Walczyły wtedy wszystkie roczniki, a wspierał je cały naród. Stawką nie była bowiem tylko – nawet jeśli użycie tego słówka wyda się niestosowne – niepodległość, demokracja czy korzystne granice. Na polu zwycięskiej Bitwy Warszawskiej 1920 roku polski żołnierz bronił domu, dotychczasowego sposobu życia, prawa do wyznawania własnej religii i głoszenia dowolnych poglądów. W planach najeźdźców Polska miała stać się nie państwem satelickim, jak później po II wojnie światowej – ale kolejną republiką.
Zachowało się zdjęcie dzieciaka z ogromnymi słuchawkami na uszach. To nastoletni ochotnik Jerzy Giedroyc, służący wtedy w łączności przy nasłuchu, do czego przydała się przy tej okazji doskonała znajomość rosyjskiego, wyniesiona z gimnazjum w Mińsku. Zaś dobiegający sześćdziesiątki i podłamany niedawną śmiercią syna, z własnym zdrowiem też nadwątlonym przez ówczesny odpowiednik koronawirusa – grypę “hiszpankę” Stefan Żeromski odwiedził plebanię w Wyszkowie jako korespondent wojenny na tyle szybko po wycofaniu się bolszewików, że ksiądz proboszcz podał mu do herbaty nie lada jaki rarytas wojennego czasu, cukier w kostkach, porzucony w panice ucieczki przez Juliana Marchlewskiego, typowanego przez najeźdźców na członka kolaboracyjnego rządu komunistycznego.
Nie brakowało oczywiście histerii, towarzyszącej zwykle wszelkim, nawet najzacniejszym i patriotycznym wzmożeniom. W późniejszych “Wspomnieniach polskich” Witold Gombrowicz opisuje, jak młode dziewczyny z dobrych domów całkiem wbrew ówczesnej etykiecie towarzyskiej podchodziły do nieznajomych ale ubranych po cywilnemu mężczyzn w kawiarni czy nawet na ulicy z zawstydzającym pytaniem: – A pan czemu nie w wojsku?
Wiemy, co świętujemy
Data 15 sierpnia 1920 r. ma oczywiście sens umowny. Bitwa Warszawska trwała dłużej, spore znaczenie dla ugruntowania polskiej niepodległości miała też nieco późniejsza operacja niemeńska. Chociaż do samej stolicy, wbrew nazwie batalii (ściślejsze byłoby zapewne określenie: bitwa o Warszawę) bolszewik nie doszedł, najcięższe walki toczyły się pod Radzyminem a losy kampanii ważyły się przez wiele dni – wiemy, co świętujemy 15 sierpnia.
Jeszcze kiedy rząd Tadeusza Mazowieckiego przywracał w siedemdziesiątą rocznicę wielkiej batalii czerwoną kartkę w kalendarzu, jako że sam premier do przesadnie odważnych się nie zaliczał, uczynił to pod marką święta Matki Boskiej, rzeczywiście w tym dniu przypadającego. Chodziło o to, by nie drażnić sąsiadów. Istniał wciąż Związek Radziecki.
Zbieżność daty bitwy ze świętem kościelnym jeszcze w międzywojniu posłużyła nie przebierającym w środkach publicystom obozu narodowo-demokratycznego, głównie Stanisławowi Strońskiemu, do ukucia określenia “cud nad Wisłą”, które miało dyskredytować faktycznego twórcę militarnego zwycięstwa. Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, bo to on był autorem przesądzającego o losach bitwy i Polski manewru znad Wieprza. Po latach dawne niuanse nazewnictwa całkiem już się zatarły i zdarza się, że o “cudzie nad Wisłą” rozprawiają szczerzy entuzjaści Marszałka. Tradycja warszawskiego zwycięstwa łączy się zresztą z dorobkiem wszystkich wówczas znaczących sił politycznych: kierownictwo państwa sprawował jego Naczelnik Piłsudski, wcześniejsze rozmowy o niedoszłym pokoju prowadził endek Stanisław Grabski, premierem w krytyczny czas został chłopski przywódca Wincenty Witos zaś jego zastępcą robotniczy lider socjalistów Ignacy Daszyński.
Powrót wielkiej historii
Nawet kiedy jeden z następców Mazowieckiego, jedyny znany ze skutecznych reform (a ściślej jednej tylko dokończonej ale za to bezcennej: samorządowej) premier Jerzy Buzek przy okazji obchodów na polu Bitwy Warszawskiej w Ossowie wykonał swój słynny skok z trybuny (przez komentatorów odebrany jako manifestacja gotowości walki o prezydenturę z Aleksandrem Kwaśniewskim, do czego zresztą nie doszło, bo Marian Krzaklewski upierał się przy własnej kandydaturze i przegrał nie tylko z postkomunistą ale i niezależnym Andrzejem Olechowskim) – święto wydawało się kojarzyć z całkiem odległymi czasami. Póki Polska czuła się syta i bezpieczna.
