czyli początek końca
Dla ofiar zmasowanych ataków rakietowych na ukraińskie miasta to zapewne żadne pocieszenie, ale wiele wskazuje na to, że terroryzm wymierzony w cywilów oznacza wypełnienie przez Władimira Putina możliwości realizacji celów tej wojny. To przemoc last minute. Broni atomowej nie użyje, bo nawet jeśli da taki sygnał, obalą go właśni generałowie.
Jeśli dziś wspomina się o Henrym Kissingerze, niegdyś wszechwładnym szefie amerykańskiej dyplomacji, to głównie w kontekście jego niedawnych wypowiedzi prawie stuletniego komentatora-cynika, doradzającego Ukraińcom z całą powagą odstąpienie Rosji części terytorium w zamian za pokój. Warto więc nawiązać do momentu, kiedy to wywołujący dziś oburzenie również brakiem bezinteresowności (media kremlowskie lansują go i od lat gratyfikują na wszelkie możliwe sposoby) ówczesny sekretarz stanu USA tworzył politykę realną jeszcze, a nie wirtualną i pracował nie w roli leninowskiego “pożytecznego idioty” dla Władimira Putina, lecz dla świeżo wybranego demokratycznie przygniatającą większością głosów na drugą kadencję (tamten rekord przy urnach to hańba Ameryki ze względu zarówno na aferę Watergate, jak wojnę wietnamską) prezydenta Richarda Nixona.
Rokowania pokojowe w Paryżu toczyły się już w najlepsze, gdy amerykańscy politycy pod koniec 1972 roku nakazali wojskowym wzmożony ostrzał celów cywilnych w Wietnamie Północnym. Jak się okazało, miał tylko zakamuflować rychłą ucieczkę okupanta z Wietnamu Południowego i skazanie tamtejszych sojuszników na przyszły pobyt w obozach komunistycznych, zwanych przez analogię “bambusowym Gułagiem”. Nie wiedzieli o tym ani mieszkańcy Hanoi i Hajfongu, cierpiący od nalotów, ani oburzona bestialstwem światowa opinia publiczna: “brudną wojnę” potępili wszyscy liczący się intelektualiści z jednym może tylko wyjątkiem Normana Podhoretza; od czterech lat nie żył już wtedy John Steinbeck, z naiwną dumą odwiedzający Indochiny, żeby oddać tam honorowy wystrzał z amerykańskiego działa, zaś wielki znany z westernów John Wayne wyśmiany został za udział w fatalnym knocie pt. “Zielone berety”, poetyką przywodzącym na myśl kino radzieckie z czasów stalinowskich i to bynajmniej nie jego arcydzieła jak “Świat się śmieje” czy “Iwana Groźnego”. Już w kilka lat później zachodni intelektualiści zaciekle się zwalczający jak wielcy filozofowie: kapłan lewicy Jean-Paul Sartre i prawicowy guru Raymond Aron zjednoczą się w akcji pomocy na rzecz “boat people” (dosłownie: ludzi z łódek) – przeciwników reżimu, uciekających na czym się dało drogą morską ze świeżo zjednoczonego komunistycznego raju. Jednak w 1972 roku nikt nie był w stanie przewidzieć, co zdarzy się w Indochinach w pięć lat później. Wielkie oburzenie wzbudził fakt, że Amerykanie jeszcze dodatkowo zintensyfikowali ataki w czasie Świąt Bożego Narodzenia, wiedząc o tym, że w Wietnamie – dawnej kolonii francuskiej, zamieszkuje wielu chrześcijan.
Ta ponura operacja okazała się jednak tylko prologiem… w drodze jej autora, sekretarza stanu Henry’ego Kissingera, po pokojową nagrodę Nobla, przyznaną mu w niespełna rok później.
