Obatel, bohater ciężkich czasów

0
105

czyli szczęśliwa i ciemna gwiazda R. Czarneckiego

Dotychczas zawsze jeśli spadał, to na cztery łapy, chociaż być może nie wypada tak mówić o eurodeputowanym aż czterech kadencji. Dziś nie widać pewnie partii, która – nawet jeśli nie zostanie skazany – widziałaby go na swoich listach wyborczych. Wcześniej jednak, gdy miał kłopoty… taka partia zaraz powstawała. I wprowadzała Ryszarda Czarneckiego do parlamentu krajowego lub europejskiego.

Tak było z Akcją Wyborczą Solidarność, z której listy wszedł do Sejmu w 1997 roku, chociaż cztery lata wcześniej zmierzając już do prezesury Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego popełnił “błąd szeryfa”, skutkujący nieobecnością jego samego i kolegów w pierwszym po zmianie ustrojowej Sejmie, który dotrwał do końca kadencji. Przed wyborami w 1993 r. ZChN pochopnie wzięło do koalicji kanapową Partię Konserwatywną Aleksandra Halla, podwyższając sobie tym samym próg wyborczy z wymaganych pięciu procent do ośmiu. Bonusu to żadnego nie dało. A wynik zawierał się pomiędzy wskazanymi już limitami poparcia. Startując samodzielnie, ZChN by do Sejmu weszło, a tak jego dotychczasowy poseł Ryszard Czarnecki musiał nie tylko oddać prezesurę ale szukać zatrudnienia w redakcji katolickiej telewizji Polsat Zygmunta Solorza, gdzie przetrwał trudne czasy. Jednak właśnie w tym niełatwym okresie został w wieku 31 lat prezesem partii. Genu destrukcji w sobie jednak nie stłumił,  jak pokazała przyszłość. 

Sytuacja z fatalnym wyborem ZChN-u powtórzyła się pod koniec bytowania Akcji Wyborczej Solidarność.  Przed kolejnymi wyborami sondaże okazały się alarmujące, partia władzy płaciła za koszty czterech reform nazwanych wielkimi (chociaż przetrwała z nich tylko samorządowa) i lekkomyślne rozdawnictwo majątku narodowego w ramach przyspieszonej prywatyzacji. Pomimo to,  kiedy pojawił się pomysł, by AWS poszła do wyborów jako partia – ZChN, kierowane już przez Stanisława Zająca ale  z zachowanymi wpływami Czarneckiego, jako jedyne odmówiło integracji i zwinięcia dotychczasowego sztandaru. Nastąpiła zupełna recydywa. AWS wystartowała jako koalicja i do Sejmu nie weszła, chociaż gdyby poszła do wyborów jako partia, również po 2001 r. miałaby własnych posłów, w  tym samego Czarneckiego, lidera jednej z okręgowych list.

Jednak Ryszard Czarnecki ponownie sobie poradził. Całkiem niespodziewanie w pierwszych wyborach do europarlamentu, w których wyłaniano deputowanych z Polski, znalazł się na liście obecnej od niedawna wtedy w polityce Samoobrony Andrzeja Leppera. I w ten sposób uzyskał pierwszy mandat na pięć lat w Brukseli i Strasburgu, który później jeszcze trzy razy, ale w barwach Prawa i Sprawiedliwości,   potwierdzał w głosowaniu. Został nawet wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego, chociaż nie na długo, bo odwołano go, gdy w publicznym ataku skojarzył Różę Thun ze szmalcownikami z czasów okupacji. To najbardziej kosztowna dla niego wypowiedź, za sprawą innej, prostego przejęzyczenia, zyskał  na trwałe ksywę: “obatel”. 

Jego przeskok, bo transferem tego nie da się  po piłkarsku nazwać, z AWS do Samoobrony szokował, skoro jeszcze nie tak dawno, gdy premierem był Jerzy Buzek z Akcji Wyborczej Solidarność a sam Czarnecki ministrem w jego rządzie, przewodniczący Andrzej Lepper masowo organizował blokady dróg, chętnie reklamowane przez nieżyczliwą rządzącym telewizję publiczną.

Przed tamtymi wyborami w 2004 r.   na Wiejskiej – na chodniku, a nie w Sejmie, Ryszard Czarnecki spotyka jednego z dawnych sekretarzy klubu parlamentarnego AWS. I na jego widok aż się rozpromieni.

– Chodź do nas,  do Samoobrony – rzuca na dzień dobry Czarnecki.

– Sp..j! – usłyszy w odpowiedzi od dawnego kolegi.

Aż czerwony się zrobi na twarzy, pójdzie w swoją stronę. 

Jeszcze po    latach, przy okazji autoryzacji wywiadów,  których chętnie udziela, za co dziennikarze nawet go polubią – Ryszard Czarnecki prosi czasem o wykreślenie tego posłowania z Samoobrony w Europie z przedstawiajacej go notki. Treści rozmowy z reguły nie zmienia. A co do biogramu… Jeśli żurnaliście bardziej zależy na jeszcze lepszych kontaktach z Czarneckim, samoobronny epizod z biogramu wykreśla, jeśli mniej, tekst zostaje taki,  jak był.

