Opresja, nie wspólnota

0
18

Wbrew pozorom wiele łączy Marikę, przetrzymywaną przez rok w więzieniu po incydencie w trakcie demonstracji ulicznej z panią Joanną, brutalnie potraktowaną przez policjantów, gdy potrzebowała pomocy. Nieważne, że poglądy mają nawzajem przeciwstawne. Państwo demonstruje siłę na słabych – w tym wypadku kobietach – gdy w grę wchodzą emocje polityczne. 

Tym trudniej uwierzyć, że  poradzi sobie z gromadzącymi się tuż za naszą wschodnią granicą na Białorusi wagnerowcami, jeśli dopuszczą się prowokacji, o którą ich podejrzewamy. Albo nawet z kolejną mutacją koronawirusa, gdyby miała do nas zawitać w ślad za złowrogim wirusem z chińskiego Wuhan.

Polityka jako okoliczność obciążająca

Paradoks polega na tym, że gdyby dwudziestoletnia Marika wyrwała torebkę staruszce, jak czyni to wiele złoczyńców na polskich ulicach, a nie aktywistce LGBT w trakcie przemarszu pod równościowymi hasłami, zapewne nigdy by za kraty nie trafiła. Znamy opieszałość sądów w karceniu sprawców przestępstw, uznawanych za drobne przez jurystów chociaż nie przez osoby bezpośrednio poszkodowane. Również gdyby w sprawie pani Joanny w grę wchodziło podejrzenie o narkotyki, coraz częściej eufemistycznie zwane “dragami”, a nie użycie środka wczesnoporonnego – zachowanie policjantów byłoby łagodniejsze a granica między lekarką a donosicielką nie zatarta.

Polityka powinna ludziom życie ułatwiać a nie utrudniać czy zatruwać. Tymczasem rzutuje nie tylko na społeczne emocje, ale zachowania służb, powołanych do ochrony naszego bezpieczeństwa i zdrowia. Wpływa to z kolei na ocenę państwa polskiego: jawi się ono jako opresja, a nie wspólnota.

Nie tak dawno sędziowie skazali za domniemaną korupcję Józefa Piniora, bohatera podziemia z lat 80 i człowieka, który nie tylko uratował przed komunistami ale później jeszcze przykładnie rozliczył słynne 80 milionów złotych z konta ówczesnej dolnośląskiej Solidarności, wypłacone przed 13 grudnia 1981 r. za sprawą uformowanego naprędce łańcucha ludzi dobrej woli, wśród których nie brakowało nawet powołanego przecież z rekomendacji PZPR dyrektora oddziału banku. Historia ta stała się kanwą niezłego filmu autorstwa Waldemara Krzystka. Prowadza się na nią do kina szkolne klasy. Ale po obejrzeniu “80 milionów” licealiści dowiadują się z internetu, że sąd – niezawisły przecież, a jakże – nie dał wiary zaprzeczeniom pierwowzoru głównego bohatera tej budującej produkcji, bo zeznania obciążającego go aferzysty okazały się bardziej wiarygodne.

Podobnie policja, której zabrakło w samym środku stolicy, na zapleczu reprezentacyjnej ulicy Nowy Świat, gdy zły Polak, awanturnik, dźgnął nożem dobrego, stającego w obronie zaatakowanej kobiety – popisywała się siłą, gdy przychodziło jej wynosić innego bohatera podziemia, Władysława Frasyniuka, bo w trakcie ulicznego protestu usiadł na ziemi i nie zamierzał wstać na polecenie funkcjonariusza. 

Polityka, emocje publicznego spektaklu, stają się złym doładowaniem codziennego życia. Od dawna skarżyliśmy się, ze podsycane przez parlamentarzystów, ministrów oraz ich gabinety polityczne podziały utrudniają zwyczajną rozmowę. Popularne pisma life-style’owe radzą, by przy świątecznym stole rozmowy o życiu publicznym nie wymieniać. A już na pewno nie wymawiać nazwisk liderów ani skrótowców, oznaczających ich partie. 

Siła bezsilnych z kartą wyborczą w ręku

Wedle Arystotelesa polityka to działalność dla dobra wspólnego. Słowo minister – o czym wiele razy przypominał pełniący przecież tę funkcję w dwóch rządach Gabriel Janowski, inny weteran opozycji antykomunistycznej – znaczyło kiedyś po prostu “sługa”. Również pojęciem “racji stanu”, uznawanym teraz pochopnie za nieco staropolskie, posługiwał się aktywny jeszcze przed ćwierćwieczem w życiu parlamentarnym mecenas Jan Olszewski, współtwórca statutu pierwszej, dziesięciomilionowej Solidarności, której dokonania – właśnie w dziedzinie czynienia polityki lepszą i dla ludzi – zadziwiły świat.

Nie idealizmem wcale, ale skutecznością. Papieska nauka społeczna i zasada politycznego działania bez użycia przemocy, respektowana nawet wtedy, gdy tej ostatniej imali się rządzący – przyczyniła się do obalenia żelaznej kurtyny. Jednak zgodnie z przesłaniem, wcale nie optymistycznym, słynnych murów katalońskiego barda Luisa Llacha, zaadoptowanych przez naszego Jacka Kaczmarskiego – również  po tym, gdy runęła, okazało się, że kolejne mury rosną. Chociaż przynajmniej u nas nie chronią ich już wieże strażnicze ani zasieki. Depozytariusze zwycięstwa – zawodowi politycy, którzy mieli przejąć rolę, kiedyś pełnioną przez wspomnianych już Piniora i Frasyniuka i tysiące innych opozycjonistów nie oglądających się na kasę ale też nie ulegających pokusie przemocy – profesjonalizm przejawiają wyłącznie w dbałości o zarobki własne.

