Afera z niedoszłym podniesieniem uposażeń ludzi władzy posłużyła partii rządzącej do wykazania, że wszyscy politycy są siebie warci, dbają wyłącznie o własny interes i porozumiewają się potajemnie za plecami wyborców. W tej sytuacji patroni i liderzy opozycyjnych ugrupowań powinni zacząć rozmawiać o tym, jak nie szkodzić sobie nawzajem. Ale wątpliwe, by osiągnęli dobry skutek. Mleko już się rozlało, a cofnięcie złych decyzji nie ograniczy z dnia na dzień zadufania zawodowych polityków.
Z badań opinii publicznej płynie nieodparty wniosek: PiS rządzić będzie długo, jeśli ugrupowania przedstawiające siebie jako demokratyczne, zamiast sportowej konkurencji, zmierzać będą do osłabienia nie partii władzy, tylko tych, którzy konkurują o niechętnego jej wyborcę. Jednym z argumentów w Platformie Obywatelskiej na rzecz poparcia dla podwyżek uposażeń parlamentarzystów i subwencji partyjnych pozostawał przecież zamiar “zagłodzenia Hołowni”, czyli rodzącego się poza Sejmem i Senatem Ruchu Polska 2050. Z kolei konieczność współdziałania pomiędzy Platformą a budowanym przez Rafała Trzaskowskiego ruchem społecznym “Nowa Solidarność” działacze tej pierwszej siły za kulisami tłumaczą faktem, że PO po może liczyć na pieniądze z budżetu a nowa formacja nie. Ma to stanowić uzasadnienie, dlaczego prezydent Warszawy ulegnie ich presji i jeśli swoją inicjatywę będzie kontynuować to jako uzupełniającą.
Z sondażu Kantaru (7-12 sierpnia 2020) wynika, że gdyby teraz odbywały się wybory parlamentarne, wygrałaby je Zjednoczona Prawica z PiS na czele (38 proc), przed Koalicją Obywatelską (23 proc), a do Sejmu weszłyby jeszcze Lewica (6 proc) oraz Ruch Polska 2050 Hołowni i Nowa Solidarność Trzaskowskiego (po 5 proc każde). Zabrakłoby natomiast miejsc w ławach poselskich dla Konfederacji oraz Koalicji Polskiej PSL z Kukiz ’15. Ugrupowania demokratyczne wciąż nie byłyby więc w stanie odsunąć PiS od władzy, za to zaszkodzić sobie nawzajem, rozbijając głosy – jak najbardziej.
Jeśli wnioski z tych notowań wyciągną, skutkować to powinno wręcz koniecznością ich dogadywania się, ale wyłącznie przy założeniu, że zależy im bardziej nad uchronieniu Polski przed kolejną kadencją pisowskich rządów niż na osłabieniu lub wyeliminowaniu najbliższej politycznej konkurencji oraz podzieleniu się jej elektoratem.
W naturalny sposób uprzywilejowaną pozycję przy budowaniu ewentualnego demokratycznego porozumienia mają – wobec kryzysu uwikłanego w kompromitujący układ w sprawie podwyżek z PiS formalnego kierownictwa Platformy z Borysem Budką na czele – politycy, którzy wzrost pensji w miarę wcześnie krytykowali. Nie wiadomo jednak, czy konkurenci z niedawnych wyborów prezydenckich Szymon Hołownia i Rafał Trzaskowski, a także historyczny lider PO Donald Tusk i jej poprzedni szef Grzegorz Schetyna zechcą ze sobą konkretnie rozmawiać. Pewien posłuch zyskać mogą tylko wspólnie, ale wymaga to odejścia od myślenia w kategoriach partyjnych. Trzaskowski buduje bowiem własny ruch stanowiący dla aparatu konkurencję, Hołownia do PO nie należy i w ogóle się od partyjności odżegnuje, zaś Tusk… spogląda z wyżyn stanowiącego osobną instancję przywódcy, któremu udawało się to, z czym bezskutecznie mocują się następcy. Schetyna, wypytywany przeze mnie w środę w Sejmie, opowiedział się za wspólną listą ugrupowań demokratycznych z Hołownią i jego ruchem włącznie w przyszłych wyborach parlamentarnych. Nie wiadomo, czy to przekonanie upowszechni się chociaż na tyle, żeby historyczni, aktualni i… przyszli liderzy stworzyli choćby komisję dobrych usług, pozwalającą rozmawiać, jak postępować, żeby nie szkodzić sobie nawzajem. Bez takiego konsorcjum destrukcja się pogłębi. A bonus weźmie władza.
Postawy, jakimi posłowie wykazali się przy niedawnym forsowaniu podwyżek – na własną zgubę, co kolejne sondaże niebawem potwierdzą – wskazują jednak na wyższość motywacji egoistycznej.
Wobec tego przy prognozowaniu możliwości zakończenia rządów PiS, przynajmniej w dotychczasowej formie jednopartyjnej, skupić się można raczej na kolejnych inicjatywach, które mogą się pojawić. Wciąż nie mają reprezentacji przedsiębiorcy, wyjątkowo poszkodowani przez pandemię, chociaż wreszcie pojawiają się pomysły odrodzenia zniszczonego po wojnie powszechnego samorządu gospodarczego. Jeśli determinacji nie zabraknie, powstanie znacząca nowa jakość i twardy, bo wymagający partner dla świata polityki, stawiający mu konkretne zadania do wypełnienia. Skutecznie nikt nie broni interesów lekarzy i innych zawodów medycznych, których przedstawiciele teraz w sierpniu wylegli na ulice ani nauczycieli, którzy bohatersko i długo strajkowali przed ponad rokiem. Wielkie straty ponosi odcięta od wszelkich dochodów ale zmuszona na uiszczania obowiązkowych płatności klasa kreatywna (w tym organizatorzy imprez masowych), której nikt nie reprezentuje. Żadna formacja nie ujmuje się za interesami sfery budżetowej, której płace zamrożono. Lewica zamiast tego zajęła się prawami LGBT, Platforma demaskowaniem kolejnych nieprawości PiS, co jednej ani drugiej nie przeszkadza pokątnie dogadywać się z wicemarszałkiem Sejmu i zarazem szefem klubu parlamentarnego PiS Ryszardem Terleckim w sprawie podwyżek wcale nie dla potrzebujących ich grup zawodowych, tylko dla siebie.