Prezes go nie lubił, ale na listy wyborcze wpisywał

Podobno prezes Jarosław Kaczyński nigdy go nie lubił. Ale na listy wyborcze wpisywał.  Kolejno przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2009, 2014, 2019 i 2024 roku. I tylko ostatnim razem nie udało się Czarneckiemu uzyskać mandatu.

Odwdzięczył się prezesowi PiS specyficzną medialnością. W dowolny, ale w miarę przekonujący sposób uzasadniał stanowisko ugrupowania w każdej niemal sprawie na użytek telewizji, radia i gazet. Żadnych sekretów przy tym nie ujawniał, za to brylował do woli. Urodzony dyskutant, potrafił i anegdotę przytoczyć i wszystko na gorąco skomentować. Pod względem wyrobienia medialnego, swobody zachowania i budowania wizerunku osoby w świecie bywałej, we własnej partii nie miał sobie równych.

To jednak za mało, żeby prezes Kaczyński spróbował Czarneckiego bronić, gdy wieloletniemu eurodeputowanemu zarzucono naciąganie rozliczeń drogowych (miał się poruszać ciągnikiem, motorowerem i jak się okazało złomowanymi wcześniej samochodami, za co pobierał zwrot kosztów) a zwłaszcza wspieranie otwarcia filii prywatnej polskiej wyższej uczelni w Uzbekistanie w zamian za posadę i karierę naukową żony. Co najgorsze zaś – pranie brudnych pieniędzy. Poza tym ostatnim nie są to zapewne najpoważniejsze zarzuty, jakie za nowych rządów stawia się politykom PiS. Tyle, że wyjątkowo ośmieszające. Dlatego Kaczyński zawiesił Czarneckiego zamiast go wesprzeć.

Za wcześnie, żeby rozstrzygać,  co się z nim dalej stanie. Przecież dotychczas zawsze spadał na cztery łapy…  Bez wątpienia wierzył we własną szczęśliwą gwiazdę. Ale potrafił też po mistrzowsku stawać się kowalem własnego losu. Po prostu zręcznie temu losowi pomagał. 

Robienie z Ryszarda Czarneckiego demona zła nie ma sensu, bo z pewnością mniej ludzi skrzywdził, niż mają ich na sumieniu inne pisowskie czarne charaktery: Mariusz Kamiński, Maciej Wąsik czy choćby Jacek Kurski, a o tych działaczach PiS, co bezpośrednio dorobili się na pandemii koronawirusa nawet już nie mówmy. 

Z pozoru dbał o przestrzeganie reguł: pokazowo układny, w bezpośrednich kontaktach demonstrujący dobre maniery. Za to  obce mu były jakiekolwiek zachowania,  które można by było skojarzyć z lojalnością. Stąd jego długa wędrówka przez partie polityczne. PiS okazał się wymarzoną przystanią, bo wygadany i w świecie bywały, przerastał tamtejsze kadry o głowę.

Ryszard Czarnecki wydaje się bowiem pokazowym produktem transformacji ustrojowej. Biznesowe zaplecze (od kontaktów z właścicielem Polsatu Solorzem, do którego “partii” był zaliczany, po rozliczne interesy pisowskiego “kapitalizmu politycznego”), akcentowana konsekwentnie chociaż nie natrętnie światowość, zręczność w słowie i we frakcyjnych manewrach budowały jego pozycję. I pozwalały się odradzać po każdej porażce. ZChN, AWS, Samoobrony Leppera wreszcie… 

Działał w sporcie, nie tylko w polityce, niewątpliwie zna się na żużlu, siatkówce i futbolu. Pamiętam moją z nim rozmowę, gdy zaimponowałem my znajomością faktu, że pierwszym polskim mistrzem świata na żużlu został w 1973 roku Jerzy Szczakiel (gdy to nastąpiło miałem osiem lat, a Czarnecki dziesięć) a nawet, iż pokonał wówczas w barażowym wyścigu multimedalistę nowozelandczyka Ivana Maugera. Przez chwilę porzuciliśmy domenę polityki i rozprawialiśmy o kolejnych gigantach tego sportu: od tragicznej postaci Edwarda Jancarza poprzez Zenona Plecha i kolejnego wśród wirtuozów czarnego toru pechowca  Tomasza Golloba, po następnego po nim mistrza Bartosza Zmarzlika. W ten sposób także kontakt nawiązywał, nienagannie, czasem schlebiając rozmówcy. 

