Katarski mundial zakończył się pięknym i budzącym emocje meczem dwóch wybitnych drużyn, w którym sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie, padło sześć bramek, aż wreszcie w rzutach karnych Argentyna pokonała Francję. 35-letni Leo Messi został wreszcie mistrzem świata, jak jego wielcy poprzednicy Mario Kempes w 1978 i Diego Maradona w 1986 r. Ciemnoskóry Francuz Kylian Mbappe pozostaje z tytułem króla strzelców, ale ponieważ 20 grudnia kończy dopiero 24 lata, wygrać z drużyną ma szansę jeszcze w paru kolejnych turniejach. Zresztą mistrzem już raz został – przed czterema laty.
Ważne, że na katarskim mundialu Polski nie zabrakło. Nie okazaliśmy się tam również statystami. Miejsce w czołowej szesnastce z bilansem określanym przez fakt, że przegraliśmy wyłącznie i to niewysoko z późniejszymi mistrzami i wicemistrzami świata oznacza najlepszy wynik reprezentacji narodowej od 1982 r. kiedy to drużynę prowadził Antoni Piechniczek, a na hiszpańskich boiskach pomimo trwającego w kraju stanu wojennego wywalczyliśmy trzecie miejsce w świecie. Zdobyła je legendarna dziś drużyna ze Zbigniewem Bońkiem i Włodzimierzem Smolarkiem.
Każda sensowna ocena udziału Polaków w katarskich mistrzostwach powinna zawierać dwie kwestie. Piłkarze dostarczyli nam powodów do radości, chociaż nie tak licznych jak we wspomnianym 1982 a tym bardziej 1974 r, kiedy to jadąc na finały po raz pierwszy po wojnie, wywalczyliśmy nie tylko trzecie miejsce ale wygraliśmy pod wodzą trenera Kazimierza Górskiego sześć spośród siedmiu spotkań (w tym z Argentyną, Włochami i Brazylią), a Grzegorz Lato wywalczył tytuł króla strzelców z siedmioma bramkami w siedmiu meczach – jedną mniej, niż zdobył w Katarze jego sukcesor Kylian Mbappe.
Po drugie i równie istotne – nie musieliśmy się za naszych graczy wstydzić. Odkąd w 2002 r. po szesnastoletniej nieobecności wśród najlepszych powróciliśmy na mundial, przytrafiały nam się głównie gorszące porażki, jak 0:2 z Koreą Płd. i 0:4 z Portugalią (2002 r.), 0:2 z Ekwadorem (2006 r.), wreszcie przed czterema laty w Rosji z Senegalem 1:2 oraz z Kolumbią 0:3. Połączone zwykle z gorszącym brakiem woli walki, za którą – na równi z zademonstrowanymi umiejętnościami taktycznymi i indywidualną wirtuozerią – chwalone były słusznie “orły” Górskiego, ale także ekipa Piechniczka. Gdy pod wodzą trenera Adama Nawałki polski zespół grał z Senegalem (2018 r.), a rywale prowadzili, nasi nawet nie próbowali atakować. Podobnie – już wyeliminowani – w ostatnim meczu grupowym z Rosją, nawet wygrywając z Japonią, zawodnicy nie starali się strzelić drugiej bramki. Jakby było im już wszystko jedno, z jakim bilansem wrócą do kraju.
Na szczęście w Katarze ostatni akord udziału Polaków w turnieju okazał się bez porównania bardziej przekonujący i dramatyczny. Na godne pożegnanie mundialu strzeliliśmy gola. Zdobył go nasz as Robert Lewandowski z powtarzanego rzutu karnego, w trzeciej tym samym w turnieju próbie uzyskania bramki z jedenastki, bo wcześniej mocniejszymi od snajpera z Polski nerwami wykazał się bramkarz meksykański Guillermo Ochoa.
Organizator nowoczesnych olimpiad Francuz Pierre de Coubertin powiedział kiedyś, że ich sens leży nie w zwycięstwach, lecz w uczestnictwie. Odnosi się to również do piłkarskich mistrzostw świata, wzbudzających jeszcze większe emocje, bo futbol pozostaje bardziej widowiskowy niż większość dyscyplin olimpijskich z wyłączeniem może tylko lekkiej atletyki i sportów walki. Sam udział pozostaje ważny, a jak pamiętamy brakowało nas na finałowych turniejach od wojny do 1970 r. włącznie, później między Meksykiem (1986 r.), gdzie jak w Katarze zagraliśmy cztery mecze a Koreą Płd. (2002 r.), w której zaliczaliśmy się już do outsiderów, a także w 2010 i 2014. Skoro jednak na mundial jedziemy, warto tam pokazać grę na miarę możliwości.
Selekcjoner Czesław Michniewicz oba cele zrealizował. Najpierw objąwszy kadrę po rejteradzie portugalskiego trenera Paulo Sousy wygrał baraż z faworyzowaną Szwecją (2:0), z którą pod wodzą jego poprzednika przegraliśmy na Euro i tym samym otworzył nam drogę do Kataru. Potem na tamtejszych boiskach uzyskiwał wyniki godne i sprawiające, że Polska najdłużej od 1986 r. pozostała w grze. Nie przynosi ujmy bezbramkowy remis z Meksykiem a tym bardziej wygrana z Arabią Saudyjską 2:0, zwłaszcza, że ta wcześniej pokonała Argentynę. Nie hańbi “zwycięska” bo dająca awans do fazy pucharowej porażka z późniejszym mistrzem świata 0:2 ani odpadnięcie po 1:3 z wicemistrzem.
Nawet wielki mag Antoni Piechniczek, gdy po raz drugi w finałach, w Meksyku (1986 r.) prowadził reprezentację, jeszcze w grupie przegrał 0:3 z Anglią. Jego zespół odpadł zaś po katastrofalnym 0:4 z Brazylią.
Tym razem, niech się wstydzą inni, bogatsi od nas i cieszący się większą piłkarską renomą. Mistrzowie Europy sprzed roku – Włosi, którzy w ogóle do Kataru nie dojechali, bo odpadli już w eliminacjach. Czterokrotni mistrzowie świata Niemcy, którzy teraz na mundialu rozegrali o jedno spotkanie mniej od nas. Podobnie jak zawsze groźni Urugwajczycy, co tytuł zdobywali dwa razy, wysoko plasujący się w komputerowych rankingach Belgowie czy typowana do sprawienia niespodzianki Serbia.
Na drugim biegunie sytuuje się oczywiście Maroko, zdobywca czwartego miejsca. Patronat króla Mohammeda nad rodzimym futbolem, rozliczne inwestycje: otwieranie stadionów i akademii piłkarskich przyniosły rezultat. Ekipa z Trzeciego Świata wyeliminowała m.in. Belgię i Portugalię. W fazie pucharowej wraz z nami znalazły się też: Senegal i Australia, zwykle do potentatów futbolu nie zaliczane.
Piłka nożna to nie skoki narciarskie, gdzie liczą się noty za styl, trudno więc bez końca Michniewicza krytykować, że pod tym względem reprezentacja się nie wyróżniała.
Styl to człowiek, mówi znane powiedzenie. Na zawsze zapewne zapamiętają kibice, jak w meczu z późniejszymi mistrzami świata nasz Wojciech Szczęsny obronił rzut karny egzekwowany przez bohatera tego turnieju Leo Messiego. Do historii przejdą też podobne – chociaż z odwrotnej perspektywy – perypetie Roberta Lewandowskiego z jedenastkami, w końcu z happy endem przecież.
Mieliśmy więc swój udział w wielkim spektaklu, jakim stały się te mistrzostwa. Ukoronowaniem był finał, w którym na kwadrans przed końcem, gdy Argentyna prowadziła 2:0 i wciąż atakowała wszystko wydawało się rozstrzygnięte. I nagle w dwie minuty dwa trafienia Mbappe skwitowały rachunek. Nawet w dogrywce nie czekano na rzuty karne: najpierw celnie trafili Argentyńczycy, potem znów Francuzi. W ostatniej minucie doliczonego czasu gry to Mbappe miał szansę, żeby przesądzić o mistrzostwie świata dla swoich, ale tak bardzo chciał strzelić swoją czwartą bramkę w meczu, że zamiast podać znajdującemu się w dogodniejszej pozycji koledze dryblował sam tak, jakby – jak się mawia w piłkarskim slangu – chciał wejść z piłką do bramki. Nie udało się. A w rzutach karnych zanotowaliśmy kolejne zaskoczenie. Utarło się bowiem, że gdy rozstrzygają jedenastki, drużyny europejskie okazują się skuteczniejsze od południowoamerykańskich: tak zdarzyło się wcześniej, gdy w ćwierćfinale tegoż mundialu Chorwacja wyeliminowała dzięki rzutom karnym Brazylię. Tym razem jednak lepsi w strzelaniu jedenastek okazali się Argentyńczycy.
Zaś miejsce Polaków w szesnastce najlepszych piłkarskich drużyn narodowych to pozycja wyższa niż w rankingach gospodarki czy obronności, o czym krytykując trenera lub zawodników warto pamiętać. Nie należy też zapominać, że piąte miejsce drużyny Jacka Gmocha z Argentyny (1978 r.) czy podobną jak Michniewicza pozycję w szesnastce w Meksyku (1986 r.) “za drugiego Piechniczka”… doceniliśmy dopiero wówczas, gdy po latach sukcesów zupełnie zabrakło. Piłkarski mundial nie polega na tym, że radują się wyłącznie zwycięscy Argentyńczycy a płacze pozostałych 31 ekip. Cieszyć jest się z czego, po latach posuchy.