Polacy potrafią grać w piłkę nożną, chociaż nie dało się tego zauważyć w przegranym 1:5 meczu z Portugalią. Jednak argumenty, że może być inaczej, niż na boisku w Porto, nietrudno znaleźć: Legia i Jagiellonia zajmują aktualnie drugie i trzecie miejsce w Pucharze Konferencji, zaś półtora roku do ćwierćfinału tych samych rozgrywek dotarł poznański Lech. Na ostatnim Mundialu w Katarze (2022 r.) znaleźliśmy się w gronie szesnastu najlepszych drużyn świata przegrywając tam tylko z późniejszym mistrzem Argentyną i wicemistrzem Francją.
Zaś z tą ostatnią zremisowaliśmy na niedawnym Euro (2024 r), gdzie zwojowaliśmy niewiele, ale znów byliśmy w finałach. Nie da się przecież ukryć, że pomimo braku spektakularnych tam sukcesów – te odnosiliśmy w latach 1974-82 – nieprzerwanie od 2016 r. pozostajemy obecni w doborowym gronie finalistów tak kolejnych Mundiali jak Mistrzostw Europy, co nie udawało nam się ani razu w latach 1988-2000, zapewne najtrudniejszych dla polskiego futbolu, bo kryzys wiązał się wtedy zarówno ze zmianą pokoleniową wśród zawodników jak… ustrojową: trzon rodzimej piłki stanowiły przecież przedtem kluby górnicze i hutnicze, milicyjne i wojskowe. Dziś to już historia.
Najmocniejszy zaś dowód, że Polacy od czasów drużyn Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka nie oduczyli się gry w futbol stanowi jednoosobowo Robert Lewandowski.
W Portugalii na boisko nie wyszedł, ale wciąż pozostaje obecny na boiskach Ligi Mistrzów i tej hiszpańskiej, w prestiżowych plebiscytach i celebryckich przekazach, oddziałujących na wyobraźnię zbiorową.
Jak ożywić piękne wspomnienia
Nie z powodu jego nieobecności przecież, chociaż przez prawię godzinę utrzymywaliśmy z gospodarzami wynik bezbramkowy, przegraliśmy w końcu 1:5 – co znamionuje w futbolu różnicę klasy – w tym samym Porto, z którego Jacek Gmoch w pierwszym meczu eliminacji do argentyńskich Mistrzostw Świata (mecz w 1976 r, finały w 1978 r.) wywiózł ze swoją drużyną zwycięskie 2:0.
Jak to ujmuje biograf króla strzelców Piłkarskich Mistrzostw Świata 1974 Marek Bobakowski: “Późną jesienią 1976 roku Lato strzelił dwa bardzo ważne gole. W meczu eliminacji do mistrzostw świata w Argentynie rozbił w pojedynkę Portugalię. Po jego bramkach Polacy wygrali 2:0. Zwycięstwo było tym wartościowsze, że odniesione na wyjeździe. “Można powiedzieć, że mecz w Porto ustawił sytuację w grupie (..). Grzesiu pokazał, że nadal jest jednym z liderów kadry. Choć po igrzyskach w Montrealu był mocno krytykowany” – przyznał [Henryk] Kasperczak” [1]. Na wspomnianej olimpiadzie montrealskiej wcześniej w tym samym roku Polacy wywalczyli bowiem, jak wtedy mówiono… tylko srebrny medal, a związane z tym rozczarowanie obrazuje nie tyle ambicje, co ówczesną pozycję naszej piłki nożnej w świecie. Zaś w dwa lata później za porażkę uznano piąty wynik na Mundialu w Argentynie. Dzisiaj wiele byśmy dali za podobną lokatę: piętnaste miejsce drużyny Czesława Michniewicza na mistrzostwach w Katarze dwa lata temu okazało się bowiem najlepszym rezultatem od 36 lat, kiedy to w Meksyku zespół narodowy prowadził legendarny Antoni Piechniczek.
