W dwudziestoleciu międzywojennym spis ludności pozostawał sprawą wagi państwowej: dlatego w badaniu z 1931 r. zrezygnowano z antagonizującego pytania o narodowość. Do samego końca PRL przy okazji spisów… swoje interesy załatwiało MSW, a część rachmistrzów wywodziła się z resortu. Teraz czas na to, by kolejny spis odpowiedział na podstawowe pytania. Zwłaszcza, że doświadczenia Niemiec czy Francji potwierdzają, że w najbogatszych krajach królową nauk staje się demografia.
Ilu nas jest? – zapytywał wielki geograf i kartograf Eugeniusz Romer w tytule książki, wydanej w Krakowie w 1917 roku, gdy wokół przesuwały się fronty I wojny światowej i wiadomo już było, że nie utrzymają się istniejące w Europie granice. Szacował ludność polską – bo Polski przecież jeszcze nie było, miała się dopiero za rok odrodzić – na 28 mln. „Jesteśmy więc w rodzinie narodów europejskich nie małym, a wielkim narodem, a jeśli wpływami i rolą w historii świata jesteśmy dziś, w chwili wielkich zmagań, mniejsi od najmniejszych niemal narodów Europy (..) to winien temu jest brak pełnej niepodległości, w której narody pełnię swych sił twórczych dla dobra swego i ludzkości jedynie rozwinąć mogą” – argumentował wówczas prof. Romer [1]. Wkrótce jako ekspertowi polskiej delegacji przyszło mu dbać o nasze interesy na paryskiej konferencji pokojowej, która przygotowała traktat wersalski i zbudowała aktualny na 20 lat ład europejski.
Dziś pełna odpowiedź na dawne pytanie prof. Romera, pomimo jego oczywistości, dokonującego się przez stulecie postępu technologicznego oraz obowiązującej dziś formuły społeczeństwa opartego na wiedzy – przerasta możliwości struktur państwa. Oznacza to brak informacji przydatnych nie tylko do prognoz, ale bieżących działań, czy przewidywania zagrożeń.
Demografia królową nauk
Demografia staje się królową nauk w najsilniejszych państwach. Lepiej nawet od ekonomii tłumaczy wiele politycznych rozstrzygnięć. Zaskakujące zwycięstwo Donalda Trumpa wynikało z oporu białej klasy pracującej przeciw falom latynoskiej imigracji. Za sprawą napływu uchodźców do Europy główna sprawczyni ich exodusu Angela Merkel, niedawno jeszcze wszechwładna, zmuszona była podzielić się władzą nawet we własnej partii. Lęk przed inwazją obcych przyczynił się do Brexitu, a pośrednio również – do wymiany elit we Francji, gdzie bardziej oświecona część elektoratu uznała, że tylko Emmanuel Macron, a nie dotychczasowi pozbawieni wyrazu liderzy jest w stanie powstrzymać napór dynastii Le Penów, bazujących na społecznych obawach przed radykalizacją muzułmańskich współobywateli i dalszym napływem ich współbraci. Nie są one obce również elitom, jak pokazuje wybitna powieść Michela Houllebecqua „Uległość”, w której francuskie wybory prezydenckie wygrywa kandydat muzułmański, a pracownicy państwowi w tym akademiccy zmuszeni są rychło przejść na islam. Autorowi zarzucono rasizm, chociaż jego druga żona jest Chinką.
Znane z dbałości o własną bezpieczną przyszłość kraje podejmują w sferze demografii perspektywiczne przedsięwzięcia, kosztowne i sprawiające na początek wrażenie ryzykownych. Niemcy po rozpadzie ZSRR zaangażowali ogromne środki, wysiłek i logistykę w sprowadzenie do ojczyzny swoich rodaków, mieszkających od dziesięcioleci nad Wołgą i w Kazachstanie. Rzut oka na piramidy demograficzne społeczeństwa niemieckiego, obrazujące proces jego starzenia się wystarczy, żeby rozumieć, po co sobie tym uwagę zaprzątali inkorporując równocześnie NRD – także z przewagą starszych roczników obywateli, bo młodsi wcześniej wybrali już tę drogę, co ogół wschodnioniemieckiej społeczności z chwilą upadku muru berlińskiego.
