Polscy mentorzy prezydentów Ameryki

0
64

Prezydent USA Woodrow Wilson włączył przywrócenie niepodległej Polski do warunków trwałego pokoju po I wojnie światowej. Jimmy Carter przestrzeganie praw człowieka u nas – do celów amerykańskiej dyplomacji. Bill Clinton wpuścił nas do NATO. Joe Biden potwierdził aktualność artykułu 5. tego sojuszu mówiącego o solidarnej obronie wzajemnej. Przywódcy największego mocarstwa świata korzystali z rad wybitnych Polaków, biegłych w polityce międzynarodowej.

Szczęśliwa trzynastka prezydenta Wilsona

Wielki pianista i lider polskiego wychodźstwa Ignacy Paderewski po raz pierwszy odwiedził prezydenta Wilsona, kiedy Ameryka formalnie jeszcze pozostawała neutralna w światowym konflikcie, z którego popiołów wyłonić się miała Polska wolna i demokratyczna. 7 marca 1916 r. po zaimprowizowanym w siedzibie głowy państwa amerykańskiego recitalu, Paderewski odbył niedługą pogawędkę z gospodarzem. Jak opisuje jego biograf Roman Wapiński: “Do dłuższej rozmowy doszło w trakcie drugiej wizyty artysty w Białym Domu, 6 listopada 1916. Według zapisu, jaki poczyniła w swym notesie żona prezydenta, Edith Bowling Wilson, Paderewski przekazał mężowi “wyrazy głębokiego uznania i wyraził swoją bezgraniczną wiarę w niego i w jego szczere pragnienie przyjścia z pomocą cierpiącemu narodowi”. Obojgu utkwiło w pamięci niezwykłe wzruszenie Paderewskiego i zapał, z jakim mówił o wolności” [1].    

Po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do I wojny światowej Ignacy Jan Paderewski słał do T. W. Wilsona memoriały, domagające się powołania w USA armii polskiej. We wrześniu 1917 r. wystosował do prezydenta pismo postulujące uznanie Komitetu Narodowego Polskiego za nasze oficjalne przedstawicielstwo.  Jak wskazywał biograf Paderewskiego, prof. Marian Marek Drozdowski: “Wilson z jednej strony stanął wobec faktu deklaracji praw narodów Rosji i dekretu o pokoju proklamowanego przez bolszewicką Rosję, z drugiej – oświadczeń rządów ententy w sprawie polskiej jak i propozycji (..) Paderewskiego i KNP. W orędziu z 8 stycznia 1918 r. Wilson potraktował problem Polski jako integralną część swego programu sprawiedliwego pokoju. Punkt trzynasty, mówiący o Polsce, głosił: “Powinno być utworzone niepodległe państwo Polskie, które winno obejmować ziemie zamieszkałe przez ludność bezsprzecznie polską,  mieć zapewniony wolny i bezpieczny dostęp do morza, a którego niezawisłość polityczna i gospodarcza oraz całość terytorialna winna być zagwarantowana paktem międzynarodowym”. (..) Paderewski odpowiedział 10 stycznia 1918 r. na orędzie Wilsona krótkim telegramem wyrażającym podziękowanie za akcję podjętą w sprawie polskiej. W odpowiedzi Wilson wyraził nadzieję,  że w 1918 r. naród polski będzie mógł zrealizować swoje zamierzenia” [2]. Nie szło o kurtuazję wcale, wykuwały się twarde fakty polityczne. Przyszły główny zwycięzca I wojny światowej trafnie diagnozował co do spełnienia aspiracji Polaków. Zaś w kolejnym roku 1919 r. jego korespondent Paderewski miał już zostać premierem niepodległej i odrodzonej od razu jako demokratyczna Polski. Kontakt wzajemny obu tych wielkich osobowości i charakterów miał zasadnicze znaczenie zarówno dla ziszczenia się zaprojektowanego przez Wilsona światowego ładu jak odrodzenia  ojczyzny znakomitego  pianisty.            

