Drużyna Czesława Michniewicza osiągając najlepszy od 40 lat wynik w mistrzostwach świata dostarczyła mnóstwa radości Polakom, znękanym drożyzną, przestraszonym zagrożeniem wojennym oraz zmęczonym pandemią. Drwiny z “polskiej myśli szkoleniowej” jak ją określał Grzegorz Lato, najpierw natchniony król strzelców turnieju z 1974, potem mniej udany prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej okazały się nieuzasadnione. Jednak to ograniczenia struktury rodzimego futbolu sprawiły, że zwycięstwo nad mistrzami świata Francuzami okazało się nierealne, choć przegrać z nimi 1:3 to nie katastrofa.
Wielkie sukcesy reprezentacji narodowej z lat 1974 i 1982 (trzecie miejsca na mundialach), 1978 (piąte miejsce) a także przełamujący wcześniej wieloletnie poczucie niemożności złoty medal monachijskiej olimpiady (1972 r.), klubowe przewagi Górnika (finał Pucharu Zdobywców Pucharów w 1970 r.), Legii (półfinał Pucharu Europy w tym samym roku) oraz Widzewa (ten sam wynik, ale w 1983) i znów Legii (też półfinał, ale PZP w 1991 r.) nie wzięły się z niczego. Stały się możliwe za sprawą szerokiego szkolenia młodzieży, upowszechnienia w Polsce mody na sport, zwłaszcza futbol, także tego, co Lato nazwał słusznie polską myślą szkoleniową, skoro ich twórcy Kazimierz Górski, Jacek Gmoch i Antoni Piechniczek zarabiali potem spore pieniądze za granicą nie w charytatywnych instytucjach przecież, a ten ostatni prowadził nawet reprezentacje afrykańskie.
Futbol jako ścieżka awansu
Zwłaszcza dla młodzieży robotniczej z małych miast – a takie pochodzenie społeczne przeważało wśród piłkarzy najzdolniejszej polskiej generacji w tym sporcie – futbol stanowił niepowtarzalną szansę awansu: wzbogacenia się, wyjazdu za granicę, ułożenia sobie życia i zyskania prestiżu. Zatrudnieni najpierw na fizycznych etatach w fabrykach zostawali z czasem biznesmenami, jak Włodzimierz Lubański, kiedyś wedle papierów górnik, co na dół szybu kopalnianego jednak nigdy nie zjeżdżał. Wiąże się z tym z życia wzięta anegdota.
Lubański wraz z Kazimierzem Deyną wypełniają kwestionariusze przed wyjazdem reprezentacji za granicę. Ten pierwszy w rubryce “zawód” wpisuje: “górnik”. Słabiej radzący sobie z pisaniem Deyna zapuszcza żurawia w papiery kolegi i w tym samym miejscu u siebie wpisuje: “Legia”…
Śmiać się można z ówczesnego fikcyjnego amatorstwa, ale heroiczna walka Lubańskiego o powrót do gry po kontuzji pokazuje determinację, wynikającą również z faktu, że zawodnicy wiedzieli, z jakiego środowiska wyrośli i jakie oczekiwania z nimi się wiąże. Czasem przybierało to formę kibolskiej patologii jak wybicie szyb w mieszkaniu Kazimierza Deyny, gdy nie wykorzystał karnego z Argentyną (1978 r.). Przeważnie jednak piłkarzy fetowano po każdym zwycięstwie jak drużyny Górskiego i Piechniczka, proszono o autografy, zapraszano do programów. Jeszcze w czasach przewag zabrzańskiego Górnika słynny był występ Lubańskiego wraz z Zygfrydem Szołtysikiem w telewizji, kiedy pierwszego z nich spytano, co by powiedział, gdyby kolega nie trafił do pustej bramki.
– Oj, Zyga, Zyga… – tak brzmiała odpowiedź Lubańskiego.
Traf sprawił, że dzień po emisji programu odbywał się mecz i Szołtysik… nie trafił do pustej bramki. Cały stadion zakrzyknął wtedy zgodnie:
– Oj, Zyga, Zyga!
Ratownicy i cwaniacy
Po zmianie ustrojowej nie pogorszyły się zdolności sportowe Polaków, za to pojawiła się próżnia po dawnych klubach kopalnianych, fabrycznych, milicyjnych i wojskowych, której nie potrafili trwale wypełnić imający się doraźnie sponsorskich ról biznesmeni. Krótki okazał się żywot Amiki Wronki, chociaż zawędrowała nawet do rozgrywek grupowych Pucharu UEFA. Niedługo też inwestował w Groclin z Grodziska Wielkopolskiego producent przykryć na fotele samochodowe Zbigniew Drzymała. Zakład rychło przeniósł na Ukrainę, zaś z pakowania pieniędzy w futbol zrezygnował, chociaż przynosiło to już efekty, skoro jego małomiasteczkowy Groclin wyrzucił z europejskich pucharów sam Manchester City, podobnie jak ćwierć wieku wcześniej udało się to wielkiemu Widzewowi ze Zbigniewem Bońkiem w składzie.
