Jeśli Jarosław Kaczyński liczy się z opinią kogoś innego niż on sam, to czasem właśnie ze zdaniem Ryszarda Terleckiego. To on podszepnął liderowi zamrożenie jeśli nie porzucenie “piątki dla zwierząt”, gdy rozzłościła wieś.
Profesor Ryszard Terlecki nie ma prawa narzekać: łączy funkcje wicemarszałka Sejmu i przewodniczącego klubu parlamentarnego. Jest u Kaczyńskiego palatynem, który prowadzi hufce.
Pytanie, czy zawsze wie, na jaką wiedzie je wojnę. Ale szef nigdy go nie upokarza, jak zwykł to czynić z innymi podwładnymi, od Antoniego Macierewicza po Zbigniewa Ziobro.
W ruchu hipisowskim nosił pseudonim “Pies”. Ksywa narodziła się w ten sposób, że w latach 70 gdzieś pod Kielcami milicja zgarnęła zalegających w rowie autostopowiczów, długowłosych i z pacyfami, wśród których się znajdował. Na komisariacie milicjant biedził się ze spisaniem protokołu.
– Jak się pisze hipis? – spytał kolegów zdetonowany funkcjonariusz MO.
– Hip-pies – starannie przeliterował mu zatrzymany Terlecki.
Z ruchu hipisowskiego wywodzi się w PiS również Marek Kuchciński, który przydomek miał tam jeszcze gorszy, bo “członek”. Zanim bowiem przystał do długowłosych, spytał jednego z ich liderów, czy mogą go… wciągnąć na członka. W Sejmie różnicę widzi się równie wyraźnie jak kiedyś w kontrkulturowym ruchu: z Kuchcińskiego dziennikarze tylko się śmieją, Terleckiego słuchają uważnie, bo pozostaje najwyższym rangą politykiem PiS, który ma coś do powiedzenia. I pozostaje w miarę dostępny, chociaż… nie przesadzajmy z tym.
Od rana więc trwa zasadzanie się ekip telewizyjnych i radiowców na marszałka. Czatują w sejmowym łączniku, prowadzącym do korytarza, który z kolei wiedzie do jego wicemarszałkowskiego gabinetu.Terlecki czasem przystanie i odpowie na kilka pytań – wtedy jego słowa chodzą we wszystkich serwisach dnia – najczęściej nie zatrzymując się rzuci parę zdań, które można potem nicować i interpretować, niekiedy zaś przejdzie bez słowa, ale wówczas w telewizjach i tak się pojawi, w obrazku i z padającym z offa pytaniem bez odpowiedzi, co mediom 24-godzinnym jeszcze podbije dramaturgię.
O ascetycznej twarzy, zawsze sprawiający wrażenie nieco zniecierpliwionego, nie spełnia żadnej z wykładni medialności. Ale stał się w znacznej mierze twarzą polityki PiS. Premier Mateusz Morawiecki pozostaje prezenterem działań rządu, co wychodzi mu lepiej, niż kierowanie nim. Ale o pełnokrwistej polityce żurnaliści dowiadują się od Terleckiego. Pełni rolę superrzecznika, chociaż wcale o nią nie zabiegał. Profesor z Krakowa silny okazuje się słabością innych. Żeby jego fenomen zrozumieć, trzeba dla odmiany posłuchać Dominika Tarczyńskiego lub Joanny Lichockiej lub jeszcze kogoś z grona pisowskiej czerni. Dla telewidzów marszałek, jeśli nawet w ich przekonaniu służy złej sprawie, pozostaje nie odmieńcem, cudakiem, hefalumpem ani błaznem, lecz postacią z ich świata. Trudno mu przy tym odmówić zdolności stricte politycznych. Czego się podejmie, załatwia.