Rakiety bowiem przestano odpalać. Rozmowy w odległej od indochińskiej dżungli francuskiej stolicy zaowocowały układami paryskimi. Porozumienie pokojowe jeszcze w styczniu 1973 r. podpisali wietnamski sekretarz Le Duc To oraz Kissinger właśnie. Ten pierwszy jesienią Nobla nie przyjął, amerykański sekretarz stanu tak. Amerykańscy chłopcy wrócili do domu, ale pokój okazał się pod wieloma względami niewiele lepszy od wojny. Wietnamczycy nie mieli już dokąd uciekać, co zaowocowało po upadku sajgońskiej dyktatury pozbawionej wsparcia Wuja Sama tragizmem losu wspomnianych już “boat people”. Zaś Amerykanów po ujawnionych przez media zbrodniach z masakrą w My Lai, przypominającą niemieckie pacyfikacje polskich wsi podczas II wojny, przez lata prześladowała głęboka trauma. Nawet gdy rozum i honor tego wymagały, jak wówczas gdy w Iranie “studenci islamscy” zatrzymali ich dyplomatów jako zakładników, decydenci wykazali się zdumiewającą impotencją. Zaś kolejni zwycięzcy w wyborach prezydenckich – Bill Clinton, George Bush junior (chociaż rodzice ich obu byli autentycznymi bohaterami II wojny światowej), a ostatnio także John Biden – tłumaczyć się musieli, dlaczego od walki w wietnamskiej dżungli się wymigali. Ale też żadnemu z nich wcale nie uniemożliwiło to wejścia do Białego Domu, co pokazuje, jaką Amerykanie mają opinię o interwencji w Indochinach.
Jeśli przykład amerykański razi, bo wciąż była to przecież demokracja, nawet jeśli spatologizowana przez włamania zlecane przez prezydenta Nixona do biurowca Watergate, gdzie siedzibę komitetu wyborczego mieli konkurencyjni demokraci – odwołać się można do końcówki II wojny światowej. Też przed Świętami Bożego Narodzenia, jak Kissinger w Wietnamie, Niemcy w roku 1944 r. przeprowadzili desperacką kontrofensywę w Ardenach. Atakowali z dziką brutalnością. Rozstrzeliwali jeńców z karabinów maszynowych. Inicjatywę strategiczną przechwycili jednak ledwie na kilkanaście dni. To był łabędzi śpiew wermachtu. Odtąd żołnierz niemiecki troszczył się już głównie o to tylko, żeby dostać się do niewoli nie radzieckiej lecz amerykańskiej, nawet jeśli wcześniej właśnie w Ardenach żołnierzy US Army mordował po uprzednim ich rozbrojeniu.
Przekazy, dotyczące stanu zdrowia, a zwłaszcza umysłu Władimira Putina, pozostają mocno rozbieżne. Dominuje w nich klimat, przypominający filmy grozy lub opowieści niesamowite Edgara Poego. Oto odległy bunkier gdzieś na Uralu, gdzie satrapa odbywa potajemne konferencje z szamanami. Ale przecież nie wiadomo, czy to naprawdę on, skoro doliczono się już co najmniej dwóch jego sobowtórów. Oznacza to, że jedynie co trzeci występujący w przyrodzie Putin jest prawdziwy. Nie wiadomo, czy ten, co zamyśla dobrać się do walizki zawierającej kody wyrzutni rakiet z jądrowymi głowicami, czy inny, rozprawiający o wartościach z faszyzującym słowianofilem i byłym narkomanem z kręgu bohemy Aleksandrem Duginem.
Mocno za to stoją na ziemi jego podwładni z wojska i służb bezpieczeństwa. “Siłowicy” mieli go za swojego, póki dbał o ich interesy, chociaż pełnioną przez niego służbę w czasach ZSRR trudno uznać za zaszczytną: prowincjonalne Drezno to nawet nie Berlin Wschodni, zaś bratnia i dziś już nie istniejąca Niemiecka Republika Demokratyczna to nie Bundesrepublika. Gdzie tu niebezpieczeństwo i ryzyko, sól romantyzmu pracy wywiadowczej na miarę serialu o Stirlitzu “17 mgnień wiosny” dla ludzi radzieckich podobnie ważnego jak dla nas “Stawka większa niż życie” z superagentem o kryptonimie J-23 kpt. Hansem Klossem? Na tle biurokratycznego CV eks-agenta Putina asem wywiadu wydawał się nawet Jewgenij Primakow, misję swoją odbywający w mniej niż państwo Ericha Honeckera nudnym, a przy tym atrakcyjnym, ale i nieobliczalnym Egipcie. Pracujący tam pod przykryciem korespondenta rządowej agencji TASS Primakow zdążył później być za Michaiła Gorbaczowa zastępcą członka biura politycznego KC PZPR, zaś za Borysa Jelcyna premierem demokratycznej wtedy – a przynajmniej bliższej demokracji niż kiedykolwiek – Rosji. Od siedmiu lat już nie żyje, ale Polacy dobrze znają wdowę po nim Tatianę Anodinę, bo to autorka rosyjskiego raportu o katastrofie smoleńskiej. Złośliwi powiadają, że równie rzetelnego, jak pisowski Antoniego Macierewicza.