Zanim to jednak nastąpiło, w swoim dzienniku prowadzonym w Wilnie Stanisław Cywiński zapisał: “Wilson mówi o Polsce niepodległej i zjednoczonej! Pierwszy to głos obcy, tak poważny. Snadź go Paderewski natchnął” [3]. Ponad pół wieku czekać przyszło obu narodom na kolejny przykład podobnego współdziałania. Dla dobra świata, rzec można bez żadnej przesady.   

Carter, południowiec z wyczuciem praw człowieka

To Polak wprowadził szykującego się do walki o prezydenturę w 1976 roku gubernatora stanu Georgia Jimmy’ego Cartera na stanowiące wtedy teren dla tego ostatniego nieznany, salony polityki międzynarodowej. Jak referuje Longin Pastusiak: ‘Carter był świadomy swych słabości i postanowił szybko się ich pozbyć. Przede wszystkim profesor Zbigniew Brzeziński wciągnął go do tzw. Trójstronnej Komisji, gdzie Carter miał nie tylko możliwość zapoznania się z głównymi zagadnieniami międzynarodowymi, podróżowania za granicę, ale i osobistego poznania wpływowych ludzi z elity amerykańskiej, zachodnioeuropejskiej i japońskiej” [4].

Kiedy Jimmy Carter wygrał już wybory, spłacił dług wobec Polaka, który pomógł mu poznać zawiłości globalnej dyplomacji. Nie pożałował tego zapewne, skoro powołany na doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego Zbigniew Brzeziński stał się głównym architektem dwóch największych sukcesów jego administracji w polityce międzynarodowej: porozumienia z Camp David (1979 r.) kładącego kres wieloletniej  wrogości egipsko-izraelskiej, za które prezydent Anwar  Sadat i premier Menachem Begin zasadnie otrzymali Pokojową Nagrodę Nobla, a USA wystąpiły w  roli nie tylko gospodarza rozmów ale gwaranta ich efektu. A także – co dalece bardziej trwałe, skoro Sadat niebawem zginął w zamachu a Begin stopniowo stał się “jastrzębiem” – udało się w czasach Cartera dokonać reorientacji amerykańskiej polityki wobec bloku wschodniego.

Jimmy Carter odwołał się do kategorii praw człowieka, do których przestrzegania ZSRR, PRL i inne państwa “socjalistyczne” zobowiązały się w tzw. trzecim koszyku Aktu Końcowego Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w Helsinkach (1975 r.). “Kraje demokracji ludowej” podpisały zobowiązanie dotyczące swobody przepływu ludzi, informacji i idei, bo przy zapóźnieniu technologicznym zależało im na pozostałych koszykach, dotyczących współpracy politycznej ale nade wszystko gospodarczej, co oznaczało napływ licencji i kredytów, na których opierały się wtedy gospodarki wschodnioeuropejskie.

Henry Kissingera wprawdzie skutecznie doradzał republikaninowi Richardowi Nixonowi współpracę z Chinami i tym samym geopolityczne okrążenie ZSRR, ale nie wierzył w zmianę ładu światowego – stąd wizyty tegoż Nixona w Związku Radzieckim a także w PRL, gdzie w czasach Edwarda Gierka okazał się on pierwszym amerykańskim prezydentem, który stanął na polskiej ziemi. Ale też sekretarz stanu Kissinger, choć nagrodzony Pokojowym Noblem za układy paryskie kończące w 1973 roku wojnę wietnamską, posuwał się do bliskiej współpracy ze zbrodniczą juntą gen. Augusta Pinocheta w Chile, którego zamach stanu przeciwko socjalistycznemu ale legalnemu prezydentowi Salvadorowi Allende inspirowała CIA. W odróżnieniu od Kissingera, nasz rodak Zbigniew Brzeziński suflował swojemu chlebodawcy działania mające skorygować układ sił między mocarstwami ale też wystrzegał się praktyk kompromitujących.

Po czasach brudnej, okrutnej i bezsensownej  interwencyjnej wojny wietnamskiej z czasem rozszerzonej na inne kraje Indochin oraz poparcia Amerykanów dla brutalnych dyktatur (jak w Nikaragui czy na Filipinach) – Carter podniósł moralność do rangi zasady polityki międzynarodowej.