Teraz stoimy z moją przyjaciółką i dwiema ukraińskimi sprzedawczyniami z pobliskiej żabki i przy papierosie podziwiamy próby defilady na 15 sierpnia na warszawskim niebie. Przelatują F-16, potem F-35. Jedna z dziewczyn przyjechała tu do pracy jeszcze przed kremlowską inwazją. Ale druga, chociaż pochodzi z zachodniej Ukrainy gdzie niby jest spokojniej, zdążyła już na własne oczy oglądać rakiety wcale nie ćwiczebne ani defiladowe nad rodzinnym miastem. Odległa historia, której nie opowiedzą już uczestnicy wydarzeń, bo minął ponad wiek – zyskuje nagle przejmującą aktualizację.
Do tej samej żabki, spod której obserwujemy lecące nisko śmigłowce i samoloty, przyszedł niedawno młody Białorusin. Zgadał się szybko z dziewczynami. Rozumieją nawzajem swój język. Zarzekał się, że do ojczyzny nie wróci. Niektórzy z jego rocznika walczą po jednej stronie, inni po drugiej. A umierać na Ukrainie on sam wcale się nie kwapi.
W tym klimacie, pozbawionym złudnego być może poczucia bezpieczeństwa, jakie towarzyszyło nam odkąd Mazowiecki uczynił na powrót z 15 sierpnia dzień świąteczny aż po rok 2021, ostatni bez “pełnoskalowej” wojny za wschodnią granicą – obchodzimy tę niezwykłą dla Polaków rocznicę. Warte refleksji pozostają: zarówno katastrofa, jaka nam wówczas groziła, jak fenomen wiktorii warszawskiej, uderzający dla zachodnich obserwatorów, a armii polskiej towarzyszył wówczas m.in. oddelegowany z Paryża przyszły generał i bohater II wojny światowej Charles de Gaulle.
Niepojęte wydawać się może zarówno to, w jaki sposób wróg znalazł się pod Warszawą – jak i fakt, że udało się go naszym przodkom stamtąd odegnać.
Pierwszy złowrogi fakt stanowił efekt mierzenia sił na zamiary i tyleż romantycznej co nieodpowiedzialnej koncepcji federacyjnej Józefa Piłsudskiego. Nie poparli jej ci, do których była adresowana. Jeszcze w maju 1920 roku polskie wojska rozpychały się w Kijowie, w lipcu musiały się już bronić na linii Bugu a w sierpniu – w okopach podwarszawskiego Radzymina. To gorzka lekcja historii. Happy end nie zmienia jej ostrzegawczego przesłania. Zwykle przegrywaliśmy, kiedy przedwcześnie poczuliśmy się mocarstwem: tak było w dniach panicznego odwrotu z Kijowa, kiedy siłom polskim groziło okrążenie przez osławioną “Konarmię” (Armię Konną), podobnie też we wrześniu 1939 r.
Również wniosek dotyczący genezy zwycięstwa – tak zaskakującego, jeśli rzucić okiem na mapę obu wojujących państw, porównać ich rozmiary i kontury linii granicznej – ściśle wiąże się z przyszłością. Rok 1920 przyniósł porozumienie wszystkich stanów i klas, warstw i grup społecznych. Chłop słuchający Witosa bronił swojej ziemi lub liczył na nowe jej nadziały na Wschodzie (rzeczywiście dekret tej treści Sejm w ekspresowym tempie uchwalił tamtego gorącego lata), robotnik szanujący Daszyńskiego nawet jeśli nie respektował kapitalisty-krwiopijcy, dalece bardziej obawiał się komisarzy politycznych w fabrykach, inteligent czy ochotnik z gimnazjum, czy autorytetem dla niego pozostawał Józef Piłsudski czy Roman Dmowski, walczył o prawo do czytania takich książek, jakie sam uzna za ciekawe. Wszyscy zaś – o zachowanie dotychczasowego sposobu życia.
Ta wspólnota Polaków, pierwszy raz w pięknym, choć krwawym roku 1920 ujawniona, powtórzy się w historii jeszcze dwukrotnie: w czasach okupacji nazistowskiej i w okresie Solidarności. To wtedy, nie tylko pod Warszawą, bo zmagający się z bolszewicką nawałą żołnierz czuł za sobą wsparcie w całym kraju, po raz pierwszy zadziwiliśmy świat.