Gdy był marszałkiem Sejmu – jako pierwszy w historii odnowionego parlamentaryzmu przez pełną kadencję (1997-2001) – często ogłaszał przerwy w obradach. Zasłużył przez to na ironiczne w zamierzeniu przydomki: “marszałek antraktowy” i “Maciej przerwa Płażyński”. Z perspektywy lat widać, że przejawiała się w tym jego skłonność i zdolność do kompromisu. Te przerwy nieźle posłużyły Polsce, bo w nich uzgodniono m.in. udaną reformę samorządową.
Co więcej: antrakt jest w teatrze. Więc ironia uchwyciła sedno sprawy. Za czasów celebrującego procedury Płażyńskiego polski Sejm przypominał teatr demokracji. Dziś tylko kabaret.
Mija dwanaście lat, odkąd Maciej Płażyński nie wrócił z poselskiej delegacji do Smoleńska.
Rola marszałka i misja, jaką wypełnił – czemu nie zaszkodziło nawet odejście w trakcie kadencji z Akcji Wyborczej Solidarność, ugrupowania jakie go na to stanowisko rekomendowało i założenie konkurencyjnej Platformy Obywatelskiej – to tylko jedna z jego licznych życiowych ról. Wszystkie wypełniał tak skrupulatnie, że zasłużył, co rzadkie w polskiej polityce, nawet na szacunek oponentów.
Zaczynał swoją drogę w opozycji antykomunistycznej lat 80 i trójmiejskiej spółdzielni usług wysokościowych Świetlik dającej utrzymanie niezależnym inteligentom: w obu jego kolegami byli Jan Krzysztof Bielecki i Donald Tusk. Później okazał się ostatnim odwołanym przez rząd SLD-PSL postsolidarnościowym wojewodą. Gdy zdymisjonował go Włodzimierz Cimoszewicz, mieszkańcy zareagowali wielotysięcznym wiecem protestacyjnym przed Dworem Artusa. Związany zawsze z Gdańskiem, stamtąd uzyskał poselski mandat w barwach zwycięskiej AWS w 1997 r. poparty przez rekordowe 125 tys głosujących. Jako marszałek skupił wokół siebie ekspertów spoza własnego ugrupowania: doradzał mu charyzmatyczny dziennikarz Grzegorz Miecugow oraz dawna rzeczniczka służb specjalnych demokratycznego państwa Irena Popoff. Liczne kompromisy, które wypracował pozwoliły na uchwalenie nowego podziału administracyjnego, co wciąż obowiązuje i pozwala na umiejętne pozyskiwanie funduszy unijnych (mimo, że gdy go głosowano, Polska jeszcze do UE nie należała) oraz reformy samorządowej – jedynej bezsprzecznie udanej spośród wszystkich podjętych przez władze po 1989 r. zmian ustrojowych.
W wyborach prezydenckich, chociaż prognozowano, że ma szansę powalczyć z Aleksandrem Kwaśniewskim, nie zdecydował się na start przeciwko Marianowi Krzaklewskiemu, ponieważ pamiętał, że to przewodniczący AWS rekomendował go na marszałka i nie chciał brać na siebie odium sprawcy rozłamu na prawicy. Dopiero gdy Krzaklewski przegrał w 2000 r. nie tylko ze zwycięskim już w pierwszej turze Kwaśniewskim ale również niezależnym kandydatem Andrzejem Olechowskim, a AWS po tej klęsce zaczęła się sypać – Płażyński zabrał się do budowy konkurencyjnego ugrupowania. Jego marszałkowski gabinet stał się głównym ośrodkiem tworzenia Platformy Obywatelskiej. Gdy powstawała, to Płażyński pozostawał najbardziej rozpoznawalnym z jej liderów, drugim był Olechowski zaś trzecim wtedy najskromniejszym ówczesny wicemarszałek Senatu Donald Tusk. Chociaż malkontenci wskazywali, że rodzi się “partia z Sheratona” (w tym ekskluzywnym hotelu w stolicy trójka założycieli ogłaszała swe deklaracje) rządzona przez “trzech tenorów” – właśnie prowadzona przez Płażyńskiego Platforma w wyborach z 2001 r. uzyskała najlepszy wynik po zwycięskim Sojuszu Lewicy Demokratycznej i okazała się najmocniejszą siłą opozycji.
W toku kadencji niedoceniany Tusk wyeliminował stopniowo współzałożycieli. Płażyński ustąpił z przywództwa partii i klubu.
Działo się to w dziwacznych okolicznościach, późnym popołudniem w bocznym sejmowym budynku nazywanym “komisyjnym” lub “starym Senatem”. W pustym korytarzu włączony był telebim jakiejś telewizji 24-godzinnej, na pasku pojawiły się właśnie słowa: upadek dyktatora. Bo akurat nastąpiła gwałtowna zmiana w którymś z państw Trzeciego Świata. Przechodzący właśnie w paroosobowej grupie Sławomir Nowak rzucił ironicznie: – To o Maćku.
Ale nikt się wtedy nie zaśmiał.
A w wyborach 2005 r. PO zaznała podwójnej porażki: Tusk przegrał prezydenturę z Lechem Kaczyńskim, zaś partia wybory do Sejmu z Prawem i Sprawiedliwością. Płażyński miał niewątpliwie inną wizję swojej formacji: bardziej obywatelskiej niż liberalnej, otwartej na ruchy społeczne i samorządowe. Rządziła już jednak gwardia Tuska, w tym Nowak. Konkurencyjne poglądy wyciszano.
Płażyński słabo odnajdował się w tych grach. Pamiętam, jak pojawił się, w trakcie, gdy Sejm obradował, w nieistniejącej już dziś kawiarni Modulor przy pl. Trzech Krzyży. Usiadł samotnie przy stoliku, zamówił espresso. Odpoczywał. Obserwując go pomyślałem, jakie to dziwne, że dawny marszałek Sejmu nie ma nawet z kim kawy wypić. Ale z aktywności publicznej nie rezygnował. Został wicemarszałkiem Senatu, a w następnej jeszcze kadencji posłem PiS, potem niezależnym, choć to chleb nielekki.
Zachował też klasę i otwartość na innych. Telefon komórkowy odbierał również wtedy, gdy znajdował się u szczytu władzy i potęgi i aż do feralnej wyprawy do Smoleńska nigdy nie przestał. Witał się zawsze uprzejmie, ale nie stał się facetem, którego każdy poklepuje po ramieniu. Miarą jego dostojeństwa – jeśli staroświeckiego słowa użyć – pozostawały zasługi a nie pełniona funkcja.
Sprawował patronat nad Polakami z zagranicy, wiele pomagał im jako szef Wspólnoty Polskiej, wrażliwy m.in. na sprawy rodaków zza kordonu. Zachował mir wśród samorządowców. Widziano w nim przyszłego przywódcę Polski obywatelskiej i lokalnej, zbudowanej na oddolnych inicjatywach i społecznie wrażliwej. Katastrofa smoleńska położyła kres tym planom. Dawny marszałek pozostał symbolem polityka, któremu chodzi o coś więcej, niż tylko mandat w kolejnej kadencji. Świetnie by się na pewno odnalazł w społecznych akcjach wzajemnej pomocy podczas pandemii czy przy wspieraniu wojennych uchodźców. Czasem w sztabach operacji humanitarnych wymienia się, zawsze w dobrym kontekście, jego nazwisko.