W politycznych konstrukcjach zręczny, pokazowo ograł i skompromitował opozycję, wciągając latem szefa Platformy Obywatelskiej Borysa Budkę w pertraktacje dotyczące podwyżki wynagrodzeń… własnych, w samym środku pandemii. Jeśli Terleckiego wyobrazić sobie z wędką, to ryba połknęła haczyk, niemoralna propozycja została przyjęta. Posłowie Koalicji Obywatelskiej z nielicznymi wyjątkami (Cezary Grabarczyk, Michał Szczerba, Klaudia Jachira) jak na komendę zagłosowali razem z PiS za wzrostem własnych apanaży. Dali sobie podwyżki i jeszcze tłumaczyli się głupio – Barbara Nowacka pytana o wzrost wynagrodzeń poselskich plotła w odpowiedzi coś o potrzebie wyznaczenia pensji pani prezydentowej, chociaż nie o to ją indagowano. Rolę kusiciela odegrał Terlecki perfekcyjnie, przy czym jego demoniczna powierzchowność buduje dodatkową dramaturgię całej historii.
Odruch przyzwoitości nastąpił dopiero w Senacie. Pierwszy zbuntował się zamożny senator Jacek Bury z Lublina, po nim dawny działacz opozycyjnego ruchu pacyfistycznego Wolność i Pokój Bogdan Klich, a gdy do rokoszan dołączył marszałek Tomasz Grodzki – liderom Koalicji Obywatelskiej pozostało jak szlachcie z XIV wieku odszczekać wszystko psim głosem. Zwołali konferencję, oznajmili, to co wszyscy wiedzieli od początku: niemoralnych podwyżek być nie powinno. Wtedy Terlecki w rewanżu wyjawił szczegóły negocjacji z Budką. Ten ostatni musiał w konsekwencji oddać fotel szefa klubu, chociaż przewodnictwo w partii zachował.
Drugi raz w podobny sposób zmanipulował opozycję Terlecki przy “piątce Kaczyńskiego”: urobiona przez wicemarszałka zagłosowała za nią, pod pretekstem, że humanitarnie chroni zwierzęta, co uratowało nazwaną nazwiskiem lidera nowelizację, bo odpowiedniego poparcia zabrakło w samym PiS. Potem jednak, gdy na wsi podniósł się bunt przeciw ekonomicznym kosztom likwidacji farm futerkowych oraz hodowli bydła na ubój rytualny, ten sam Terlecki skłonił Kaczyńskiego do zamrożenia prac nad feralną piątką jego imienia. Teraz nikt już nie słyszy o żadnej nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt.
Nie zawsze jednak Terlecki występuje w roli strażaka. Gdy w grudniu 2016 r. opozycja zajęła salę obrad Sejmu, a budżet miano uchwalić w Kolumnowej bez porządnego policzenia głosów – związana z Terleckim ówczesna rzeczniczka, późniejsza wicemarszałkini a obecna eurodeputowana Beata Mazurek wyprowadziła roztrzęsionego i całkiem nieprzygotowanego Kaczyńskiego na briefing dla dziennikarzy. Dał się wtedy złapać dziennikarce Radia Zet na pospolitym i prostym kłamstwie. Ale ataku histerii, jak podobne na mównicy (kiedy wyzywał oponentów od “mord zdradzieckich” i “kanalii”), wtedy nie dostał, chociaż zapewne na to liczono. Gdyby takie zdarzenie miało miejsce, na porządku dnia stanęłaby sprawa sukcesji, a Ryszard Terlecki byłby wtedy pierwszy w kolejce – marszałek Sejmu Marek Kuchciński bowiem pozostawał winowajcą kryzysu z zajęciem sali obrad, na poważniejsze stanowisko by się nie nadawał, a innych brakowało. TVP pokazała po paru dniach film “Pucz”, przy czym, czego się z dokumentalnej produkcji nie dowiedzieliśmy, ten rzeczywiście był planowany, ale nie przez opozycję – jak twierdziła autorka Ewa Swiecińska – lecz w samym PiS.
Znaczące, że Terlecki nie powstrzymuje prezesa, ilekroć ten “bez żadnego trybu”, jak powiada, gramoli się na mównicę, by potem w histerycznym ataku pleść z niej nienawistne androny. Ale przecież jest u Kaczyńskiego szefem klubu, a nie jego osobistym lekarzem.
Zaufanie polityka, o którym się mówi, że nikomu nie ufa, zawdzięcza być może podziwowi, jaki prezes żywi dla niego w związku z ponurą historią sprzed lat. Ryszard Terlecki ujawnił wtedy szczegóły współpracy z komunistyczną służbą bezpieczeństwa własnego ojca, wybitnego dziennikarza Olgierda. Dawny zesłaniec syberyjski i bohater z armii Andersa, uczestnik bitew pod Monte Cassino i Ankoną po powrocie do kraju został autorem cenionych książek historycznych. m.in. o Władysławie Sikorskim i Józefie Becku, niekiedy zatrzymywanych przez cenzurę. O tym wiedzieli wszyscy. Ale miał też drugie życie.
