W Bułgarii wybory parlamentarne odbywają się nawet co kilka miesięcy, a nie sposób wyłonić trwałej rządzącej większości. Dla odmiany w Słowenii Robert Golob, polityk spoza układu, odrzucił propozycję koalicji z tamtejszym odpowiednikiem Koalicji Obywatelskiej i pokonał w wyborach nie tylko dotychczas nieudolną opozycję, ale i partię władzy przypominającą PiS. Skutecznie rządzi od roku krajem, w koalicji z mniejszymi partiami.
Czołowy polski politolog, na pytanie, kto wygra jesienne wybory, odpowiada krótko:
– Nikt.
Pat zamiast zwycięstwa
Nie chodzi oczywiście o to, że nie będzie komu rządzić. Ale w sytuacji niewielkiej różnicy między PiS a PO-KO i zapewne dobrego wyniku Konfederacji, wyłonienie trwałej koalicji może okazać się niemożliwe. Kiedy PiS ma swojego prezydenta Andrzeja Dudę, łatwiej mu przyjdzie powołanie rządu, zwłaszcza w tzw. trzecim kroku, po którym jego brak oznacza już wybory przed terminem – a w tej sytuacji część posłów może się ugiąć. Koalicja PO-KO z Konfederacją pozostaje zaś trudna do wyobrażenia.
Również sojusz z PiS narazi formację Zbigniewa Mentzena i Krzysztofa Bosaka na utratę zaufania dużej części wyborców, ale okaże się bardziej prawdopodobny. W grę wchodzić może koalicja wyborcza albo wspieranie przez Konfederację pisowskiego rządu mniejszościowego. W tym drugim wypadku pojawią się wprawdzie podejrzenia, że w tle rysuje się szantaż – bo interesy brata Mentzena pozostają znane – ale może podobny wariant, też nie za darmo, okaże się dla wizerunku Konfederacji mniej kompromitujący.
Rozmówca, którego nazwiska nie podaję, bo rozmowa miała prywatny charakter, ale to postać z najwyższej półki ekspertów – utrzymuje, że w tej sytuacji rozstrzygnięcia trwalsze przyjdzie odłożyć aż do wyborów prezydenckich w połowie 2025 r. Duda po raz trzeci kandydować nie może. Zabrania tego Konstytucja, a akurat dla niego PiS jej nie złamie. Zapewne staną wówczas przeciwko sobie Mateusz Morawiecki i Rafał Trzaskowski. Potem odbędą się przed terminem kolejne wybory parlamentarne. Dla Polski to wariant niekorzystny, bo nietrwały, wykluczający trwałą stabilizację i rząd z autorytetem.
W Bułgarii w kwietniu przeprowadzono piąte w ciągu dwóch lat powszechne wybory do parlamentu, ale podobnie jak poprzednie głosowania nie przyniosły jednoznacznych rozstrzygnięć. Rządzona od czasów stalinowskich aż do końca lat 80. twardą ręką dogmatyka Todora Żiwkowa, nie pozwalającego nawet na cykliczne erupcje protestów społecznych jak w Polsce, Bułgaria po wprowadzeniu demokracji testowała różne warianty. Czasem karkołomne, skoro trzykrotnie zostawał premierem dawny szef ochrony Żiwkowa, Bojko Borisow. Raz zaś wygrał wybory powracający z emigracji były car Symeon (władcą został tuż po wojnie jako dziecko, zanim obalili go i wygnali komuniści) występujący jako “obywatel Sakskoburggotski”). Ten ostatni nie zachowywał się zresztą jak konserwatysta. Zdobywszy władzę, otoczył się trzydziestoletnimi reemigrantami bułgarskimi, pracującymi wcześniej w instytucjach finansowych londyńskiego City, którzy przyjechali wraz z nim. Elektorat jednak szybko pogonił ich wraz z pryncypałem. Żadne z tych egzotycznych rozwiązań nie przyniosło stabilizacji i ciągłości, pomimo wartej uznania odporności i pracowitości społeczeństwa bułgarskiego, wytrwale nadrabiającego liczone w dziesięcioleciach zaniedbania.
