Paulo Sousa przestał być selekcjonerem reprezentacji Polski, bo znalazł lepszą posadę. Drużynę porzucił na niespełna trzy miesiące przed barażami decydującymi o jej udziale w finałach Piłkarskich Mistrzostw Świata w Katarze. 

Portugalski trener w ogóle nie powinien zostać na tę funkcję powołany, zaś jego porażki – tak sportowe jak moralne – już dwa razy powinny skłonić Polski Związek Piłki Nożnej do jego zwolnienia.

Poprzednik Sousy, Jerzy Brzęczek doprowadził drużynę narodową do awansu do finałów piłkarskiego Euro, przed którymi – zamiast premii – otrzymał dymisję. Ówczesnemu prezesowi PZPN Zbigniewowi Bońkowi zamarzył się bowiem trener z międzynarodową renomą. Sousa ją wcześniej zdobył, ale jako piłkarz. Selekcjonerskich umiejętności wcale nie potwierdził. Finały Euro zaczęliśmy od kompromitującej porażki ze słabą Słowacją, przy czym zawodnicy, nawet przegrywając przemieszczali się po boisku tak, jakby zły wynik ich urządzał. Później przyszedł w miarę wartościowy, ale tylko prestiżowo, remis z mocną Hiszpanią i porażka w grze o awans ze Szwecją.

Jeszcze gorzej było jesienią, również z pozaboiskowych względów. Chociaż reprezentacja właśnie świętuje stulecie (pierwszy mecz z Węgrami 0:1 rozegrała bowiem w grudniu 1921 r.) nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby na boisko nie wybiegała w najsilniejszym składzie z innych niż kontuzje lub dyskwalifikacje względów. A tak się stało w decydującym o rozstawieniu w barażach przed finałami w Katarze meczu eliminacji Mundialu z Węgrami. Najlepszy zawodnik Robert Lewandowski nie kwapił się do wyjścia do gry i po zagadkowych pertraktacjach z trenerem Sousą uzyskał wspólną decyzję, że na boisku go zabraknie. W efekcie przegraliśmy z Węgrami, obniżając barażowy ranking, co sprawiło, że za rywali mamy silną Rosję, a nie na przykład Macedonię Pn. lub Turcję, gdyby nas losowano z lepszego koszyka.        
W dodatku z tą mocniejszą teoretycznie od nas Rosją zagramy w marcu na moskiewskich Łużnikach gdzie nawet klimat sprzyjać musi gospodarzom. Gdybyśmy z Węgrami choćby zremisowali, baraż organizowalibyśmy u siebie, polski futbol zarobiłby pieniądze, które za sprawą fochów Lewandowskiego oraz braku autorytetu i odpowiedzialności Sousy przeszły nam koło nosa.

Skoro o pieniądzach mowa, to wcześniej pojawiał się argument, że pomimo porażek nie da się Sousy zwolnić, bo trzeba by mu było strasznie dużo zapłacić. Jak się okazało, dla samego selekcjonera zapisy kontraktu nie stanowią przeszkody, żeby się z jego warunków nie wywiązać. I porzucić drużynę narodową przed rozstrzygającym o udziale w katarskim turnieju starciem. 

Jak to ostatnio w polskim futbolu, kto inny podejmował decyzje, kto inny ponosi za nie odpowiedzialność. Za niefortunny wybór Sousy i absurdalny kształt jego kontraktu (75 tys euro miesięcznie przy braku wyników) odpowiada poprzedni prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej Zbigniew Boniek. Jednak tym, który się od Sousy dowiedział, że ten już drużyny narodowej trenować nie zamierza, okazał się nowy sternik krajowego piłkarstwa Cezary Kulesza, twórca sukcesu białostockiej Jagiellonii. Jemu pozostaje też zadanie znalezienia następcy.

Grzegorz Lato, w 1974 r. król strzelców Piłkarskich Mistrzostw Świata, później kontrowersyjny prezes PZPN przed Bońkiem, wiele razy bywał wykpiwany zwłaszcza przez “Gazetę Wyborczą” za zachwalanie “polskiej myśli szkoleniowej”. Jak się okazało, niesłusznie, skoro krajowi trenerzy nie tylko mają lepsze wyniki (nad dekadę przed Sousą reprezentacja męczyła się z Holendrem Leo Beenhakkerem) ale okazują się po prostu bardziej obliczalni od “rycerzy-gości”. Wszystkie sukcesy polskiej reprezentacji tworzyli trenerzy z kraju: Kazimierz Górski (złoty medal olimpijski w 1972 r, pierwszy po wojnie awans do Mistrzostw Świata kosztem Anglików po zwycięskim remisie na Wembley w 1973 r, trzecie miejsce w świecie w 1974 r), Jacek Gmoch (piąte miejsce w świecie w 1978 r. w Argentynie), Antoni Piechniczek (trzecie miejsce w świecie w 1982 r. i udział w szesnastce najlepszych w Meksyku w 1986 r.), Janusz Wójcik (srebro olimpijskie w 1992 r.) i Adam Nawałka (ćwierćfinał Euro 2016 r.). Żadnych zaś obcy.