Również Izrael za ogromne pieniądze w porozumieniu z ówczesnym marksistowskim dyktatorem Etiopii płk. Mengistu Haile Mariamem sprowadził do siebie rodaków z tego kraju, w odróżnieniu od Niemców z Kazachstanu pozostających na obczyźnie nie od dziesięcioleci, lecz od wieków. Wielkie izraelskie transportowce wojskowe w ścisłej tajemnicy lądowały na pustyni i zabierały na pokład rodaków, którzy wcześniej nigdy samolotu nie widzieli – ale ich dzieci służyć już miały w izraelskim lotnictwie. Potomkowie czarnych Żydów z Etiopii podobno okazują się najlepszymi żołnierzami w tej najdoskonalszej armii świata. W 1990 roku przez nasze Okęcie przerzucano w ścisłej tajemnicy transporty repatriantów z ZSRR do Izraela. Za sprawą nowego myślenia Michaiła Gorbaczowa otrzymali wreszcie zgody na emigrację. Dla rządzących krajem stanowili szansę na zneutralizowanie palestyńskiej bomby demograficznej: autorzy prognoz ostrzegali bowiem, że bez kolejnej aliji z czasem większością w Izraelu stanie się ludność arabska, odznaczająca się wysokim przyrostem naturalnym.
Tak postępują najsilniejsi gracze globalnej polityki. Polska tymczasem od trzech dekad nie potrafi sprowadzić do Ojczyzny pragnących tego rodaków z Kazachstanu, ani masowo zapewnić ich dzieciom i wnukom stypendiów, dających szansę na kontynuację patriotycznej edukacji na naszych uczelniach, gdzie już ponad połowę zagranicznych studentów, jak dowiadujemy się z najnowszych statystyk, stanowi młodzież ukraińska. Poza przyjmowaniem zespołów ludowych i wysyłaniem starych książek nie umiemy zadbać o rodaków z Litwy ani ich dzieci. Co najwyżej obłudnie wzruszamy się i zachwycamy, jak piękną polszczyzną godną Mickiewicza i Orzeszkowej na co dzień się porozumiewają. Paradoksalnie jednak nawet wspólne członkostwo obu krajów w Unii Europejskiej i Pakcie Północnoatlantyckim nie poprawiło życiowych perspektyw polskich dzieci z Litwy.
Wiedza naprawdę strategiczna
Zresztą żeby konkretne działania podejmować, trzeba znać stan faktyczny demograficznej sytuacji współczesnej Polski, dysponować aktualnymi i wiarygodnymi informacjami, a nie tylko kolejnymi oszacowaniami i przybliżeniami. Na razie jak w czeskim filmie: nikt nic nie wie. A demografia zawsze stanowiła wiedzę strategiczną. Również niemiecki okupant zdążył przeprowadzić spis ludności Generalnego Gubernatorstwa (marzec 1943), co w oczywisty sposób dowodzi, że demografia była dla nazistowskich biurokratów „nauką pomocniczą” do dalszych planów jej eksterminacji. Komuniści po wojnie od spisu sumarycznego (1946) swoje rządy zaczęli. I aż do ich końca traktowali strategicznie kwestię danych statystycznych o ludności, którą zarządzali.