Inaczej zdarzyło się w Słowenii. Uchodząca za najszczęśliwszą spośród republik byłej Jugosławii ze względu na poziom życia oraz zamiłowania demokratyczne – w ostatnich latach zaczęła pod rządami populistów osuwać się w międzynarodowych rankingach. Jeśli chodzi o wolność mediów, sytuowano ją bliżej Węgier niż Polski. Władza – z Partii, jak na ironię Demokratycznej – dążyła też do zhołdowania tamtejszego wymiaru sprawiedliwości, którego niezawisłość przedtem ceniono.
Pojawiający się jako nowy aktor w krajowej polityce menedżer z sektora energetycznego ale zarazem zwolennik odnawialnych źródeł i zrównoważonego rozwoju Robert Golob najpierw odrzucił propozycję sformowania koalicji z dotychczasową nieskuteczną opozycją demokratyczną. Potem zaś pokonał ją w wyborach, podobnie jak przypominającą PiS również autorytarnymi tendencjami rządzącą formację Janeza Janszy, dawnego dziennikarza i członka partii komunistycznej w byłej Jugosławii, który pod koniec jej istnienia zdążył przystać do opozycji, a później już w wolnej Słowenii skazany został za korupcję. I on jak Borisow stał na czele rządu trzy razy. Jansa jako premier towarzyszył Mateuszowi Morawieckiemu i Jarosławowi Kaczyńskiemu w pamiętnej kolejowej “wyprawie kijowskiej”, tyleż spektakularnej co pozbawionej efektów.
Odkąd Jansa z woli wyborców stracił władzę, od ponad roku sprawuje ją Ruch Wolności (Gibanje Svoboda) – którego założyciela Jure Lebena nowy lider Golob też zawczasu odsunął jako polityka zużytego z korupcyjnymi zaszłościami, dotyczącymi faworyzowania w przetargu dwa razy droższej oferty na budowę kolei do jednego z kurortów, gdy był ministrem środowiska. Robert Golob rządzi w sojuszu z niewielkimi partiami: socjaldemokratyczną i lewicowo-liberalną. Zaś Słowenia od tego czasu naprawia swój nadszarpnięty wizerunek w Europie.
Zmieniło się wszystko z wyjątkiem partyjnych liderów
W Polsce o władzę od 2005 r. walczą ciągle te same partyjne skrótowce. Jeszcze wtedy, po podwójnych wyborach, w jednym roku prezydenckich i parlamentarnych, miały zawiązywać koalicję. Jednak PO-PiS wówczas nie powstał, w historii zapisze się wyłącznie jako wcześniejszy sojusz tych partii w 2002 r. w wyborach do 14 spośród 16 sejmików wojewódzkich.
Teraz PO i PiS żyją w stanie wrogości permanentnej, sztucznie podsycanej przez zawodowych hejterów, gdy tylko choć trochę dogasa. Chociaż wciąż w jednej z tych formacji da się odnaleźć polityków znanych wcześniej z drugiej, co wskazuje, że nie dzieli ich – podobnie też jak ich wyborców – żaden astronomiczny dystans liczony w latach świetlnych. Przecież nawet obecny wywodzący się z Prawa i Sprawiedliwości prezydent Andrzej Duda był kiedyś w Unii Wolności, z której części powstała Platforma Obywatelska. A PO-Koalicja Obywatelska jako swoje święto demokracji obchodzi 4 czerwca, rocznicę wyborów z 1989 r, w których mandaty uzyskali obaj Kaczyńscy zaś Donald Tusk nawet nie kandydował.
Główne partie, pozostając w zwarciu, okopują się na zawczasu zajętych pozycjach, blokując zarazem wszystkich potencjalnie nowych graczy. Nie da się też skaptować wyborców dotychczasowego rywala, jeśli zarazem się ich obraża. Nawet przedsięwzięcia z pozoru dotyczące ogromnych grup społecznych – jak zmiana 500plus na 800plus – w niewielki sposób zmieniają rozkład sympatii elektoratu. Podział podtrzymują media, jasno obstawiające jedną ze stron sporu (TVP – PiS, zaś TVN i “Gazeta Wyborcza” – KO-PO), co nie wymaga nawet uczenia się nowych umiejętności.
