Po decyzji Platformy – o samotnym starcie pod szyldem koalicji – widać, że istniejące od dwóch dekad partie wyczerpują swoje możliwości. Jeśli nie powstanie nowa siła, krytyczny wobec nich wyborca będzie pozbawiony reprezentacji.
Łukasz Perzyna
To PSL swoją odmową udziału rozbiła mit wielkiej demokratycznej koalicji przeciw PIS, ale Platforma zadała cios ostateczny. Platforma Obywatelska jest na polskiej scenie od osiemnastu lat, podobnie jak rozpychający się na niej i próbujący jej całość zdominować PiS. PSL odwołuje się do ponad stu lat tradycji ruchu ludowego. Kukiz’15 nie ma do czego, bo nic mu się jeszcze nie udało – poza pobieraniem diet przez cztery lata obecności w Sejmie.
Jeśli ktoś miałby wątpliwości, czy istniejący międzypartyjny układ wyczerpał swoje szanse, z możliwością autokorekty włącznie – to los pomysłu jednej silnej demokratycznej listy przeciw PiS dostarcza najmocniejszego argumentu, że właśnie tak się dzieje. Najpierw Koalicja Europejska wybory do europarlamentu przegrała z PiS, zaś Robert Biedroń, który do niej nie przystał okazał się ich głównym zwycięzcą – bo izolowana w Europie partia rządząca nie ma się z czego cieszyć, jak dowodzą perypetie z kandydaturą Beaty Szydło w komisji zatrudnienia. Potem – poniekąd logicznie, skoro koalicja przegrała – własną drogą postanowiło pójść PSL.
Teraz sam sposób ogłoszenia decyzji Platformy Obywatelskiej pokazał, że najsilniejsza demokratyczna partia nie ma dla społeczeństwa dobrej nowiny. Zamiast zaproszenia na konferencję w plenerze, starannie zakomponowaną, jak poprzednie, np. poświęcona współpracy z samorządowcami – wykładnię ogłoszono w trakcie briefingu w dusznej siedzibie partyjnej. Przekaz w sensie logicznym również pozostawia sporo do życzenia: PO idzie do wyborów bez SLD ale w koalicji, tzn. pod marką Koalicji Obywatelskiej, wykorzystywaną już w ubiegłorocznych wyborach samorządowych, zwycięskich dla Platformy w Warszawie, Łodzi, Wrocławiu, Poznaniu i Gdańsku oraz w Polsce zachodniej i północnej.
O takich decyzjach, w ten sposób oznajmianych, politycy mawiają, że stanowią próbę dla najwierniejszego elektoratu.
Zarazem jednak Grzegorz Schetyna dokończył to, co rozpoczęli wcześniej Władysław Kosiniak-Kamysz, Jarosław Kalinowski i Marek Sawicki: nie tyle rozbito mit jednej, antypisowskiej demokratycznej listy – co skwitowano decyzję wyborców, którzy nie kupili tej koncepcji w majowym głosowaniu do Parlamentu Europejskiego. Porównanie z listą Komitetu Obywatelskiego z 1989 r. nie ma racji bytu nie dlatego, że sytuacja jest inna – tylko z innej podstawowej przyczyny: tamta mobilizacja okazała się zwycięska. A na co komu wielka koalicja, która nie potrafi wyborów wygrać nawet z wyśmiewanym za przaśność PiS-em.
Najpierw więc PSL, potem sam Schetyna podjęli więc bliźniaczo podobne, wadliwe logicznie ale polityczne łatwe do uzasadnienia decyzje, że każdy z nich zawiera osobną koalicję… poniekąd sam ze sobą. Partnerów PSL bowiem jeszcze nie znamy, zaś koalicjanci Schetyny, Nowoczesna i Inicjatywa Polska mają tę wadę, że… faktycznie nie istnieją. Albo przynajmniej się nie liczą.
Wszystkim pozostałym twórcom nowych inicjatyw w polskiej polityce – oby powstawały – to, co się zdarzyło stwarza niepowtarzalny komfort. Nikt nie będzie ich już mógł – przynajmniej w dobrej wierze – terroryzować mirażem jedynej słusznej listy demokratycznej, której szkodzić nie wolno, bo wygra PiS.
Zaś PiS wcale nie musi zwyciężyć, jeśli powstaną formacje reprezentujące tych, których interesów, woli ani ambicji nie uwzględniają istniejące partie polityczne. Te ostatnie właśnie pokazały swoją słabość i granicę skromnych jak nigdy możliwości. Nie wiemy jeszcze, wokół czego powstaną alternatywy dla nich, z pewnością świetnym ich zarzewiem stać się mogą choćby tegoroczne masowe protesty społeczne, choćby rolników, hodowców i nauczycieli.
Patronem i autorem najlepszej wykładni tej sytuacji nie okazuje się żaden dyplomowany politolog, telewizyjny ekspert ani nawet społeczny trybun – tylko nieśmiertelny Wojciech Młynarski z pamiętnym „Róbmy swoje”, które Polacy jak wiemy – usłyszeli po raz pierwszy w równie trudnych czasach. Jeszcze przed dojściem do władzy PiS zdążył nas w innym tekście przed tym faktem Młynarski przestrzec. Znów miał rację. Wiedział lepiej, niż politologowie, pewni z góry na co Kaczyński się nie odważy, a czego i tak nie będzie potrafił… A również jego, Młynarskiego słynna „wina Tuska” stała się właśnie po 2015 najlepszą wykładnią, wykpiwającą dyżurne wykręty rządzących.
Jak sądzisz:
[democracy id=”32″]
Czytaj teksty Łukasza Perzyny: