“Ministra” edukacji Barbara Nowacka, wywodząca się z obozu postkomunistycznego, dziś w barwach Koalicji Obywatelskiej – histerycznym protestem zareagowała na inicjatywę Polskiego Stronnictwa Ludowego / Trzeciej Drogi, żeby do szkół wprowadzić wychowanie patriotyczne. Chociaż kategoria patriotyzmu w sposób oczywisty łączy się z pojęciem dobra powszechnego, akurat w okresie obfitującym w narodowe święta i obchody stała się przedmiotem doraźnego politycznego przetargu.
Jej resort zdecyduje, jak ojczyznę kochać trzeba i szanować
1 września to nie tylko tradycyjna data rozpoczęcia roku szkolnego, ale również smutna rocznica nie tylko wybuchu II wojny światowej i zarazem utraty przez Polskę niepodległości (na sześć lat) i suwerenności (na całe pół wieku). Każe to spojrzeć na awanturę wokół prawa do obecności patriotyzmu w edukacji w kontekście szerszym niż przepychanki frakcyjnej tylko nawet, a nie partyjnej – bo podwójny zwierzchnik “ministry” (w rządzie i w KO) Donald Tusk jest przecież patriotą, skoro w trakcie historycznego strajku w Stoczni Gdańskiej jako 23-letni wtedy adept historii ogłaszał inicjatywę powołania wolnej organizacji studenckiej, która potem przybrała nazwę NZS. Do oceny sprawy nie są potrzebne szyldy partyjne, zdrowy rozsądek wystarczy.
Barbara Nowacka przed dziewięciu laty kierowała wraz z Leszkiem Millerem i Januszem Palikotem postkomunistyczną koalicją pod nazwą Zjednoczona Lewica. Polscy wyborcy odrzucili ten projekt. Nie wpuścili do parlamentu ani jednego reprezentanta postkomunistycznego sojuszu. To powszechnie znane doświadczenie powinno dać Nowackiej do myślenia. Nawet Ewa Milewicz z “Gazety Wyborczej” przyznaje przecież, że postkomunistom… mniej wolno. I nie chodzi o brak równości w demokratycznej polityce, lecz prawidłowość, że niedawnym wrogom wolności – rozstrzygając odwieczny dylemat nie filozofów przecież, lecz praktyków życia publicznego – pełną wolność przyznajemy. Bez warunków. Za to wyborca, ten rzeczywisty użytkownik demokracji, ma prawo od nich oczekiwać nie pokory nawet – lecz przynajmniej krytycyzmu wobec siebie samych i własnej tradycji.
Nikt rozumny nie spróbuje przypisywać urodzonej w 1975 roku Nowackiej odpowiedzialności za strzały oddane do górników kopalni Wujek ani zakatowanie nastoletniego poety Grzegorza Przemyka. Ale swobodnie sobie przed dekadą dobierając takich, a nie innych politycznych sojuszników i partnerów, przejęła zarazem ich balast historyczny z dobrodziejstwem inwentarza, co przynajmniej kiedy o patriotyzmie mowa – nie pozostaje bez znaczenia. Gdy jest się spadkobiercą tych, co czasem karali obywateli w kolegium do spraw wykroczeń za wywieszenie biało-czerwonej flagi 3 Maja lub 11 Listopada – niekiedy lepiej, w myśl znanej formuły Jacquesa Chiraca, nie stracić doskonałej okazji by milczeć, zamiast publicznie wygadywać rzeczy stawiające pod znakiem zapytania własną inteligencję lub dobrą wolę.
Ale także elementarną, czy może lepiej rzecz elementarzową, skoro o szkołę chodzi – fachowość, bo “ministra” swój pogląd w sprawie streszczający się do “nie, bo nie”, uzasadnia tym, że wychowania patriotycznego nie potrzeba, ponieważ już wprowadza się edukację obywatelską, a od dawna funkcjonuje przedmiot pod nazwą wiedza o społeczeństwie (WOS). Każdy, kto ma pojęcie o edukacji wie, że współczesna pedagogika kładzie nacisk na kształcenie integralne, łączące niesprzeczne wzajemnie lecz uzupełniające się treści podawane w ramach różnych lekcji i zajęć innego typu (jak wycieczki czy “zielone szkoły”), bez budowania między nimi barier i chińskich murów.
Arogancja Nowackiej znajduje specyficzny format. Niefortunna “ministra”, zapewne najgorszy z personalnych pomysłów dawnego bohatera opozycji Tuska w roli selekcjonera, skoro sprawuje funkcję szefowej resortu edukacji – uznaje cały proces wychowania za własny folwark.