Dramaturgię spotkania w Porto – historycznego z 1976 r. a nie fatalnego z niedawnego piątku – znakomicie oddaje Jacek Gmoch w swojej “Alchemii futbolu”: “Zdawałem sobie sprawę, że muszę ten mecz wygrać. Po to mnie przecież ściągnięto ze stypendium w Stanach Zjednoczonych. Gdyby sytuacja w polskim futbolu nie była tak złożona i zła, zapewne nie mnie powierzono by funkcję trenera reprezentacji (..). Przebieg rozgrywek udowodnił, że gdybyśmy w tym pierwszym meczu w Porto stracili nawet jeden punkt (..) do Argentyny pojechałaby w końcu reprezentacja Portugalii, a nie Polski. Wiedziałem o tym doskonale, bo zaraz po przyjeździe do Warszawy odszukałem swojego serdecznego przyjaciela Wojciecha Skoczka, matematyka specjalizującego się w dziedzinie informatyki i na komputerze przeliczyliśmy wszystkie możliwości układów w naszej grupie” [2]. A komputer nie stał wówczas – jak teraz – w każdym domu, chociaż akurat czasy rządów Edwarda Gierka do dziś kojarzą się Polakom z nowoczesnością. Tyle, że jak w filmie “Miś” Stanisława Barei – na miarę naszych możliwości.
Nie potrzeba za to komputera, by uświadomić sobie słabość polskiej ekipy w kolejnej grze w Porto, pocieszać się można, że wysoką tam porażkę ponieśliśmy w ramach mniej prestiżowej Ligi Narodów, więc nie wpływa na bilans Polaków w bardziej cenionych Mundialach czy nawet Euro. I daje czas, by zastanowić się, jakie wnioski wyciągnąć na ich użytek.
Czy Marczuk zostanie drugim Lewandowskim?
Jeżeli jeden chociaż szczegół z niedawnego meczu z Portugalią wzbudza nadzieję, a nie depresję to ten, że honorowego gola dla Polski już przy stanie 0:5 strzelił w Porto debiutant Dominik Marczuk, który dopiero niedawno skończył 21 lat, a na wiosnę zdobył wraz z białostocką Jagiellonią mistrzostwo Polski. Teraz gra wprawdzie w USA, stanowiących w porównaniu z Barceloną peryferie światowego futbolu, jednak marzy o tym, żeby stać się nowym Robertem Lewandowskim. Świadczy o tym nie tylko jego boiskowa determinacja (bramkę zdobył, gdy wszedł z ławki rezerwowych), ale i wzmożona obecność w społecznościowych mediach, gdzie prezentuje również swoją piękną partnerkę (świeży związek ogłosili w tegoroczne Walentynki), która na wszelki wypadek już przygotowuje się do roli przyszłego odpowiednika Anny Lewandowskiej, obecnej first lady polskiego futbolu i bohaterki wyobraźni zbiorowej.
Na Lewandowskim, jak pamiętamy, na początku nie poznano się w warszawskiej Legii. Nie chciano go tam, bo uznano, że brak mu atletycznej sylwetki. I że nie rokuje wielkiej kariery. Doceniono go dopiero w poznańskim Lechu. Potem były już Borussia Dortmund, Bayern Monachium i teraz Barcelona.
Polskim zawodnikom nawet w rodzimych klubach trudno się przebić, bo zmorą naszej piłki nożnej pozostają menedżerowie. Mają dojścia i kontakty, więc lokują w ekstraklasowych drużynach rozmaitej jakości cudzoziemców, których później starają się umieszczać w zachodnich zespołach za spore dla siebie profity. Ekstraklasa polska staje się więc przechowalnią dla tej legii cudzoziemskiej. Zaś nasi najzdolniejsi zawodnicy starają się jak najszybciej wyjechać za granicę.
Inaczej działo się od końca lat 60, kiedy to klubowe sukcesy w europejskich pucharach, najpierw Górnika Zabrze i Legii Warszawa, a później Ruchu Chorzów, Stali Mielec, Śląska Wrocław, łódzkiego Widzewa i Wisły Kraków (ćwierćfinał tych rozgrywek bywał wtedy standardem, a nie jednorazowym – jak teraz – osiągnięciem) najpierw przygotowały grunt a później współbrzmiały ze zwycięstwami kolejnych drużyn narodowych, prowadzonych przez Kazimierza Górskiego, Jacka Gmocha i Antoniego Piechniczka. Cała reprezentacja, która w 1974 roku w pierwszych powojennych z udziałem Polski finałach Mistrzostw Świata w 1974 roku od razu wywalczyła trzecie miejsce, wywodziła się z polskich klubów. Cztery lata później w Argentynie, gdzie zajęliśmy piąte miejsce, zagranicznego pracodawcę miał tylko jeden Włodzimierz Lubański, za którego operację, kończącą paroletnie zmagania z ciężką kontuzją zapłaciło belgijskie Lokeren. Później ten sam klub zatrudnił także Grzegorza Latę, który stamtąd przyjechał na Mundial do Hiszpanii, gdzie pod wodzą Piechniczka w trudnym nie tylko ze względów sportowych roku 1982 ponownie wywalczyliśmy trzecią pozycję w świecie. Potem zagraliśmy jeszcze w Meksyku (1986 r.), gdzie wyszliśmy już tylko z grupy i zostaliśmy rozgromieni przez Brazylię (0:4) i na szesnaście długich lat nastał czas posuchy – nieobecności Polaków na wielkich imprezach. Nieco tylko polukrowany dwukrotnym udziałem warszawskiej Legii w elicie europejskich pucharów oraz srebrnym medalem w Barcelonie (1992 r.) nadziei olimpijskich, trenowanych przez Janusza Wójcika – tym razem w odróżnieniu od montrealskiego przyjętym rzeczowo jako sukces, chociaż na igrzyskach grały już po zmianie regulaminu zespoły młodzieżowe a nie pierwsze reprezentacje.
Lepszej koniunktury w ostatnich latach nie stworzył jednak jednoosobowo Robert Lewandowski, chociaż od czasów Zbigniewa Bońka – w 1982 r. bohatera Mundialu w Hiszpanii, trzeciego piłkarza Europy a później zwycięzcy ówczesnego odpowiednika Ligi Mistrzów w barwach turyńskiego Juventusu – pozostaje on najbardziej w świecie rozpoznawalnym polskim piłkarzem. W reprezentacji jednak występuje ze zmiennym szczęściem lub w ogóle – jak w pamiętnym meczu z Węgrami kiedy po prostu z przyjazdu zrezygnował, czy ostatnio w Porto, bo był kontuzjowany.
Bohaterem katarskiego Mundialu przynajmniej na naszą polską miarę stał się jednak nie Lewandowski desperacko dobijający w powtórce rzuty karne, lecz broniący strzał uchodzącego za najlepszego gracza świata Argentyńczyka Leo Messiego, z jedenastu metrów właśnie, Wojciech Szczęsny. Karierę reprezentacyjną jednak już zakończył.
Za to Bartosz Bereszyński, otrzaskany w wielkich turniejach, okazał się nawet w Porto jednym z mocniejszych punktów tak słabej drużyny jaka tam się zaprezentowała. Mocne zaangażowanie w grę, którego nie umieli wykrzesać z siebie młodsi zawodnicy, przypłacił zresztą urazem i musiał zejść z boiska. Niedługo wydobrzeje, czego życzyć mu warto. Jednak Bereszyński ma 32 lata. Lewandowski – 36. Z czasem ktoś musi ich zastąpić.
O tym, jakie to niełatwe, przekonaliśmy się symbolicznie i dosłownie w Porto, kiedy okazało się, że 27-letni Jakub Świderski nie może pojawić się na boisku, chociaż wstał z ławki rezerwowych – bo nie został zgłoszony prawidłowo do protokołu meczowego. Usiadł więc z powrotem. Po tym, co się stało, rozprawa z biurokracją pętającą polski futbol okazuje się już koniecznością. Kierownik drużyny nie ma aż tylu obowiązków, żeby można mu było darować brak dopełnienia formalności ze składem zespołu. Niestety nie była to jedyna śmieszność, na jaką biurokraci narazili na oczach milionów telewidzów polską reprezentację narodową. Bramkarz Marcin Bułka miał inny numer na spodenkach niż na bluzie. Kto powie, że to nie najważniejsze – temu da się odpowiedzieć, że piłkarze grają w biało-czerwonych barwach i z godłem państwa na swoich strojach. A zdobyciu przez nich złotego medalu olimpijskiego w Monachium (1972 r.), zwycięskiemu remisowi z Anglią na Wembley (1973 r.) i wreszcie zwycięstwom na turnieju w RFN, co nam dały trzecie miejsce w świecie (1974 r.) towarzyszyły jeszcze przed wyborem Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową spontaniczne przemarsze radości pod flagami narodowymi, jedyne w tamtej rzeczywistości, których nikt nie organizował, ale zarazem i nie rozpędzał. Bo cieszyli się też milicjanci. Parę lat wcześniej po sukcesach Górnika Zabrze, gdy Włodzimierz Lubański udał się z tym zespołem na tournee po USA, w trakcie jednego z bankietów nieznane mu małżeństwo starszych Polonusów z całą powagą zaproponowało, że go usynowi i sfinansuje mu dalsze życie w Stanach Zjednoczonych. Futbol, ten monarcha popularności, daje nieporównywalne z innymi dziedzinami życia szanse na karierę i stanie się rozpoznawalnym.
Strzelcowi honorowego gola w Porto, Marczukowi, o czym była już mowa, życzyć wypada, aby został nowym Lewandowskim. Bardziej prawdopodobne okaże się jednak, że podąży drogą Bartosza Kapustki. Ten wyróżniający się talentem zawodnik zapowiadał się znakomicie. Zaś aktywnością w mediach społecznościowych ani urodą partnerki także obecnemu lansowi Marczuka nie ustępował. Zagrał raz w wielkim turnieju. Z rodzimej Cracovii wyjechał za granicę. Raz tam występował, czasem grzał ławę. Powrócił teraz do Legii Warszawa z lukratywnym kontraktem, ale o drużynie narodowej już w jego kontekście nie ma mowy. W Porto nawet wśród rezerwowych nie zasiadł. Z wielkiego futbolowego odkrycia wyrósł piłkarski rzemieślnik, który godziwe pieniądze w tej branży zarobił, lecz do historii nie przejdzie. W kraju, gdzie nazwiska bohaterów sprzed pięćdziesięciu lat: Jana Tomaszewskiego, Grzegorza Laty, Andrzeja Szarmacha, Henryka Kasperczaka czy nieżyjącego już Kazimierza Deyny wciąż pozostają powszechnie znane.
Celebryci futbolu są fajni, ale ich sukces nie wziął się z niczego
Zaskakująca wygrana Legii Warszawa z Realem Betis – klubem, na co dzień rywalizującym w krajowej lidze z Barceloną Lewandowskiego – stanowi namacalny dowód, że Polacy nie oduczyli się grać w piłkę nożną na wysokim poziomie. Nie oznacza też wyłącznej zasługi cudzoziemców, bo przez boisko w barwach stołecznego klubu przewinęło się w tym pięknym meczu w sumie sześciu rodzimych zawodników. Jeszcze bardziej dają do myślenia pucharowe sukcesy skromniejszej budżetowo, chociaż mistrzowskiej w ostatnim sezonie białostockiej Jagiellonii, jak wygrana z KB Kopenhaga, niedawnym uczestnikiem Ligi Mistrzów. Wiadomo, że Liga Konferencji mniej jest ceniona – ale obecna jej tabela prezentuje się obiecująco. Na czele plasuje się londyńska Chelsea. Ale zaraz po niej idą Legia i Jagiellonia. Jeśli ktoś potrzebuje argumentu, że w futbol w Polsce warto zainwestować – ten jeden powinien wystarczyć. Zwłaszcza, że już od dziesięcioleci najlepsi polscy piłkarze grają w klubach zagranicznych.
Za pierwszych rządów koalicji PO-PSL masowo budowano Orliki, użyteczne przyszkolne boiska, pojawiła się również akcja propagandowa, zniechęcająca do zwolnień z wychowania fizycznego. Na pewno bardziej to sensowne działanie niż zapewnianie kolejnych przywilejów siejącym postrach w wielkich miastach i nierzadko pijanym rowerzystom, bo nie na tym przecież promocja sportowego stylu życia polega. Doskonałą propagandą futbolu stały się zorganizowane u nas wspólnie z Ukrainą w 2012 r. a więc w szczęśliwszych dla niej czasach Piłkarskie Mistrzostwa Europy, przez znawców ocenione powszechnie jako najlepsze w historii. Za to w trakcie niedawnych rządów PiS więcej mówiło się o rozbudowanych interesach ministra Kamila Bortniczuka i jego kolegów niż o samym sporcie, zwłaszcza masowym, na czym futbol też ucierpiał.
W czasach gierkowskich, gdy trzecie miejsce w Mistrzostwach Świata uznaliśmy za przedmiot dumy narodowej ale piąte już pochopnie za porażkę, nie za sprawą żadnego ministra, ale pani od wuefu w mojej śródmiejskiej podstawówce numer 38 im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie na akademiach na zakończenie roku, zaraz po olimpijczykach, którymi chlubiła się dyrekcja i grono nauczycielskie, wywoływano młodzieżowych organizatorów sportu. Dostawali dyplomy i w prezencie modne wtedy długopisy typu “cztery kolory w jednym”. – Żebyście mieli czym wyniki meczów zapisywać – żartowała wuefmenka. A były to bez wyjątku niemal najgorsze łobuzy z okolicznych komunalnych kamienic. Czasem drugoroczni. Im właśnie mądra pani od wuefu powierzała prowadzenie szkolnych międzyklasowych mistrzostw. Co, zważywszy że boiska wtedy betonowano, wcale lekkim zadaniem nie było, bo i pani pielęgniarka musiała być zawsze gotowa, żeby w razie czego pościerane kolana czy łokcie odkażać i opatrywać. Poważni bądźmy, żaden z tych obdarzonych pretensjonalnym tytułem chłopaków ze Śródmieścia w reprezentacji Polski nie zagrał. Nie słyszałem też jednak, żeby którykolwiek z nich poszedł później do więzienia, chociaż niejeden jeździł tam właśnie w pogodne niedziele na widzenia do tatusia, bo za komuny wyroki w zawiasach wymierzano rzadziej niż dzisiaj. Nie chodzi nawet o prewencję. W trudnych i złożonych czasach sport kojarzył się z sukcesem osiąganym dzięki talentowi i pracy. Jedynym zapewne dostępnym dzieciakom z komunalnych mieszkań: wspomniani wcześniej laureaci olimpiad przedmiotowych zwykle poradzą sobie bowiem w każdym ustroju i systemie.
Idolem dla chłopaków i dziewczyn z socjalnych lokali czy wielkomiejskich blokowisk nie stanie się skrzypek z filharmonii, bo w życiu tam nie byli, ani nie wiedzą, gdzie się ona mieści. Ani nawet Olga Tokarczuk, chociaż ma Nobla i sporo kasy, ale nie o nich przecież, ani nie dla nich, swoje książki pisze. Rzecz sprowadza się do wyboru między snajperem boiskowym a dilerem narkotykowym, jeśli kwestię ująć lapidarnie.
Również z tego powodu sport, zwłaszcza ten masowy, jeśli miałby się odrodzić – ma sens społeczny, nie tylko w kontekście gorszących, nieuzasadnionych beneficjów luminarzy Polskiego Komitetu Olimpijskiego czy podejrzanych interesów poprzedniego kierownictwa Polskiego Związku Piłki Nożnej, którymi zajmują się prokuratorzy.
Praca i wytrwałość, bezsporne przecież fundamenty karier Lewandowskiego i Szczęsnego, Piotra Zielińskiego czy honorowego snajpera z Porto Dominika Marczuka – rzadko okazują się obecne w dotyczących ich przekazach medialnych. Chociaż to znakomita okazja, żeby wartości te promować, wykorzystując popularność ich beneficjentów. Znam paru Polaków, którzy nie wiedzą, kto jest teraz prezydentem. Jednak oboje Lewandowskich rozpoznaje każdy. To szansa, którą warto wykorzystać.
[1] Marek Bobakowski. Grzegorz Lato. Aha! Łódź 2015, s. 81
[2] Jacek Gmoch. Alchemia futbolu. Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1978, s. 139