Pamiętamy osławiony sojusz “koryto plus” łączący partie władzy i opozycji. Każdy obywatel pozostaje również podatnikiem. W obu rolach należy mu się niezbędne minimum, gwarantujące tak bezpieczeństwo jak godność ludzką. Deficyt jednego i drugiego dzisiaj odczuwamy.    

Płacimy politykom. Wcale nieźle. Jakkolwiek by nie liczyć – co najmniej dwie średnie krajowe. Nie za to z pewnością, żeby czynili nasze życie gorszym.

Jak przed każdą kampanią politycy powtarzają do znudzenia, że nadchodzące wybory okażą się najważniejsze od 1989 r. Im samym warto przypominać, czym są naprawdę wybory i sam akt głosowania. W demokracji to rodzaj umowy społecznej. Kontraktu, jeśli tak wolą mówić pragmatycy. Coś za coś. To nie politycy mogą przywrócić rozumienie państwa jako wspólnoty, a nie opresji. Jeśli żaden przełom się nie dokona, złe następstwa politycznych działań skrupiać się będą na słabych. Jednak nawet w ustroju tak ponurym jak czechosłowacki komunizm Vaclav Havel wykreował pojęcie “Siły bezsilnych”. Zna je dzisiaj każdy w miarę oczytany odbiorca, a kto pamięta, że pierwszym sekretarzem partii był wówczas Gustaw Husak? W demokracji, nawet niedoskonałej, zwykły człowiek znajduje bez porównania więcej narzędzi, żeby się silnym poczuć. Pod ręką jest pilot od telewizora.

A za niedługi czas również karta wyborcza. Nie od rzeczy przypomnieć, że gdy Kaczmarski wyśpiewywał swoje “Mury” a Havel ogłaszał w samizdacie swój esej, żaden renomowany politolog nie spodziewał się stanowczej zmiany w obu ich krajach. Nadeszła szybciej, niż oczekiwali optymiści. Każda wielka przemiana ma to do siebie, że niemal nikt się jej nie spodziewa. I wpływają na nią przesłanki ważniejsze, niż rachunek głosów w parlamencie bądź przeliczanie punktów w sondażach poparcia na przyszłe mandaty. Tylko w trakcie kończącej się niebawem kadencji Sejmu i Senatu, Polacy przeżyli zdarzenia pierwszorzędnej wagi. Ważniejsze od każdego votum zaufania czy rekonstrukcji rządu. 

Wzajemne wspieranie się w walce ze złowrogim wirusem COVID-19, masowa pomoc udzielana bezinteresownie wojennym uchodźcom z Ukrainy a wreszcie brak paniki w sytuacji, gdy na Polskę spadały niezidentyfikowane rakiety – pokazały, że wyborcy pozostają roztropniejsi od swoich reprezentantów. Jeden z polityków przytoczył niedawno słowa, że ludzi dobrej woli jest więcej. Doskonale pamiętamy, jakie miały znaczenie, wyśpiewane przed ponad ćwierćwieczem przez Czesława Niemena w trakcie dobroczynnego koncertu na rzecz poszkodowanych przez osławioną powódź tysiąclecia.

Polacy wciąż mobilizują się w chwilach próby. Ta zdolność powinna stanowić sygnał alarmowy dla gnuśnej klasy politycznej, pojmującej życie publiczne jako zarządzanie złymi emocjami. Do czego to prowadzi, mamy okazję się przekonać. Niejeden raz w historii społeczeństwo umiało sobie poradzić z marną kastą rządzącą. I nawet jeśli sondaże pokazują inaczej, coraz trudniej uwierzyć, że zagłosuje jeszcze raz podobnie. Zmiana wymaga jednak uprzedniej oferty, a ta ostatnia nie zrodzi się wyłącznie z mądrości zbiorowej. Na pewno praktycy politycznego myślenia i działania stają przed szansą wypracowania projektów na miarę wyzwań, jakie się pojawiły. Nie da się im bowiem sprostać z użyciem dotychczasowych środków.

I w tym sensie nawet oklepanie porównanie do 1989 roku ma sens. Państwo przyjazne, a nie wrogie obywatelom, wydaje się planem minimum każdego racjonalnego przedsięwzięcia.

A niepowodzeń nie da się w nieskończoność zwalać na Putina ani wirusa COVID-19. Wystarczy przypomnieć, że kiedy po odzyskaniu niepodległości w Polsce odbywały się w styczniu 1919 r. pierwsze w naszej historii wolne i powszechne wybory do Sejmu – w kraju szalała epidemia śmiercionośnej odmiany grypy hiszpanki a do marszu na Warszawę od wschodu szykowały się formacje Lenina i Dzierżyńskiego. Dobroczynne przemiany w naszej historii nie dokonywały się w momentach komfortowych, lecz w chwilach krańcowego często zagrożenia.             

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 3

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here