Przemawia też za nim rzetelna opozycyjna biografia: w odróżnieniu od wielu ciurów obozowych z PiS życiorysu sobie nie dorabia. Pozostawał ważną postacią dla studenckiej opozycji we Wrocławiu w latach 80, z tego okresu znał m.in. Grzegorza Schetynę ale też obu Morawieckich:  ojca Kornela i syna Mateusza. Odcinki swoich zajmujących wspomnień publikował we wcale nie pisowskiej “Opinii”, chętnie czytywanej zwłaszcza przez dawnych reprezentantów nurtu niepodległościowego. A fakt, że Czarnecki, w odróżnieniu od swojego prezesa Kaczyńskiego “13 grudnia nie spał do południa” mógł podświadomie nawet wpływać na taryfę ulgową dla  niego samego po latach: posła, ministra i eurodeputowanego przez całe dwadzieścia lat czterech brukselsko-strasburskich kadencji. Zwykle przecież tych, z którymi ma się o czym rozmawiać, traktuje się  nieco lepiej, chociaż  nie zawsze sami się  do tego przyznajemy, że ich elokwencji ulegamy. To już temat dla psychologa, nie na polityczną analizę. Bezstronnie wypada jednak dodać, że żadna rozmowa z Czarneckim – nawet krótka wymiana zdań w bufecie czy korytarzu – nie wydawała się stratą czasu. I pewnie też nią nie była.      

Drogowskaz nie uczestniczy w wyścigu, czyli dobrze jest znać miejsce w szeregu 

Od polityka wymaga się przez ostatnich trzydzieści parę lat, żeby gładko się wypowiadał i dobrze wyglądał, a przy tym pozostawał dostępny tak dla szefów jak dla mediów. Czarnecki wszystkie te umiejętności opanował do perfekcji. Zgubiła go zwykła pazerność, a nie wyjście z roli. Tę odgrywał jak należy, z korzyścią również dla protektorów.

Nikogo nie interesowało, jaki jest naprawdę Ryszard Czarnecki, ani co w rzeczywistości myśli. Zwłaszcza, że sam miał świadomość własnych ograniczeń. Kiedyś propagował prawybory kandydata na prezydenta. Indagowany, czy sam w nich wystartuje, odpowiedział: – Drogowskaz nie bierze udziału w wyścigu.

Przyznajmy,  że żaden Kurski ani Wąsik by tego nie wymyślili.

Sympatia czy pobłażliwość  wobec Czarneckiego malały jednak w miarę  jak poznawało się go bliżej. Przez lata przeprowadzałem z nim wywiady, najpierw przed kamerą Wiadomości TVP, potem dla “Sztandaru” i “Życia”. Gdy tę ostatnią redakcję przejęły, na późniejsze zatracenie, spółki-krzaki zmierzające do szybkiego jej zgruzowania, a związane z powstającą wtedy Platformą  Obywatelską – i na kolejną rozmowę z Czarneckim po gorszącej zmianie linii programowej dziennika oddelegowano mniej ode mnie wymagającą  w kwestii etyki zawodowej Annę Sarzyńską, poseł jak gdyby nic wywiadu jej udzielił i nawet nie spytał, dlaczego rozmowę przeprowadza ktoś inny niż zwykle.                     

Zresztą już w tamtej przegranej kampanii ujawniały się  poszlaki, wskazujące na “niebezpieczne związki” Ryszarda Czarneckiego. Nierozłącznie niemal towarzyszyła mu wtedy Agata Stremecka, później – jako pracownica lobbysty i aferzysty Marka Dochnala – przesłuchiwana przez sejmową komisję śledczą.

                              Jak rozbrajał bomby zanim wszedł na pole minowe

Do czasu jednak potrafił świetnie rozbrajać bomby, na użytek nie tylko własny, ale partyjnych kolegów. Gdy w 1993 r.  przyjechałem do Sejmu, żeby go nagrać w związku z kontrowersyjną wypowiedzią Marka Jurka na temat bicia dzieci, Czarnecki w klubie Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przywitał mnie i całą ekipę TVP z dobrotliwym uśmiechem i bagatelizował sprawę:

– No i co pan wymyślił?

Sugestywny jak zawsze, zasiał na chwilę wątpliwość. Później jednak dostaliśmy z ośrodka poznańskiego nagranie wspomnianej wypowiedzi Jurka i okazało się, jak mawia się w dziennikarskim języku, że “jest sprawa”. Materiał na ten temat się ukazał, wraz z karkołomnym, chociaż sprawiającym wrażenie wypowiadanego z przekonaniem, usprawiedliwianiem kolegi partyjnego.  

Teraz jednak już nie z bombami mamy do czynienia, tylko z całym polem minowym. Ryszard Czarnecki wszedł na nie z własnej i nieprzymuszonej woli. I ponieważ pamięta mu się rozliczne deficyty lojalności, nikt mu zapewne w wydostaniu się stamtąd nie pomoże. Co jednak, gdy zna się zręczność bohatera, jeszcze wcale nie przesądza o finale tej niezwykłej – znów przyznajmy bezstronnie – kariery.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 5

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here