Za trwającą ponad trzydzieści lat współpracę z SB pod kryptonimami “Rudnicki” i “Lachowicz” Olgierd Terlecki brał pieniądze. Powiadamiał o nastrojach w środowisku krakowskich literatów i zaprzyjaźnionych księży. Niemal co rok wyjeżdżał za granicę, po czym sporządzał notatki z rozmów z gen. Władysławem Andersem i szefem Radia Wolna Europa Janem Nowakiem-Jeziorańskim a także Kazimierzem Wierzyńskim i Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. Z zagranicy przywoził też całe naręcza emigracyjnych publikacji. Dzięki ich lekturze syn został opozycjonistą, zawodowo też poszedł w ślady ojca, bo napisał wiele książek historycznych m.in. “Dyktaturę zdrady”. Zaś działalność ojca w roli tajnego współpracownika opisał drobiazgowo i z właściwą historykowi dociekliwością.
Dawna koleżanka z redakcji drugoobiegowej “Arki” Maria de Hernandez-Paluch, gdzie pracowali też poeci Bronisław Maj i Jan Polkowski oraz późniejszy eurodeputowany Bogusław Sonik, porównała demaskatora po tym wszystkim do Pawlika Morozowa, patrona Komsomołu, który podczas przymusowej kolektywizacji w ZSRR doniósł do organów na własnego ojca, że ukrywa zboże.
Za to Kaczyński uwielbia takie klimaty, bo pozostaje przekonany o dominacji ciemnej strony ludzkiej natury oraz wszechmocnej roli służb specjalnych w historii, dlatego tak zgrabnie posługiwał się klechdą smoleńską, jeśli trzeba wybierając legendę o zamachu kosztem pamięci brata.
Wylegitymować się może Terlecki tym, czego jego rówieśnikowi (obaj są z rocznika 1949) Kaczyńskiemu całkiem brakuje: bohaterską opozycyjną przeszłością. Zatrzymywany jeszcze w marcu 1968, działał w kontrkulturze i drugim obiegu, zasiadał w redakcji wspomnianej już renomowanej “Arki” z Krakowa, nazwanej tak od nowohuckiego kościoła, spod którego w stanie wojennym i później ruszały demonstracje opozycji. Dla prezesa może być symbolem lepszego świata ludzi walki, wolnego od niezgulstwa, abnegacji i spania do południa… nawet 13 grudnia 1981 r. Teraz Terlecki realnie mu doradza, a nie tylko potakuje, jak inni. Ta zasadnicza róznica czyni go w PiS… pierwszym po Bogu.
Czasem mimo profesorskiego sznytu wicemarszałek zdradza reakcje typowo pisowskie, jak wtedy, gdy rzucał dziecięcymi butami, które opozycyjny poseł Sławomir Nitras położył na sejmowym pulpicie przed Kaczyńskim (chodziło o domniemane ukrywanie kościelnej pedofilii) albo gdy peroruje, że błyskawica jako znak opozycji kojarzy mu się z SS.
Napotkany jednak w innych niż parlamentarne okolicznościach, na przykład gdy wraz z przyjaciółką wyprowadzamy psa do parku za Sejmem, kłania się zawsze z wyszukaną profesorską uprzejmością. Co więcej, podobnie kordialnie wita się w sejmowym bufecie czy korytarzu, ilekroć jestem sam a nie w towarzystwie kolegów żurnalistów i nie trzymam w dłoni żadnego sprzętu do nagrywania ani notatnika.
Silny poparciem prezesa Terlecki jednak nie ma przed sobą przyszłości. Co najwyżej emeryturę. Trudno sobie wyobrazić, że w sytuacji gdy Kaczyńskiego zabraknie, inni posłuchają poleceń wicemarszałka tak, jak czynią to obecnie. Czas, który jest mu dany stara się jednak wykorzystać jak najlepiej, przynajmniej dla własnej kariery i wizerunku.