Na krzywdzie ludzkiej, jak się znów okazało, nie da się budować. Po raz pierwszy w historii, o czym była już mowa, selekcjoner kadry zwolniony został nie po przegranych lecz wygranych eliminacjach, przed finałami, do których z zespołem awansował. Jerzy Brzęczek nie jest dla kibiców postacią tuzinkową. Zapisał się w historii nie tylko wygraniem grupy przed Euro, co przecież istotne, ale wcale nie w życiu najważniejsze. Odegrał rolę dobrego ducha w tragicznej, ale zakończonej happy endem historii życia Jakuba Błaszczykowskiego. Gdy ojciec zabił małemu Kubie matkę, to wujek, wtedy jeszcze piłkarz Jerzy Brzęczek, wziął go na wychowanie: zadbał i o zduszenie traumy i o rozwój piłkarskiego talentu. Wszędzie w świecie tacy ludzie stają się ikonami, korzysta się z ich ciepłego wizerunku. W Polsce rozumieją to kibice, ale już nie działacze. Sousa jako last minute wybór Bońka okazał się jedną wielką kompromitacją. Beneficjent tego absurdalnego kontraktu nie będzie z niego w portugalskim obszarze językowym rozliczany, za to ci, którzy go powołali, powinni się po polsku z tego wytłumaczyć.         

Co z tego bowiem, że Boniek zna języki obce, skoro ani jedno jego powiedzenie nie stało się wśród Polaków grepsem powszechnie znanym, jak słynne “piłka jest okrągła, a bramki są dwie” mniej bywałego w świecie lwowiaka Kazimierza Górskiego. Bez przesady nikomu przed Janem Pawłem II nie udało się aż tak oczarować Polaków. Dumny intelektualista Jacek Gmoch filozofował, że futbol jest grą wojenną, wydawano w wysokim nakładzie jego “Alchemię…”, przytaczał przykłady z czasów II wojny i okupacji, ale za jego czasów, gdy najlepsi w świecie Niemcy zremisowali z Polakami na otwarcie kolejnych mistrzostw – schodzili z boiska z ulgą i wcale nie rozczarowani. Zaś następny charyzmatyczny selekcjoner Antoni Piechniczek sprawił, że piłkarze z kraju, gdzie wszystkiego poza nadzieją brakowało, najpierw wyeliminowali betonową NRD z walki o finały w Hiszpanii, a potem chociaż pojechali na nie bez rozegrania jednego choćby meczu towarzyskiego (Zachód bojkotował juntę gen. Wojciecha Jaruzelskiego, państwa socjalistyczne bały się prosolidarnościowych demonstracji na trybunach), zdobyli tam trzecie miejsce, zyskując sympatię i uznanie. 
Kazimierz Górski miał jeszcze jedno powiedzenie: dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe. Dlatego skoro czasu tak mało, szkoda go na lamenty. Jeśli bowiem pokonamy na wyjeździe Rosję, choćby w rzutach karnych (jak na Euro drużynie Nawałki pięć i pół roku temu udało się z też mocną Szwajcarią) a potem u siebie Szwecję lub Czechy, tej pierwszej rewanżując się za niedawną porażkę z europejskich mistrzostw – nikt nie będzie się już Sousą zajmował ani przejmował. Pozostanie szybkie przygotowanie się do Mundialu w Katarze. 

W futbolu nieobecni nie mają racji. Przekonała się o tym polska piłka nożna przez prawie trzydzieści lat po wojnie, kiedy to brakowało nas na Mistrzostwach Świata aż do 1974 r. Kiedy jednak tam zaistnieliśmy, na długo, bo aż do 1986 r. zadomowiliśmy się w czołówce światowej, na czym korzystały też kluby (ćwierćfinał europejskich pucharów był wtedy dla Ruchu Chorzów, Stali Mielec czy Śląska Wrocław standardem, zaś z dzisiejszej perspektywy przypomnieć warto, że awans do najlepszej ósemki ostatnio uzyskała warszawska Legia – nie śmiejcie się państwo – …ćwierć wieku temu) czy wreszcie grający w drużynach zagranicznych nasi zawodnicy (Boniek z Juventusem i Józef Młynarczyk z FC Porto zdobywający Puchar Europy, ale także Lato i Włodzimierz Lubański w Lokeren). Zyskiwał też prestiż Polski, gdy wygrywaliśmy – jak w 1974 r i 1982 – z krajami bez porównania od nas bogatszymi i lepiej rządzonymi jak Włochy, Szwecja, Belgia czy Francja albo z legendarnymi czarodziejami futbolu z Brazylii lub Argentyny. W trudnych czasach piłkarskie sukcesy rekompensowały nam ich brak w polityce czy gospodarce.

Bajeczne wyczyny Roberta Lewandowskiego w monachijskim Bayernie, ale również zaskakujące choć pojedyncze awanse naszych drużyn w pucharach, jak wyeliminowanie przez skromny częstochowski Raków niedawnego uczestnika Ligi Mistrzów Rubina Kazań, z budżetem parę razy większym – także fenomen odradzających się klubów, jak ratowany dwadzieścia lat temu przez przedsiębiorcę Dariusza Grabowskiego Radomiak, teraz w ekstraklasie zajmujący po jesiennych rozgrywkach czwarte miejsce i gromiący do niedawna eksportową  Legię Warszawa na jej własnym terenie 3:0, wszystko to pokazuje, że jest z czego budować, nawet w przyspieszonym tempie. Zaś jeśli wygrać baraży i pojechać do Kataru się nie uda, zawsze znajdzie się czas na rozliczenie winnych. Zresztą niektórzy sami siebie już ocenili: z zarządzaniem futbolem im nie wyszło, więc reklamują piwo Tyskie. Za nimi zaś zamiast murawy pozostaje spalona ziemia, czego w taką jak dziś pogodę nie widać. Czas na odwilż w polskiej piłce.  

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 6

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here