Krótka historia folwarku
A jak wiadomo, podziwiana w Europie i przez stulecia żywiąca ją całą jako spichlerz dumna I Rzeczypospolita, ta szlachecka – chociaż pozostawała ojczyzną Pawła Włodkowica, Andrzeja Frycza Modrzewskiego i Juliana Ursyna Niemcewicza, których myśl dalece wyprzedzała ówczesną europejską – upadła z tego właśnie powodu, że gospodarka folwarczna okazała się niewydolna i jakbyśmy dziś powiedzieli, niekonkurencyjna. Z jej anachronicznego charakteru wyrosły też egoizm i prywata, prowadzące do utraty państwa.
Zaś o dacie kolejnej katastrofy – 1 września, była już tu mowa. W 1939 r. przegraliśmy z powodu niemieckiej przewagi technologicznej, sowieckiego “noża w plecy” i zdrady sojuszników zachodnich, którzy wprawdzie Hitlerowi wojnę wypowiedzieli, ale rychło sami nazwali ją śmieszną (drole de guerre) – ale również za sprawą bezrozumnej propagandy ponad stan, że jesteśmy silni, zwarci, gotowi i nie oddamy ani guzika, a Niemcy mają zamiast czołgów tylko ich atrapy z tektury.
Sanacja zmonopolizowała ten przekaz, czyniąc zderzenie na polach bitew a także na niebie nad oblężoną Warszawą czy bombardowanym Frampolem tym bardziej dotkliwym dla żołnierza i obywatela. Harcerskie ani strzeleckie ideały, co z całym dla nich szacunkiem wypada zauważyć, wywodzące się z poprzedniej wojny, z której popiołów za sprawą strategicznego geniuszu Józefa Piłsudskiego oraz talentów dyplomatycznych Ignacego Paderewskiego wyrosła Polska – nie przygotowały do skutecznej obrony ojczyzny przed wrogiem, strzelającym w plecy, jak niemiecka mniejszość w Bydgoszczy, czy dokonującym masowych egzekucji cywilów jak wermacht na ziemi łowickiej i sochaczewskiej w trakcie Bitwy nad Bzurą.
Zaś wielcy Polacy, zasłużeni dla odzyskania niepodległości, gdy w przededniu Września 1939 r. wrócili do Polski by jej bronić, trafiali za kraty jak Wincenty Witos czy Wojciech Korfanty, zamiast do obywatelskich komitetów ponad podziałami, których nikt nie powoływał, bo niegodni następcy Marszałka Józefa Piłsudskiego uznawali, że pomocy nie potrzebują, skoro wszystko wiedzą najlepiej. Zanim uciekli w panice szosą na Zaleszczyki. Nie przypadkiem wśród sanacyjnych polityków jedynym bohaterem w 1939 r. stał się cywilny prezydent Warszawy Stefan Starzyński, który przed Wrześniem zajmował się wytyczaniem przyszłych bulwarów nowej dzielnicy na stołecznym Polu Mokotowskim a nie popularyzowaniem rymowanek typu: Nikt nam nie zrobi nic, bo z nami jest marszałek Śmigły Rydz… Tej piosenki autorstwa majora Adama Kowalskiego uczono w przedwojennych szkołach. Nie pomogła na polu bitwy, zwłaszcza, kiedy wodza zabrakło.
Drastyczny przykład klęski wrześniowej obrazuje, że patriotyzm nie stanowi niczyjej własności ani domeny. Gdy ludzie władzy rozumują w podobny sposób, wystawiają rządzonych na poważne niebezpieczeństwo.
Patriotyzm – o który cały ten spór się toczy – nakazuje też przestać patrzeć na politykę przez pryzmat własnego folwarku, skoro nad nim jest państwo, które mamy, co zawdzięczamy bohaterstwu generacji poprzednich, a także roztropności i uporowi naszego pokolenia. Zwłaszcza ten, kto przyszedł na gotowe, powinien o tym pamiętać.
Zaś słowo minister – co niemal do znudzenia w każdej niemal poważnej rozmowie przypomina dawny lider rolniczej Solidarności Gabriel Janowski – etymologicznie znaczy po prostu: sługa.
Jeden z bohaterów naszych czasów Wołodymyr Zełenski, zanim jako prezydent sąsiedniej Ukrainy niczym nasi przywódcy w 1920 r. Józef Piłsudski i Wincenty Witos, zatrzymał złowrogą kremlowską inwazję – popularność zyskał jako bohater serialu “Sługa narodu”. To też symboliczne.