Wprawdzie PiS już się z podwyżek wycofuje, choć nie tak, by nie móc do nich kiedyś wrócić, ale cel został osiągnięty. Całą klasę polityczną przedstawiono jako pajęczynę powiązań na rzecz dobra partykularnego, a nie wspólnego. Dopomogli w tym opozycyjni liderzy, kierując się równocześnie chciwością wobec perspektywy wzrostu apanaży i naiwnością, że prowadzący zakulisowe pertraktacje w tej sprawie PiS ich nie ujawni.
Pogłębiony niesmak zwiększa jednak szanse każdego, kto spróbuje wystartować na opozycyjnej scenie publicznej. Front w obronie pokrzywdzonych grup i przeciw namotanej w Sejmie pajęczynie wzajemnych powiązań poselskiej korporacji zawodowej, zdolny ująć się za tymi pierwszymi, a rozerwać tę drugą – zawiązać mogą ugrupowania, które jeszcze nie powstały. Moment zyskują optymalny, bo matactwa wokół własnych pensji dodatkowo jeszcze obniżą i tak fatalne oceny zawodowych polityków. Zapewne przychodzi czas na taką działalność publiczną, która odżegnywać się będzie – przynajmniej na wstępie – od politycznego szyldu. Po aferze z wynagrodzeniami wyborcy mają bowiem bardziej niż kiedykolwiek dosyć partyjnych skrótowców i emblematów. Zwłaszcza jeśli ci, którzy je dzierżą, skłonni są je zasłaniać, gdy tylko trzeba skrócić sobie drogę do kasy… I wchodzić bez żenady w komitywę z tymi, przeciw którym niedawno w kampanii mobilizowali wyborców.
Polacy skupiać się dziś mogą i łączyć na przekór biurokracji urzędów skarbowych, przeciwko opóźnieniom i zaniechaniom w wymiarze sprawiedliwości, które reforma pisowska jeszcze zwielokrotniła, wreszcie nie tylko przeciw brutalności policji, ale zaniedbywaniu przez nią podstawowych obowiązków. Czynią to już w małej skali wspólnot sąsiedzkich, nieformalnej samopomocy w walce z pandemią, wymiany pożytecznych informacji i środków bezpieczeństwa zdrowotnego.
Kto ich skrzyknie, ten zyska pewien bonus na starcie. Hasło nowej solidarności nie musi stać się wyłącznie nazwą własną, zarezerwowaną dla ruchu zakładanego z zaskakującą pewnością siebie przez przegranego kandydata na prezydenta. Warto o tym pamiętać również w dniach 40 rocznicy historycznych porozumień, przed którymi doświadczeni eksperci kręcili głowami, że postulat niezależnych i samorządnych związków zawodowych nie ma żadnych szans realizacji. Milcząca większość uznała, że jest inaczej i to ona miała wtedy rację. Po 30 latach wysiłków Polaków odnalezienia się w nowej rzeczywistości, kiedy to zwykli ludzie poradzili sobie bez porównania lepiej z własnym życiem, niż politycy z publicznymi sprawami, wyciąganie kategorycznych wniosków, że wielkie ruchy społeczne należą już do przeszłości nie znajduje żadnych konkretnych podstaw. Wciąż potrzebujemy bowiem wspólnoty, jak pokazały ostatnie trudne miesiące. Niewykluczone, że mniejsze grupy zaczną organizować się po kolei wokół zadań możliwych do osiągnięcia, a dopiero potem szerzej porozumiewać. Nie przybierze to rozmiarów ani erupcji na miarę nowego Sierpnia ale pozwoli zerwać z fatalizmem atomizacji, polegającej na tym, że powołani do reprezentowania swoich wyborców domniemani zawodowcy jeszcze ich bulwersują dbałością wyłącznie o dobro własne, a zwyczajnym obywatelom pozostaje raz oddany głos uznać za zmarnowany, bo czują się porzuceni.
Problemu niskiej jakości polityków w Polsce nie rozwiąże podwyżka ich pensji. Receptę stanowi raczej obniżenie tych uposażeń. Bo jaka praca, taka płaca. Wyprowadzenie kokosów z polityki sprawi, że trafią do niej ludzie z dorobkiem życiowym i wolą naprawy Rzeczypospolitej. Politykę jako działalność na rzecz dobra wspólnego definiował już Arystoteles, chociaż idealistą nie był.
Szanse odbudowy niezależnej opinii i wzajemnego skrzykiwania się Polaków rosną z chwilą, gdy pandemia pozwoliła zacieśnić więzi wobec wspólnego zagrożenia i porozumiewać się częściej, niż przedtem. Jeśli tak się zdarzy – byłby to niespodziewany i znakomity efekt ciężkiej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się wszyscy. Bez związku z żadną rocznicą, za to z nadzieją na przyszłość.