Największym moim redaktorskim sukcesem w drugim obiegu stała się czołówka jednego z numerów „Orła Białego” z 1988 r. – napisany pod kafkowskim pseudonimem Maciej Paraluch artykuł Jacka Madanego „Kulisy spisu powszechnego”. Mój dawny kolega z Liceum Batorego demaskował w nim, do jakich operacyjnych celów MSW Czesława Kiszczaka może użyć danych zebranych przez rachmistrzów. I wskazywał, kim oni są: „(..) połowa rekrutować się będzie z funkcjonariuszy w cywilu, z uwagą, że będą to najbardziej spostrzegawczy i w miarę obrotni” [2]. Obywatelom, przy okazji ich liczenia, mieli bowiem przepatrywać kąty. Jak relacjonował autor: „obecnie prowadzone są kursy przygotowawcze dla przyszłych rachmistrzów (mam na myśli oczywiście czynnik społeczny). Podobno na zajęciach studenci zadawali niedyskretne pytania. Ciekawi zostali natychmiast wyłączeni z kursu i ze spisu. Wymaga się podpisywania zobowiązań o zachowaniu tajemnicy” [3]. Precyzję tej wiedzy autor zawdzięczał rodzinnym powiązaniom z centrum ewidencji ludności PESEL przy ulicy Szczęśliwickiej w Warszawie, którym zawiadywało MSW [4]. Tekstu o spisie zaś zazdrościły pismu młodzieżówki KPN najpotężniejsze tytuły prasy drugiego obiegu.
Spis ludności: dziecko Sejmu Czteroletniego
Statystycznego spisu ludności na ziemiach polskich nie wymyślili oczywiście naziści ani komuniści. Zawdzięczamy go zbiorowemu geniuszowi reformatorskiego Sejmu Czteroletniego, który za czasów stanisławowskich stał się jednym z przejawów słynnego „odrodzenia w upadku”. „Lustracja dymów i podanie ludności”, czyli mówiąc po ludzku pierwszy spis, przeprowadzono w 1789 – roku rewolucji francuskiej – z inspiracji posła Fryderyka Józefa Moszyńskiego decyzją Sejmu Czteroletniego. Nie objął szlachty – jej rejestr zawierała księga ziemiańska – ani duchowieństwa. Posłujący z Litwy Moszyński odznaczał się ogromną wiedzą ekonomiczną i dane statystyczne umiał spożytkować dla dobra skarbu państwa. Potem jednak spisywali już ludność polską zaborcy w ramach własnych struktur państwowych.
Wolna Polska przeprowadziła spis powszechny od razu w 1921 r, jeszcze bez popowstaniowej części Śląska i Litwy Środkowej, której ówczesny status nie został wciąż uregulowany. Wynikało z tego przedsięwzięcia, że 69,2 proc ludności kraju stanowią Polacy, 15,2 proc. Ukraińcy, prawie 8 proc Żydzi, a 4 proc Białorusini. Następny spis w 1931 r. przeprowadzono nie zadając już pytania o narodowość – uznano bowiem, że dzieli ono Polaków i sprzyja konfliktom. Ludność indagowano wyłącznie o ojczysty język (polski zadeklarowało w odpowiedzi na to pytanie 68,9 proc mieszkańców). Obiektywizm spisu podważał jednak m.in. przywołany na wstępie wybitny geograf Eugeniusz Romer. Odpowiedzi, których udzielali „tutejsi” – niepiśmienni mieszkańcy kresów, wywodzący się z mniejszości narodowych interpretowano zwykle tak, jak chcieli rządzący.
W powojennej Polsce po wspomnianym już liczeniu ludności z 1946 r. spisy powszechne przeprowadzano średnio co 10 lat: w 1950, 60, 70 i 78, o ostatnim z 1988 r. była już mowa.
Nie wiemy, ilu Ukraińców przebywa w Polsce. Ani ile osób mieszka w Warszawie. Nie znamy nawet liczby ludności Polski: to tylko przybliżenia, bo GUS część emigrantów traktuje tak, jakby wciąż tu zamieszkiwali. Po zmianie ustroju Narodowy Spis Powszechny odbył się w 2002 i 2011 roku, ten drugi dotyczył zarówno ludności jak mieszkań. Kolejne wielkie liczenie […]
[1] E[ugeniusz] Romer. Ilu nas jest? Kraków 1917, s. 32
[2] Maciej Paraluch [Jacek Madany]. Kulisy spisu powszechnego. „Orzeł Biały” nr 9 z 10 grudnia 1988
[3] ibidem
[4] por. Łukasz Perzyna. Pierwsza piątka z „Orła Białego”. „Opinia” nr 19
Temat Tygodnia: Demografia i spis powszechny: