Bez końca, czyli nędza wiecznej transformacji

0
185

Polemika z Wojciechem Błasiakiem

Druga Solidarność pod żadnym względem nie dorównała tej pierwszej. Jednak część jej celów zrealizowała: nie ma już w Polsce wojsk ze Wschodu, nawet zachowania policji i służb – choć paskudne – nie zasługują na porównanie z działaniami komunistycznej SB. A bilansu zmian w Polsce nie ma co przyczerniać, politycy wystarczająco nabroili. Aż chciałoby się powiedzieć: reset.

Paradoks transformacji ustrojowej w Polsce polega na tym, że nie określono ani jej celu, ani czasu, jaki ma ona trwać. Zwykły Polak, popierający zmiany widział to pewnie w prosty sposób: żeby było jak na Zachodzie, albo – w wersji hard – jak w Ameryce. Kapitalizm i demokrację mamy z formalnego punktu widzenia od lat 1989-91, jednak uwagę skupiają ich niedoskonałości, pogłębiające się z upływem czasu. Z triady wolność – równość – braterstwo, która przed ponad dwustu laty legła u podstaw rewolucji francuskiej, czyniącej dotychczasowych poddanych obywatelami – najlepiej udała nam się ta pierwsza, chociaż akurat za rządów PiS nastąpił regres swobód obywatelskich. Równość, nawet szans, nie została wprowadzona w życie, w obliczu dyskryminacji całych grup społecznych (załogi likwidowanych przedsiębiorstw, w tym PGR, pracownicy niemodnych branż, rodzimi przedsiębiorcy i rolnicy poszkodowani wobec obcych sieci handlowych). Zaś braterstwo objawiło się co najwyżej jednorazowo przy okazji pięknego pożegnania Jana Pawła II przez Polaków.

Skoro nie określono, dokąd zmierzamy ani w jakim czasie – to transformacja okazuje się wieczna. 30 lat trwa to przejście. Wieczni są również przewodnicy. Osobiście zainteresowani tym, żeby jak najdłużej wytyczać szlak. Jeśli nawet u steru zmieniają się osoby, to nie polityka, jaką prowadzą. Klasa rządząca dba głównie o własne przywileje, objawiając trafnie dostrzeżoną w tekście dra Wojciecha Błasiaka (“Skąd bierze się nędza polskich polityków?”) zdolność do samoreprodukcji. Wzmocnieniu własnej wyłączności służyło uchwalenie progu pięcioprocentowego (na wybory 1993) oraz finansowania partii z budżetu państwa, narzucającego podatnikowi rolę pracodawcy polityków, których jednak zwolnić on nie może. Niedługo ani się obejrzymy, a transformacja – czyli proces wychodzenia z komunizmu – trwać będzie już równie długo, jak sam socjalizm realny w PRL. Jedyny horyzont czasowy zakreślił przed laty Lech Wałęsa, przytaczając biblijną przypowieść o Mojżeszu przez 40 lat wiodącym swoich po pustyni. Warto też spytać o efekty, a te prof. Krzysztof Malaga z Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu w swoim „Bilansie przemian w Polsce…” opisuje miażdżąco: „(..) proces przejścia od gospodarki centralnie planowanej do gospodarki rynkowej pomimo 28 lat nie został w pełni zrealizowany (..)”, w żadnym – z sześciu wskazanych przez profesora – aspektów szczegółowych [1]. Jeszcze bardziej dosadnie ujął to historyk idei Marcin Król, już w tytule eseju stwierdzając: „Byliśmy głupi” [2].

Zgadzam się ze sformułowaną przez Wojciecha Błasiaka w artykule dla PNP24.PL krytyczną oceną drugiej Solidarności. Wałęsa, obaj Kaczyńscy, Gil, Bujak i inni powołali nowy związek, w którym niewiele pozostało z klimatu karnawału demokracji z lat 1980-81, kiedy to każdą decyzję trzeba było głosować przykładnie i demokratycznie. Komitet Obywatelski, decydujący o przemianach 1988-89 dobrano drogą kooptacji. W podobny sposób wyłoniono kandydatów w wyborach czerwcowych. Selekcjonerzy zadbali o odstawienie na boczny tor KPN i innych formacji niepodległościowych. Najmocniej dotknęło to partię Leszka Moczulskiego, zachęcającego do pracy „dla zasad, nie dla posad”. Konfederacja Polski Niepodległej przebiła się do Sejmów dwu kadencji (1991-93 i 1993-97), ale do władzy nigdy. Za to dziś ludzie wywodzący się z Konfederacji obecni są w przedsięwzięciach, gdzie demokracja i społeczeństwo obywatelskie mają się najlepiej.

