiero wtedy, kiedy stanie się jasne, czy wojnę on przeżyje. Co tyleż szokujące, co zrozumiałe. Zuja to zapewne pierwsza postać kobieca,  która udała się Twardochowi, całkiem zasadnie obwinianemu nie tylko przez Moją Przyjaciółkę o  mizoginizm, bo do podobnych podejrzeń skłania konstrukcja postaci Rosjanki z “Morfiny” czy Anny z “Króla” a nawet niby pozytywnej, bo poświęcającej się bez reszty Ryfki z tejże powieści oraz stanowiącego jej kontynuację “Królestwa”. Może tylko dziennikarka z nie docenianej “Epifanii wikarego Trzaski” okazuje się wolna od autorskich wobec kobiet uprzedzeń. Za to Zuja jest OK, przyznają zapewne także najmłodsze czytelniczki “Nulla”.

Chociaż jego autor dawno już przestał być skandalistą, jak w czasach “Wiecznego Grunwaldu”, kiedy to w ramach political fiction czy ściślej historii alternatywnej wymyślił nawet polską dywizję SS i w dodatku jeszcze skutecznie nakłonił rządową instytucję w kraju, żeby za to bajdurzenie zapłaciła. Obrotny pisarz z biznesową żyłką, co odbiega od lamentów pisarek, publicznie mazgających się, że za powieść nominowaną do Nike zapłacono im ledwie 7 tys zł na rękę a i z samej nagrody nic nie wyszło.

Jak Szczepan Twardoch został pozytywnym bohaterem własnej opowieści 

Teraz Szczepan Twardoch – ten z realu, nie mam na myśli supermarketu, lecz rzeczywistość fizyczną wokół – nie stał się wprawdzie nobliwym starszym panem, bo ci jak wiadomo przesiadują na socjalnych etatach w “Wyborczej” zatrudniającej literatów po to, żeby z wyżyn autorytetu społecznego popsioczyli na nieprawości życia publicznego z wyłączeniem wszakże  posła mecenasa Giertycha i prokuratorki Wrzosek – natomiast autor “Dracha” i “Króla” zanim powieść o Ukrainie ogłosił, sam stał się jej pozytywnym bohaterem, co piszę całkiem bez ironii.

Przez trzy lata wojny obronnej toczonej przez naszych wschodnich sąsiadów napadniętych przez armię Władimira Putina, pisarz Szczepan Twardoch zawiózł im osobiście sprzęt wartości dwóch milionów złotych, pochodzących nie z jego wprawdzie honorariów, ale z przeprowadzonych przez samego   literata zbiórek.

Juliusz Kaden-Bandrowski napisał niezapomnianych “Piłsudczyków” w legionowych okopach. Zaś Stefan Żeromski naszkicował “Na probostwie w Wyszkowie”   – dla wielu robotników w czasach pierwszej Solidarności pierwszą książkę, jaką przeczytali, pomimo nie ułatwiającej lektury samizdatowej czcionki – wtedy, kiedy się tam znalazł zaraz po wyparciu stamtąd latem 1920 r. bolszewików i ich kolaborantów od Feliksa Dzierżyńskiego. Twardoch, wczoraj jeszcze skandalista, wie co robi, gdy podąża ich śladem.

Ale też – jeśli odwołać się do znanego dowcipu o Radiu Erewań i Piotrze Czajkowskim, bliskiego poczuciu humoru samego Twardocha – my go cenimy nie za to.

Dał nam dobrą powieść, o co – pomimo Nobla dla Tokarczuk – w naszej literaturze wciąż trudno. Nie o poczuciu winy za alkoholizm rodziców ani poszukiwaniu płci kulturowej, lecz o tym, o czym rozprawiamy w kolejkach do kasy w Lidlu, do bankomatu czy okienka na Poczcie Głównej. 

I chociaż pisze o straceńcach, sam podejmując ryzyko – walkę z najtrudniejszym i najbardziej wymagającym z tematów wygrywa. To premia za odwagę, której i jego bohaterom nie brakuje. Nie da się tego opowiedzieć, przeczytać trzeba.