W polskiej piłce nie brakuje ludzi dobrej woli, jak przedsiębiorcy ratujący: Jarosław Królewski krakowską Wisłę i Dariusz Grabowski Radomiaka. Jednak dawny system masowego szkolenia młodzieży, przekładający się na sukcesy we wszystkich kategoriach wiekowych (w latach 70. osiągnęliśmy też półfinały młodzieżowych mistrzostw świata i Europy) nie został skopiowany w nowych kapitalistycznych warunkach. Miejsce charyzmatycznych wychowawców i trenerów zajęli skauci, a tą harcerską nazwą określa się w branży futbolowych “łowców głów” czy ściślej nóg, pośredniczących w oferowaniu polskich młodych zawodników drugorzędnym zwykle zachodnim klubom, do nas zaś sprowadzających futbolistów z niższych lig hiszpańskich – co grający kiedyś w renomowanym Atletico Roman Kosecki uznaje za kompromitację – lub z krajów Trzeciego Świata. Zabierają miejsce rodzimym talentom. Stąd datujący się od ćwierćwiecza brak sukcesów polskiej klubowej piłki: ostatnim okazał się udział w ćwierćfinale Ligi Mistrzów Legii Warszawa. Kiedy po latach znów przebiła się wreszcie do fazy grupowej tych rozgrywek, efekt otrzeźwił wyznawców marzeń o sukcesie: z Borussią Dortmund u siebie było 4:8 zaś z madryckim Realem na wyjeździe 1:5.
O owcach i baranach
Najbardziej wstydliwą sprawą, bo reprezentacji narodowej dotyczącą, stało się za niektórych poprzednich jej trenerów powoływanie zawodników na jeden mecz po protekcji lub wręcz dzięki gratyfikacji od menedżerów. Marny piłkarz zagrał raz z Wyspami Owczymi mecz towarzyski, a ściślej wpuszczano go na boisko na ostatni kwadrans, ale jego wartość rynkowa wzrastała. Można go już było przedstawiać jako reprezentanta Polski i drożej sprzedać. Wiąże się z tym kolejna anegdota:
– Ile razy grałeś w reprezentacji?
– Raz.
– A z kim?
– Z Wyspami Owczymi.
– To jesteś baran…
Znowu z życia wzięte.
Smutne okazuje się “drugie życie” polskiego futbolu, zaznaczające się już w pełnych sukcesów latach 70 ekstraklasowymi “niedzielami cudów”, kiedy to pod koniec sezonu pewni już gry w europejskich pucharach potentaci jak na komendę tracili punkty z potrzebującymi ich do utrzymania słabeuszami. Znalazło to swój obraz w filmie: pogodnym jeszcze “Piłkarskim pokerze” Janusza Zaorskiego z końcówki lat 80. o zawiązywanych przez działaczy “spółdzielniach” oraz całkiem już współczesnym “Bad boyu” Patryka Vegi o przejęciu renomowanego klubu przez gangsterów: bohaterowie obu dzieł pozostają fikcyjni, ale uchwycone w nich zdarzenia niestety autentyczne.
A jednak… polska myśl szkoleniowa
Cześć i chwała Czesławowi Michniewiczowi za to, że umiał wszelkie ograniczenia ale też złe stereotypy przełamać i – sekowany przy tym przez media głównego nurtu – osiągnął w Katarze wynik lepszy niż za drugim podejściem Piechniczek w Meksyku w 1986 r. kiedy to też zagraliśmy jak teraz cztery mecze, ale dwa z nich przegraliśmy wysoko (0:3 z Anglią i 0:4 z Brazylią). Teraz nawet przegranych: 0:2 z Argentyną i 1:3 z Francją nie ma powodu się wstydzić. Zwłaszcza, że wcześniej od nas pojechali do domu Niemcy a także Belgowie i Urugwajczycy, zaś Włochów w ogóle w Katarze zabrakło. Obecne miejsce w szesnastce najlepszych z takim a nie innym bilansem pozostaje rezultatem najlepszym po legendarnych drużynach Kazimierza Górskiego, Antoniego Piechniczka (oczywiście za pierwszym razem w Hiszpanii bo w Meksyku – o czym była już mowa – wynik osiągnął gorszy niż Michniewicz teraz) i Jacka Gmocha.
Gdy Brazylia po raz trzeci zdobyła mistrzostwo świata, rosyjski dziennikarz Igor Fiesunienko napisał w swojej książce “Pele, Garrincha, piłka…” że wynik ten osiągnęła nie dzięki, lecz wbrew prymitywnej strukturze rodzimego futbolu. To samo da się powiedzieć o efekcie mundialowego występu zespołu Michniewicza. Powinni o tym pamiętać jego krytycy. To w istocie rzeczy rezultat ponad stan.
Nie wolno zapomnieć przy tym, że w Katarze wśród najlepszych znaleźliśmy się nie przez przypadek, tylko pokonując w barażowym meczu silną Szwecję (2:0), z którą przedtem przegraliśmy na Euro, kiedy to naszą drużynę prowadził portugalski szkoleniowiec Paulo Sousa. Polska myśl szkoleniowa nie okazała się więc wcale obciążeniem lecz atutem. Zaś Michniewicz pokazał drwiącym z niego żurnalistom i ekspertom, że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
W katarskim ćwierćfinale znalazło się miejsce dla jednego tylko sprawiającego same sensacje zespołu. Marokańczycy wyrzucili z turnieju Belgów, wyprzedzili w grupie aktualnych wicemistrzów świata Chorwatów a wreszcie wyeliminowali zawsze mocnych Hiszpanów i jako pierwszy w historii zespół arabski awansowali do najlepszej ósemki mistrzostw. W naszym meczu z Francją podobnych cudów nie było. Kto pyta o przyczynę, niech porówna potencjał klubu Paris Saint Germain z mistrzem Polski Lechem Poznań, dzielnie zresztą – za co jego piłkarzy pochwalić wypada – wychodzących z grupy Pucharu Konferencji. Tyle, że to nie Liga Mistrzów. W jej rozgrywkach pozostał już jeden tylko piłkarz z Polski, Piotr Zieliński w barwach Napoli, nawet Robert Lewandowski z renomowaną Barceloną pomimo astronomicznego kontraktu (milion euro na rękę co miesiąc) odpadł wcześniej. Gdy przebudujemy anachroniczny system organizacji naszego futbolu, zagramy z Francuzami jak równy z równym…