Licząca 2 mln członków nowa Solidarność nie przypominała dumnego dziesięciomilionowego Związku masowością ani entuzjazmem. Do szuflad czy na półki odłożono cały jej społeczny czy intelektualny dorobek, w tym program Samorządnej Rzeczypospolitej. Odrzucono jej egalitaryzm, modnym słowem stała się „elita”, przy czym beneficjenci politycznych i gospodarczych zmian najchętniej określali tym mianem… samych siebie. Pierwsza Solidarność była podziwianym w świecie ruchem masowym, druga bankiem kadr nowej władzy.

Jednak właśnie druga Solidarność – czego Wojciech Błasiak jakby nie dostrzega – zrealizowała przynajmniej część celów pierwszej, wielkiej, podziwianej i dziesięciomilionowej. Do 1993 r. wyprowadzono z Polski okupacyjne wojska, a w międzyczasie przestał istnieć sam Związek Radziecki – również za sprawą masowego ruchu Solidarności, promieniującego na sąsiednie kraje, charyzmy Jana Pawła II, zwycięstwa Ronalda Reagana w wyścigu zbrojeń i technologii i wreszcie głasnosti Michaiła Gorbaczowa. Ten ostatni, niczym diabeł z „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa (a także z „10 godzin” naszej Marii Nurowskiej) wystąpił w roli siły, która zła pragnąc dobro czyni – zmierzając do ulepszenia komunistycznego imperium w konsekwencji je zlikwidował.

Druga Solidarność nie wyłoniła charyzmatycznych przywódców, co więcej Lech Wałęsa dużą część miru, jakim cieszył się w świecie, stracił na krajowe wojenki i porażki oraz żyrowanie procesów, których następstw nie pojmował. Ale w odróżnieniu od tej pierwszej nie została rozjechana czołgami.

Zamiast pięknej legendy kolejnej porażki Polacy otrzymali zasługujący na krytyczną ocenę konkret państwa niedoskonałego, ale bliższego im, niż PRL. Solidarność zapłaciła wysoką cenę, bo o czym dr Błasiak nie pisze, po tej pierwszej słusznie zwanej wielką i drugiej, roztaczającej parasol ochronny nad kolejnymi demokratycznymi rządami – nastąpiła trzecia, stanowiąca podnóżek PiS i zdegradowana przy nim do roli podobnej, jaką CRZZ pełniła przed laty przy PZPR. Mit źle skończył, ale wcześniej się przydał. Jak u Antoniego Gołubiewa w „Bolesławie Chrobrym”: szło nowe.

Najlepiej zmianę widać po Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. A właściwie dwóch NZS-ach. Pierwsze z nich, z 1981 r, kierowane przez Jarosława Guzy i Wojciecha Bogaczyka najchętniej organizowało niekończące się strajki i msze za Ojczyznę, a jego liderzy odnaleźli się w przyszłości co najwyżej w roli komentatorów życia publicznego, rozprawiających o integracji atlantyckiej lub sprawie czeczeńskiej. Drugie NZS zaczęło od wyśmiewających komunę i jej absurdy happeningów i przełamało marazm, by w maju 1988 r. po pacyfikacji Nowej Huty przez władzę skutecznie wesprzeć robotników, a jego przywódcy – jak Andrzej Anusz czy Andrzej Szozda przez lata sprawnie kształtowali potem polską politykę i media. Pierwszy z nich jako sekretarz klubu parlamentarnego koordynował uchwalanie wielkich reform AWS (jeśli ktoś twierdzi, że nie były potrzebne, niech wytłumaczy, jak z 49 gierkowskimi jeszcze województwami pozyskiwalibyśmy fundusze z Unii Europejskiej), drugi jako wiceszef Wiadomości TVP póki się dało bronił programu przed zakusami politruków.

Można pokpiwać z transformacji, która się nie kończy, ale trudno jej ponad ćwierćwiecze uznać wyłącznie za czarną dziurę w historii Polski. Od czasu rządów Jana Olszewskiego datuje się stały wzrost gospodarczy, którego nie przerwał nawet najpotężniejszy od lat 30. globalny kryzys, zapoczątkowany upadkiem Lehman Brothers. Miliony Polaków realizowały swoje pasje zawodowe w sposób niedostępny im przed 1989, poznawały świat, a ten podziwiał nasz boom edukacyjny i dwa miliony studentów już dekadę temu. Za komuny wyższe uczelnie grupowały 300 tys osób przy zbliżonej liczbie mieszkańców kraju. Obywatele zawdzięczają sukcesy własnej przedsiębiorczości, ale da się wskazać polityków, którzy przynajmniej nie przeszkadzali. AWS jako ostatnia próbowała reform, a nie tylko krajania państwa jak tortu, zaś Platforma naprawdę zadbała o ciepłą wodę w kranie, chociaż do niej wizję ograniczyła. Jedne i drugie rządy stanowiły przerywnik na tle pazerności postkomunistów, a potem PiS. Obywatele nieco odetchnęli. A nawet jeśli nie, to gdy spytali „jak żyć, panie premierze?” – TVP to nadawała. Za Kurskiego zaklina, jak nam dobrze, wzorem wiejskiej znachorki-szeptuchy.

Stan poszanowania praw obywatelskich w państwie PiS pogarsza się, ale nękanie demonstrantów i budowanie płotów pod Sejmem trudno porównać nie tylko do stanu wojennego, ale „miękkich” i selektywnych represji końca lat 80: odbierania samochodów za przewóz bibuły i odmów paszportu. Francuzi mówią: comparaison n’est pas raison, czyli porównanie nie ma racji bytu.

Wstydzimy się za Polskę, gdy Duda porozumienia z siedzącym Trumpem podpisuje na stojąco niczym dostawca pizzy kwit, ale nawet to paskudne upokorzenie trudno zestawić z wymuszonym przez radzieckich sąsiadów bojkotem przez generała Jaruzelskiego olimpiady w Los Angeles w 1984 r, dokąd nawet Rumuni pojechali i zajęli w klasyfikacji medalowej drugie miejsce. Dzisiejsze obawy o polską niepodległość i suwerenność wiążą się z „niebezpiecznymi związkami” Antoniego Macierewicza, ujawnionymi przez pisarza Piątka, a nie jak przed 30 laty – z 40 tys. obcych wojsk na naszej ziemi.

Żadna z ekip po 1989 r. nie prowadziła konsekwentnej polityki społecznej ani gospodarczej. Dariusz Grabowski w innym tekście w PNP24.PL (“Kto sprawuje władzę w polskiej gospodarce”) wykazuje, że rządzący – niczym przedtem komuniści – zwykle nie znali się na gospodarce i jej się bali. Ekipy Szydło i Morawieckiego realne działania zastąpiły marketingiem społecznym. Za 500 plus nikt nie wyśle dziecka na wakacje, ani go nie wykształci, poprawi za to własny osąd o władzy – stąd pomimo licznych afer i skandali PiS utrzymuje w sondażach 30 proc. poparcia. Wyborca, nagrodzony pomocą, którą sam sfinansował z zapłaconych przedtem podatków, zapomina, że już wcześniej miał ciepłą wodę w kranie. Brakowało jej za to często w PRL. Rarytasem pozostawał papier toaletowy, do tego stopnia, że szczęśliwca dźwigającego na szyi niczym hawajski wieniec związane sznurkiem rolki przechodnie wypytywali, gdzie je kupił.

Dziś możemy co najwyżej ubolewać, że na sprzedaży wielu rodzajów tego towaru do wyboru nie zarabiają polskie markety, tylko niemiecki Rossmann i jego również zagraniczni konkurenci. Ale to już nie z tej półki problem. Z danych Banku Światowego wynika, że produkt krajowy brutto w Polsce per capita w 1990 r. wynosił 35 proc. francuskiego, zaś w 2016 – już 68 proc. tego, co we Francji. Gonimy, choć wciąż odstajemy. To pierwsze stanowi efekt inwencji przedsiębiorców i pracowitości salariatu oraz zasługę konsumentów, którzy nie przestali kupować, to drugie obciąża mnożących utrudnienia biurokratów, przywykłych do rozdawania nie swoich pieniędzy.

Wysiłek dziesięciu milionów ludzi pierwszej Solidarności ani ofiara życia dziewięciu górników z Wujka nie zostały należycie docenione, ale nie zmarnowano ich kompletnie. Krytyczna ocena wiecznej transformacji i jej pracujących na zmiany nieusuwalnych sterników nie prowadzi do wniosku, że nie warto było ustroju zmieniać – pod taką oceną Wojciech Błasiak, w żadnej ze swoich ról, politologa ani bohatera z KPN, z pewnością by się nie podpisał. Tytuł tej polemiki zapożyczyłem od Krzysztofa Kieślowskiego, pod wrażeniem przeprowadzanej właśnie dla „Opinii” mądrej rozmowy ze scenarzystą Krzysztofem Piesiewiczem. Kto uważa, że za komuny było lepiej albo tak samo, niech sobie przypomni pozbawiony nadziei klimat tamtego filmu, nakręconego w roku śmierci ks. Jerzego patrona Solidarności.