Siłowicy powstrzymają Putina, gdyby którąś ze swoich coraz mniej sprawnych dłoni (niejeden neurolog obserwujący dyktatora w telewizji uznaje, że lewa prawie już nie funkcjonuje) spróbował sięgnąć po walizkę z kodami atomowymi i uczynić z nich użytek.
Tak jak Putina wychował ich Związek Radziecki. Doktryna dla wojskowego czy funkcjonariusza pozostaje ważniejsza niż religia czy idea. To ona wyznacza ramy logistyki. Przez lata w ZSRR uczono kolejne pokolenia generalicji osiągania celów drogą wojny konwencjonalnej. Błyskawiczną interwencją zbrojną posłużono się na Węgrzech w 1956 r. Przewlekłą – w Afganistanie w latach 1979-1988. Nawet podczas incydentów granicznych nad Ussuri w czasie konfliktu z Chinami Mao Zedonga pod koniec lat 60. nie rozważano na Kremlu użycia broni jądrowej. Wiedziano, że druga strona też ją ma i odpowie, a wtedy zostanie jej nie tylko więcej żołnierzy, ale i ludności cywilnej, co przy wymianie ciosów niosło dla Moskwy fatalną perspektywę.
Nikita S. Chruszczow ograł w 1962 r. przerażonego podobną ewentualnością Johna Kennedy’ego właśnie dlatego, że wiedział, iż broni atomowej nie użyje. Nie musiał tego robić, by cel osiągnąć. Przerażona i nie mogąca wyjść z wcześniejszego o pięć lat “szoku posputnikowego”, wzmocnionego jeszcze pierwszym załogowym lotem Jurija Gagarina, Ameryka przystała na pozostawienie u swoich wybrzeży niezatapialnego radzieckiego lotniskowca w postaci komunistycznej Kuby Fidela Castro.
Generałowie od atomu znają swoje rzemiosło. Kiedyś nie zamierzali umierać za ojczyznę światowego proletariatu, co doktryna sankcjonowała, tym bardziej, że pozwalała na realizację celów drogą pokojową, za pomocą wojen konwencjonalnych lub rękami sojuszników (Kuba, Angola, Nikaragua, także Wietnam – przy wypędzeniu prochińskich maoistów z Kambodży). Teraz nie będą poświęcać życia dla obłąkanego lidera, jeśli okaże się, że naprawdę oszalał. Więcej wskazuje jednak na to, że tak nie jest. Rozwija się złowroga logistyka. Jednak to być może ostatnia eskalacja. Więcej kart w tej talii nie ma. Dlatego ostatnią, pirackim atakiem na ukraińskie miasta, gra się tak brutalnie. Potem potencjał agresora się wyczerpie. Co zapewne nie przyniesie pokoju za naszą wschodnią granicą, raczej przedłużającą się wojnę pozycyjną. Jak pamiętamy, Irak i Iran wykrwawiały się w ten sposób wzajemnie nawet przez osiem lat. W tym wypadku jednak wątpliwe, czy Putin przetrwa u władzy tak długo. Jego następca zapewne nie stanie się gołębiem pokoju, ale do władzy dojdzie z całkiem nową talią kart w ręku. I żaden neurolog nie będzie musiał w telewizji orzekać, czy pewnie ją trzyma.