Wydawało się, że Twardoch, w jednej z poprzednich powieści odtwarzający sugestywnie monolog matki, prowadzącej własne dziecko do komory gazowej w Treblince i budujący postać brata tegoż chłopca, nastoletniego mściciela Dawida z pistoletem maszynowym w ruinach warszawskiego getta – niczym już nas nie zaskoczy. Tymczasem pozbył się tego, co w jego pisarstwie było manierą: fruwających wielorybów i ludzi udających dzikie zwierzęta, całego tego bagażu komiksowej “fantasy” bo nie fantazji nawet, na rzecz wyostrzenia narracji. Wszystko z dyskretnym odwołaniem się do “Iliady” ale przecież nie tylko ona o wojnie traktuje. Bohaterowie “Nulla” nie wszyscy są intelektualistami, niejeden z nich to mużyk z poboru czy dawny radziecki jeszcze sołdat, ale niektórzy przynajmniej czytają “Komu bije dzwon” Ernesta Hemingwaya.        

“- Ja dumał, co ten Robert Jordan z tej książki jak ty.

Uśmiechasz się. To nawet miłe porównanie. Zagraniczny ochotnik, wojna, szlachetna sprawa w tej wojnie.  Zabawne.

– Wiesz, jaka jest różnica? – pyta podstępnie Jagoda.

– Mów.

– On coś tam robił, ważnego, da? Wysadzał most, bo ci tam republikanie gotowali nastup i on musiał wysadzić mosty, żeby faszyści nie przeszli.

– A my siedzim w gnoju i czekajem, kiedy będzie który z nas triochsotyj, a który dwochsotyj” [1].           

“Ładunek 200” to określenie trupa, jak pamiętamy z doskonałego filmu Aleksieja Bałabanowa o takim właśnie tytule, opowiadającego o następstwach wojny afgańskiej ale dziejącego się pod Ługańskiem, tam gdzie dziś toczy się z kolei starcie rosyjsko-ukraińskie. Zaś “trzechsetnymi” w slangu wojny na wschodzie nazywa się rannych.

Wojna nawet sprawiedliwa i obronna pozostaje okrutna, wyzwala w ludziach rozmaite reakcje, zwykle trudne do przewidzenia. Ma swoją magię i terminologię. Nawet z krótkiego zacytowanego już fragmentu widać, jak słownictwo techniczne związane z obsługą dronów i karabinów przeplata się w tym świecie ze slangowymi określeniami, mającymi jeśli nie wyprzeć to zmniejszyć grozę  śmierci, niezliczone wulgaryzmy z nakładaniem się języków wszystkich walczących stron z Polakami, co okazują się w tym piekle gośćmi włącznie. Taka jest ta wojna, przekonuje nas Szczepan Twardoch, a jej obraz nasuwa skojarzenia ze słowami Czesława Miłosza: “Innego końca świata nie będzie”.      

Sława więc Twardochowi, jeśli użyć mieszanego niczym dialekt pogranicza języka jego bohaterów, że zmierzył się z tym tematem. Zwłaszcza, że w tym świecie, zanim się skończy, większość granic od dawna przestała istnieć. Gdy Koń, bo taką ksywę nosi żołnierz z Polski, niegdysiejszy przedstawiciel klasy średniej, ogląda w noktowizorze sylwetkę trafionego wroga,  uświadamia sobie, że nie jest on pierwszym, którego zabił. Tyle, że wcześniej dokonywał tego sterując dronem, więc nie widział ofiary.    

Kluczowa dla powieści wydaje się scena, w której bohaterowie “Nulla” – żołnierze ukraińskiego specnazu i towarzyszący im ochotnik z Polski, biorą do niewoli napastnika w rosyjskim mundurze. A ściślej,  oddaje się do niej sam. I okazuje się wystraszonym, niewiele rozumiejącym, ale strasznie pragnącym zachować życie Buriatem z poboru. W ciasnym bunkrze skrępowany taśmą intruz stanowi tylko zawadę  i dodatkową gębę do wyżywienia. Padają jednak słowa: my nie zabijamy jeńców. To tamci tak robią. Ani Twardoch bowiem ani jego narrator nawet na chwilę nie zrównują agresorów z napadniętymi. To być może ostatnia granica, jaka jeszcze w tym świecie pozostała. Czytelnik doskonale ją zapamięta.    

[1] Szczepan Twardoch. Null.  Marginesy, Warszawa 2025, s. 128           

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 7

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here