Nie sztuka posłyszeć, że larum grają. Ani krzyczeć: gore, średniowiecznym obyczajem. Zwłaszcza, że dramat polskiej polityki porównać można nie do gwałtownej eksplozji, tylko powolnego wypalania się torfowiska, które tli się, śmierdzi, zatruwa wszystkich wokół, a właściciel terenu przekonuje, ze nic się złego nie dzieje, nawet chwalą nas za płotem, wszystko pod kontrolą. Pożytecznym ratownikiem okazuje się nie ten, kto panikuje, tylko ten, co wskaże, gdzie leży sprzęt gaśniczy. Piromana fascynuje ogień, zwykły człowiek stara się go stłumić. Skoro Jarosław Kaczyński okazał się piromanem, który bez podsycania konfliktu rządzić nie da rady – jego następcy muszą wykazać się strażackimi umiejętnościami.

Nawet Ameryka po zwycięskiej wojnie potrzebowała prawie 30 lat, żeby wejść w fazę autorefleksji, zapoczątkowaną przez aferę Watergate. W międzyczasie przegrała interwencje w Korei i Wietnamie, zabito jej prezydenta Johna Kennedy’ego, kraj rozdzierały konflikty rasowe i pokoleniowe. Dopiero z tej refleksji wyrosło nowe i zwycięskie globalne przywództwo demokraty Jimmy’ego Cartera i republikanina Ronalda Reagana, z których pierwszy przypomniał światu prawa człowieka, a drugi umożliwił Amerykanom zachowanie ich pieniędzy zamiast oddawania ich na podatki, co pozwoliło rychło wyprzedzić ZSRR w globalnym wyścigu i rywala puścić z torbami.

O poczuciu schyłku, przekonaniu, że coś się kończy słyszę niemal codziennie na sejmowych korytarzach od polityków obozu rządzącego. Z żalem o tym mówią, ale dla wszystkich innych oznacza to nadzieję. Po ekscesach PiS trudniej przyjdzie następcom – nie wiemy jeszcze, kim będą – rządzić tak, jak przedtem. W zapaści znajduje się jednak polityka, a nie… Polska cała.

Cztery lata temu wyznawca tezy, iż nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne, rzucił hasło: Polska w ruinie. Jego partia wygrała podwójne wybory. Ale taki numer da się zrobić tylko raz.

Polskie życie publiczne pozostaje zainfekowane przez fatalną jakość klasy politycznej, ale trudno to wrażenie rzutować na wszystkie dziedziny życia. Jak w czasach pierwszej Solidarności, gdy globalnym zachwytom nad mądrością gdańskich stoczniowców towarzyszył literacki Nobel dla Czesława Miłosza i Złota Palma w Cannes dla Andrzeja Wajdy za „Człowieka z żelaza” – artyści stąd cenieni są w świecie, po „Idzie” która dostała Oscara o kolejnego ubiega się „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego, zaś polscy szachiści zajmują w olimpiadzie czwarte miejsce, najlepsze od międzywojnia. Młodzi informatycy wygrywają międzynarodowe konkursy, a Rafał Blechacz Konkurs Szopenowski. Pisarka Olga Tokarczuk otrzymuje Nagrodę Bookera.

Również w sferze publicznej samorządy, wykorzystujące perfekcyjnie fundusze ze Zjednoczonej Europy, sprawiają, że nie tylko zmienia się na lepsze wygląd polskich miast i gmin – co ważne dla producentów widokówek – ale też komfort życia codziennego ich mieszkańców. Dostrzegają to obywatele, z których dwie trzecie dobrze ocenia lokalnych włodarzy – dokładnie tylu, ilu krytycznie postrzega polityków z centrali. Jest więc skąd czerpać dobre wzorce. Nie z Boliwii, ani Malezji, jak w początkach zmiany ustrojowej. Czas też określić, dokąd zmierzamy. I ile lat to nam zajmie.

[1] Krzysztof Malaga. Bilans przemian w Polsce w latach 1989-2017 w kategoriach transformacji, wolności gospodarczej i wzrostu gospodarczego [w:] Zeszyty Naukowe Małopolskiej Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Tarnowie, 2018, t. 37, nr 1 s. 24
[2] por. Marcin Król. Byliśmy głupi. Czerwone i Czarne, Warszawa 2015, passim

Wojciech Błasiak polemizuje z Autorem w tekście “Zaprzepaszczone szanse historyczne III Rzeczpospolitej”

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 0 / 5. ilość głosów 0

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here