Nawet najnowsze dramatyczne impulsy – jak pucz Jewgenija Prigożyna w Rosji – nie są w stanie zmusić polskich polityków, żeby wyrzucili do kosza przygotowane z wyprzedzeniem teksty przemówień i odnieśli się do realnej rzeczywistości. Na swoją reprezentację w dotychczasowych parlamentach nie miało co liczyć wiele środowisk tak istotnych jak klasa średnia czy samorząd terytorialny. Tym razem jednak pytanie, dlaczego właśnie najbliższe wybory mają to zmienić, znajduje wreszcie sensowną odpowiedź: bo zmieniło się wszystko wokół. Poza parlamentarnymi politykami u steru.
Gdy przed czterema laty wybieraliśmy obecny Sejm, nie było jeszcze pandemii koronawirusa (COVID-a 19 znali tylko laboranci i epidemiolodzy) ani pełnoskalowej inwazji rosyjskiej na Ukrainę (pozostawała w sferze gier strategicznych jeśli nie… fabularnych). Na nowe jakościowo wyzwania wciąż odpowiadać mają politycy powołani w warunkach, kiedy one jeszcze nie istniały. Nawet gdyby się starali – a tak niestety się nie dzieje – w oczywisty sposób nie by im sprostali.
Trudno też uwierzyć, że dwa najbardziej dramatyczne wydarzenia w historii powojennej – walka z pandemią COVID-19 oraz przyjęcie wielomilionowej fali wojennych uchodźców ukraińskich – nie zmieniły w sposób istotny politycznych sympatii Polaków. Nawet jeśli dotychczasowy system partyjny działa w ten sposób, że sam siebie konserwuje i umacnia. Również w aspekcie finansowym, marketingowym i medialnym. Nie zyskuje jednak przez to na sprawności. Widzimy to po klęsce drożyzny i społecznych skutkach pandemii, dotykających zaradniejszą – a więc tworzącą miejsca pracy i wzrost produktu krajowego brutto – część społeczeństwa. Na razie jednak wyborca pozostaje bezradny wobec braku świeżej oferty. W pesymistycznym wariancie karta wyborcza przypominać będzie kartę dań restauracji, gdzie wszystko już zamawialiśmy a nic nie smakowało. A nawet zdarzyło nam się zatruć.
Wiatr historii
Niejeden już raz w najnowszej historii Polski w kryzysowych momentach wiatr historii wywracał partyjne szyldy, co do których wznoszący je pozostawali w przekonaniu, że staną się cokołami.
Po pęknięciu bańki internetowej na światowych giełdach, kiedy utrzymywany od czasów rządu Jana Olszewskiego wzrost gospodarczy zmalał niemal do zera, w wyborach w 2001 Polacy nie wpuścili do kolejnego Sejmu żadnej z dwu partii rządzących (Akcji Wyborczej Solidarność ani Unii Wolności) co stanowiło ewenement w nowożytnej historii demokracji europejskiej.
Teraz prawem paradoksu ożywczy powiew przynieść mogą nawet zmiany nie tak daleko idące.
Złota akcja
Każda bowiem nowa siła, wobec stworzenia przez PiS i PO faktycznego duopolu opartego na równowadze strachu przed utratą przywilejów (wyszło to na jaw przy okazji podnoszenia uposażeń parlamentarzystów, kiedy to zajadli rywale w innych sprawach, w tej jednej działali… ręka w rękę) – nawet przy niewielkim urobku głosów i mandatów zyskać może głos rozstrzygający. Rodzaj złotej akcji. Oby jej depozytariusz przesądził nie tylko o tym, kto – ale i jak rządzić będzie przez następne cztery lata Polską. Raczej nie będzie to zmiana na gorsze.
Czekamy więc na polskiego Roberta Goloba albo przyjdzie się pogodzić z utrzymującą się przez długie lata stagnacją jak w Bułgarii. Wybór jednak nie tylko do nas należy: nie da się przecież zagłosować na ofertę, która nie powstanie. Aktywni uczestnicy życia publicznego muszą mieć więc świadomość sytuacji, określanej słowami wypowiadanymi swego czasu zarówno przez Świętego Pawła jak Michaiła Gorbaczowa: jeśli nie my, to kto, jeśli nie teraz, to kiedy… Zaś jeśli dylemat ten pozostanie wyłącznie w sferze anegdoty, to będzie ona smutna…