Koncepcja obrony praw człowieka korespondowała znakomicie z geopolitycznymi wizjami naszego rodaka Brzezińskiego, który zarówno Polskę jak Niemcy uznawał za państwa “osiowe” – decydujące dla stosunków na linii Wschód – Zachód. Ponieważ w RFN socjaldemokraci w sojuszu z liberałami forsowali wtedy Ostpolitik i poprawę stosunków z NRD oraz ZSRR, a popularność zyskiwał tam pacyfizm – Brzeziński uznał za niezbędne wspieranie z kolei przemian w Polsce. 

Okazja właśnie się nadarzała. Po tym jak w czerwcu 1976 r. zbuntowali się pracownicy fabryk w Radomiu, Płocku i Ursusie, zaś po ich brutalnym potraktowaniu przez władze zawiązał się Komitet Obrony Robotników, w roku następnym Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela zaś w 1979 r. Konfederacja Polski Niepodległej. Dlatego Carter, składając w 1977 r. wizytę w Warszawie spotkał się oczywiście z Gierkiem ale przy tej okazji udzielił także wywiadu dla “Opinii” – wydawanej poza cenzurą i ściganej przez służby bezpieczeństwa – przeprowadzonego przez Leszka Moczulskiego. USA wysyłały rządzącym kolejne sygnały, że represjonowanie opozycji demokratycznej w Polsce odbije się na możliwościach pozyskiwania kredytów i licencji. Dla słabnącej gospodarczo ekipy gierkowskiej zachodnia pomoc okazywała się niezmiernie cenna.

Polityka Cartera, podpowiadana mu przez Brzezińskiego zaowocowała bezkrwawym przebiegiem Polskiego Sierpnia 1980 r. Gdy doszło do wielkiej fali strajków, na czele polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych stało dwóch Polaków, co nie pozostaje bez znaczenia dla sekwencji wydarzeń. Brzeziński zachował bowiem do końca kadencji Cartera stanowisko jego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, zaś następcą sceptycznego co do możliwości nawet stopniowego skruszenia czy osłabienia komunizmu Cyrusa Vance’a jeszcze wiosną 1980 r. zastąpił w roli sekretarza stanu Edmund Muskie, syn emigrantów Marciszewskich z Polski.

Gdy Stany Zjednoczone dzięki pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu poznały plany interwencji wojsk “układu warszawskiego” w Polsce, planowanej na grudzień 1980 r. podjęto nie mającą precedensu akcję zniechęcania Leonida Breżniewa do tego zamiaru. Zaangażowali się w nią zarówno Papież Jan Paweł II jak Zbigniew Brzeziński. W efekcie dywizje radzieckie, czechosłowackie i enerdowskie do Polski nie wkroczyły, co miało związek z utratą efektu zaskoczenia. Brzeziński i Muskie odegrali przy tym wielką rolę,  a Carter okazał się pierwszym od czasów Wilsona prezydentem Stanów Zjednoczonych, który – wbrew tradycji Jałty oraz wspierania niemieckich rewanżystów i ziomkostw przez Dwighta Eisenhowera – uznał, że na polskich sprawach najlepiej znają się sami Polacy. Wydarzenia kolejnych dziesięciu lat w naszej części Europy potwierdziły słuszność tego przekonania. Po rozpadzie ZSRR skośnooki Amerykanin Francis Fukuyama z dumą i patosem, choć przedwcześnie, obwieścił koniec historii. Uznano, że demokracja zwyciężyła. W co trudno było uwierzyć ćwierć wieku wcześniej.

Bill Clinton przekracza żelazną kurtynę

Podróż amerykańskiego stypendysty z Oksfordu na europejski kontynent w wakacje 1969  r. miała poza mnóstwem rozrywek i podziwianiem zabytków jeden mniej oczekiwany punkt programu: “Jako że pod opieką Zbigniewa Pełczyńskiego wiele nauczył się o Europie Wschodniej, zapragnął zobaczyć granicę. Wraz z [Rudim] Lowem pojechali do Blankenstein w górnej Frankonii, przygranicznego miasteczka, w którym Wschód od Zachodu odgradzał niewielki potok oraz zasieki z drutu strzeżone przez wschodnioniemieckich wartowników. “Na Clintonie duże wrażenie zrobiły te dowody zniewolenia” – wspominał Lowe. Bill poprosił o zrobienie zdjęcia na granicy, po czym o dwa metry przekroczył linię graniczną. “Powiedziałem, żeby uważał” – wspomina Lowe – na co Bill odparł, że żołnierze nie odważyliby się zastrzelić Amerykanina” [5].

Niezwykłe jak na amerykańskiego południowca, z Arkansas, nie Georgii, zainteresowania podziałem Europy Bill Clinton, podobnie jak niegdyś Jimmy Carter, zawdzięcza swojemu polskiemu  mentorowi. Podobnie jak orientację w tych sprawach, dla poczciwego Jankesa z interioru zwykle niemożliwych do ogarnięcia: z rocznego pobytu z rodzicami w USA zapamiętałem doskonale chroniczną niemożność odróżnienia “Poland” od “Holland” przez miejscowych, lokatorów akademickiego osiedla segmentów jak z serialu a nie slumsów, chociaż oba mylone kraje znajdowały się wtedy po przeciwnych stronach żelaznej kurtyny.

Trzeba być wizjonerem ale i mieć promotora niepośledniego formatu, żeby w 1968 r. napisać pracę o pluralizmie w Związku Radzieckim a taki był właśnie temat dysertacji Billa Clintona [6]. 

Zbigniew Pełczyński z Pembroke College ma wtedy 43 lata, jest dobrym znajomym senatora Williama Fulbrighta, wcześniejszego pracodawcy i guru Clintona.

Jak relacjonuje biograf tego ostatniego David Maraniss: “Pełczyński wychował się w Polsce, w Grodzisku: jako nastolatek w czasie drugiej wojny światowej działał w ruchu oporu i został aresztowany przez Niemców. Wyzwolony przez Anglików, w ostatnich dniach wojny walczył w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Od Oksfordu przybył w 1946 roku w wieku dwudziestu jeden lat, żeby studiować politologię, i pozostał na uczelni. Jesienią i wczesną zimą 1968 roku Pełczyński wykładał sowietologię. Był zdecydowanym antykomunistą o słabnących z roku na rok lewicowych poglądach” [7]. W odróżnieniu od polskich uczelni, w Oksfordzie Karola Marksa cytowali wtedy wcale nie wykładowcy, lecz studenci. Ale Clinton do nich wcale się nie zaliczał. Przecież jak wiemy, nawet jeśli popularną maryśkę wtedy palił, to się nie zaciągał. A na drzewo w trakcie protestu  wdrapał się tylko ktoś łudząco do niego podobny. Być może zresztą nie wypada dworować z późniejszego męża stanu, którego prezydenckiej już decyzji sprzed ponad ćwierćwiecza o wpuszczeniu nas do Sojuszu Atlantyckiego zawdzięczamy nasze obecne chociaż względne poczucie bezpieczeństwa. Nie tylko jemu jednak.   

Wychowany w niezamożnym środowisku, ale takim w którym ludzie sobie pomagają nawzajem, Bill Clinton znajdzie mistrza nie w postaciującym znudzenie elit Marksie lecz dawnym akowcu i zdemobilizowanym żołnierzu armii Władysława Andersa – Zbigniewie Pełczyńskim.            

“Podczas wykładu o Związku Radzieckim Pełczyński przeprowadzał analizę systemu totalitarnego. Jego zdaniem podziały w sowieckiej elicie świadczyły o tym, że władza przestała być totalitarnym monolitem jak za czasów Stalina” [8] – stąd późniejszy temat pracy Clintona, to hipoteza, ale granicząca z pewnością. 

Clinton na jej napisanie dostał dwa tygodnie. I przez ten czas przeczytał bądź przejrzał więcej niż trzydzieści książek i artykułów. Liczyła osiemdziesiąt stron. 

Dla porównania: w Polsce na złożenie tezy o podobnych parametrach student   ma dwa lata. Celu tego skromnego szkicu, który Państwo Internauci właśnie czytacie, nie stanowi oczywiście udowadnianie wyższości oksfordzkiego Pembroke College nad rodzimym Collegium Humanum, lecz wykazanie wpływu wybitnych umysłów i charakterów z Polski na amerykańskich sterników polityki globalnej. Gdyby jednak ktoś się zastanawiał, dlaczego Polska ma tylu laureatów Nagród Nobla w całej ich historii, wliczając elektryka Lecha Wałęsę a wcześniej krawca Władysława Reymonta, co Ameryka rocznie – podpowiedź znajdzie w zestawieniu wymagań na uczelniach obu krajów.

Sam Clinton w autobiografii rzecz ujmuje lakonicznie: “Pod koniec listopada napisałem pierwszą pracę dla mojego tutora, polskiego emigranta, doktora Zbigniewa Pełczyńskiego. Omówiłem rolę terroru w totalitaryzmie radzieckim (“sterylny nóż, wrzynający się w kolektywne ciało, wycinający twarde jądra różnorodności i suwerenności”). uczestniczyłem też w pierwszych zajęciach i udałem się na pierwsze seminarium” [9].  

Niech nie próbuje być taki skromny. Szokującą wtedy zapewne nawet dla Brytyjczyków więcej o realnym socjalizmie wiedzących niż Amerykanie, opinię o istnieniu w Związku Radzieckim przejawów pluralizmu w postaci frakcji, grup nacisku i społecznych sił, bo nie partii przecież – zawdzięcza Clinton Pełczyńskiemu. Obaj skłaniają się ku prognozie, że “(..) Związek Sowiecki albo będzie ewoluował w stronę demokracji parlamentarnej albo nastąpi  jego rozpad” [10].

Clinton odwiedza raz w tygodniu Pełczyńskiego w jego kawalerce w North Quad w Pembroke College. “Pełczyński kiwał się na “jaju”, nowoczesnym fotelu na biegunach w kolorze pomidora, i rozmawiał z Clintonem o jego pracach pisemnych i przeczytanych lekturach (..). Dyskutowali również o podziale władzy, o różnych sposobach rozumienia pojęcia “demokracja” oraz o totalitaryzmie i pluralizmie w Europie Wschodniej (..). Dla Pełczyńskiego było oczywiste, że Clinton miał umysł polityka, który musi wszystko zrozumieć” [11]. 

To w znacznej mierze za sprawą sceptycyzmu jaki w nim wyrobił nasz rodak, Clinton nie uwierzy pochopnie nawet w latach 90, że Kreml stał się już tylko papierowym tygrysem.  Stąd odważna i dalekowzroczna decyzja przyjęcia nas do NATO. Jednak sens naszej tam przynależności odnowi po latach inny demokrata Joe Biden.            

Polaków poznał w dzieciństwie, o Europie mówił mu pasierb białostoczanina ocalonego z Holocaustu

Jak opisuje ustępującego już z urzędu prezydenta USA francuski biograf Jean-Bernard Cadier: “(..) Joe Biden jest katolikiem. Innymi słowy – wyznania mniejszościowego w kraju protestanckim. Jako dziecko nie zdawał sobie z tego sprawy. Górnicze miasto Scranton, zamieszkałe przez Irlandczyków, Włochów i Polaków, liczy sobie tyle samo kościołów katolickich, ile hałd” [12].  

Biden zwany wtedy Joeyem mieszka tam do dziesiątego roku życia, kiedy wraz z rodzicami przenosi się z Pensylwanii do Delaware. Ale nawet po przeprowadzce na wakacje wraca do Scranton. Zresztą dzieli je od delewarskiego Wilmington zaledwie 22 kilometrów, jak na rozległą Amerykę to niewiele. W każdym razie bez przesady podsumować można, że Amerykanin irlandzkiego pochodzenia wychował się wraz z Polakami i Włochami. Żadna z tych nacji nie stanie się dla niego obca.

Chociaż przez lata, zanim zostanie wiceprezydentem przy Baracku Obamie, kieruje Biden senacką komisją polityki zagranicznej – dogłębną znajomość spraw naszego regionu, która pomoże nam w chwili, gdy on będzie już prezydentem, a Ukrainę zaatakuje Rosja Władimira Putina – zawdzięcza osobie, w której żyłach nie płynie wprawdzie nawet kropla polskiej krwi, ale o Europie Środkowo-Wschodniej wie dużo i czuje jej problemy.

Antony Blinken, którego po latach Biden powoła na sekretarza stanu – to amerykański odpowiednik ministra spraw zagranicznych – wychował się i kształcił w Paryżu. Przesiąkł francuską kulturą. Ale zarazem duchowością charakterystyczną dla naszej części Europy. Wielki bowiem wpływ na Antony’ego wywarł jego ojczym.  Intelektualista Samuel Pisar, autor  wielu książek,  pracownik Organizacji Narodów Zjednoczonych i UNESCO na dyrektorskich stanowiskach, urodził się w Polsce w 1929 roku.   Jako dwunastolatek po wkroczeniu Niemców trafił do getta białostockiego. Wywieziony później w głąb Rzeszy, wolność odzyskał za sprawą czarnoskórych żołnierzy w mundurach US  Army. Na formację intelektualną Blinkena wywarł ogromny wpływ, ten zaś na Bidena, którego doradcą Antony został jeszcze kiedy szef był wiceprezydentem.

Dlatego Joe’mu Bidenowi nie zdarzały się nigdy lapsusy podobne jak Barackowi Obamie, który – wychowany na Hawajach – palnął coś kiedyś bez złej intencji o “polskich  obozach zagłady”, co u nas słusznie odebrano jako despekt, chociaż wypowiedź stanowiła wyłącznie efekt bezbrzeżnej prezydenckiej ignorancji. 

Pamiętam rozmowę z dawnym polskim ambasadorem w Kanadzie Marcinem Bosackim, który już w chwili formowania przez Bidena jego prezydenckiej ekipy uznał Anthony’ego Blinkena za postać kluczową. W znacznej mierze za jego sprawą nie zawiedliśmy się na Bidenie. Chociaż – co trzeba mu oddać – sytuację miał trudniejszą niż jego demokratyczni poprzednicy, z wyjątkiem prowadzącego wojnę Wilsona oczywiście. Carter wprawdzie miał do czynienia z inwazją radziecką, ale na odległy geopolitycznie Afganistan. Obie kadencje Clintona przypadają na  moment niesłychanego osłabienia Rosji, co pozwala Amerykanom popierać Borysa Jelcyna jako demokratę bardziej szczerego od jego narodowych i postbolszewickich oponentów: dopiero u ich schyłku zza pleców populisty Jelcyna wyłoni się były major KGB ze skromnej placówki w enerdowskim Dreźnie Władimir Putin i oferując mu gwarancje bezpieczeństwa dla niego i rodziny przebije oferty innych kontrkandydatów do sukcesji. Natomiast Biden w nieco więcej niż rok od objęcia prezydentury mieć będzie do czynienia z pierwszą od 1945 r. pełnoskalową wojną w Europie.  I zadaniu podoła, również z polskiej perspektywy.

Joe Biden dwukrotnie, w 2022 i 2023 r. na polskiej ziemi potwierdza aktualność artykułu piątego Traktatu Waszyngtońskiego, zobowiązującego państwa Sojuszu Atlantyckiego do solidarnej obrony wzajemnej w wypadku ataku na którekolwiek z nich. To oparcie dla nas i przestroga dla ewentualnego agresora. Dla Polski to wiele, jeśli przypomnieć politykę Franklina Delano Roosevelta i zdradę wobec polskiego sojusznika na konferencji jałtańskiej, podporządkowującej nas ZSRR – ale także zachowanie Ronalda Reagana, który w 1981 roku nie ostrzegł przyjaciół z Solidarności przed planami wprowadzenia stanu wojennego przez komunistyczne władze, chociaż znał je za sprawą raportów pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Być może zabrakło wtedy w Białym Domu w najbliższym prezydenckim otoczeniu jednego choćby mocnego rzecznika sprawy polskiej.

Corey Lewandowski a może ktoś inny…

Pod tym kątem warto się teraz przyglądać formującej się, drugiej już w historii, ekipie Donalda Trumpa. Być może z chaosu jako towarzyszy obecnym spekulacjom personalnym wyłoni się solidny ambasador naszych spraw, którego działania nas zaskoczą. Pierwszą zwycięską kampanią Trumpa z 2016 roku kierował nasz rodak Corey Lewandowski. W Waszyngtonie uchodzi za skutecznego lobbystę rozmaitych spraw, przy czym te polskie są jednymi z wielu. Reprezentował zarówno branżę przetwórstwa rybnego jak poważne firmy zajmujące się bezpieczeństwem danych. Przypisuje mu się autorstwo hasła: “Niech Trump będzie Trumpem”. Ale też strategię ostrych personalnych ataków na demokratkę Hillary Clinton, co niespodziewanie dało zwycięski efekt. Za pierwszych rządów Donalda Trumpa negocjował sprawę baz amerykańskich w Polsce. W czasach Bidena radził sobie doskonale: ma firmę consultingową. Pozostaje jedną z kluczowych postaci dla obozu zmierzającego po listopadowej wygranej do władzy. 

Z pewnością nie zlekceważy kwestii walki z międzynarodowym terroryzmem ani przemocą  instytucjonalną, również z osobistych względów. Pierwszy mąż obecnej żony Coreya Lewandowskiego znalazł się bowiem wśród pasażerów jednego z samolotów,  które porwane przez islamistów uderzyły 11 września 2001 r. w bliźniacze wieże nowojorskiego World Trade Center. Jak pamiętamy, na pokładzie nikt nie przeżył.

Wypowiedzi Coreya Lewandowskiego brzmią dla nas optymistycznie. Nawet jeśli zawierają prawdy oczywiste dla Europejczyka, choć nie zawsze dla Amerykanów.

– Donald Trump wie, jak trudne sąsiedztwo ma Polska. Zadbamy o to, by była chroniona – zapewniał. I z góry zapowiedział wizytę szefa w Warszawie. Zanim – podobno – popadł u niego w niełaskę. Raz już tak zresztą było, ale  w triumfie powrócił. I na drugi sukces Trumpa rzetelnie zapracował. Zaś jego główny rywal w wojnie intryg sprzed lat Paul Manafort skazany został na więzienie za oszustwa podatkowe i nielegalne interesy z prorosyjskimi ukraińskimi oligarchami z kręgu byłego prezydenta Wiktora Janukowycza. Ułaskawił go jednak pozostający jeszcze wtedy u władzy Trump. 

Jednak   znając   Trumpa,   lepiej   zastrzec:   jeśli   nie   Lewandowski,   to   ktoś   inny.       

Teraz pierwszy od czasów Grovera Clevelanda powracający do Białego Domu po czterech latach prezydent ma w kim wybierać: Polaków jest przecież w Stanach kilkanaście milionów, nie brak wśród nich ludzi utalentowanych. Stanowią cenny elektorat, zaś Trump – jak świadczy o tym zniesienie wiz w trakcie jego pierwszej kadencji – z pewnością nie przejawia wobec nas żadnych uprzedzeń. Poczekajmy więc spokojnie, chociaż wpływu na to nie mamy.                              

[1] Roman Wapiński. Ignacy Paderewski.  Ossolineum, Wrocław 2009, s. 91 

[2] Marian Marek Drozdowski. Ignacy Jan Paderewski. Zarys biografii politycznej. Wyd. Interpress, Warszawa 1986, s. 113-114

[3] Stanisław Cywiński. Kartki z pamiętnika (1914-1920). Druk. Dziennika Wileńskiego, Wilno 1931, s. 70 

[4] Longin Pastusiak. Prezydenci. Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1988, t. 3, s. 307

[5] David Maraniss. Bill Clinton. Biografia. Najlepszy w klasie. Prószyński i S-Ka, Warszawa 1995, przeł. Tomasz Lem, s. 188 .     

[6] William J. Clinton. “Political Pluralism in the USSR”, Oxford 1968

[7] David Maraniss… Najlepszy w klasie… op cit, s. 160

[8] ibidem, s. 161

[9]  Bill Clinton. Moje życie. Świat Książki, Warszawa 2004, tł. Piotr Amsterdamski i in, s. 139

[10] Maraniss… op. cit, s. 163

[11] Jean-Bernard Cadier. Joe Biden. Droga do Białego Domu. ARTI, Ożarów Mazowiecki 2021, przeł. Natalia Zmaczyńska, s. 17

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 6

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here