Ważne, żeby Polacy z zagranicy mieli swoich reprezentantów w parlamencie
Z senatorem Aleksandrem Pociejem, kandydatem Koalicji Obywatelskiej do Sejmu z 20. miejsca z Warszawy rozmawia Łukasz Perzyna
– Czy Polacy z zagranicy w tych wyborach będą mieli takie prawo głosu, jakie im się należy? Wiemy, że liczbę komisji zwiększono ale wciąż jest ich za mało, stąd ryzyko, że nie policzone głosy przepadną? A na ich porachowanie są tylko 24 godziny?
– Polonia wnosiła o dwa razy więcej dodatkowych punktów niż otrzymała. Główny problem stanowi zabranie Polonii możliwości głosowania korespondencyjnego z czego w Polsce korzysta 700 tysięcy osób. Wielu Polaków z zagranicy nie zdecyduje się jechać kilkuset kilometrów przez cały dzień po to, żeby zagłosować – choćby z powodu stanu zdrowia albo psującego się samochodu, którym nie da się w podobną podróż wyruszyć.
– Dlaczego Polonia utraciła szansę korespondencyjnego głosowania?
– Uważam, że to zagrywka polityczna ze strony rządzących, spowodowana faktem, że w wyborach prezydenckich przed trzema laty wśród Polaków za granicą poparcie dla Rafała Trzaskowskiego okazało się wyższe niż dla Andrzeja Dudy. Na Trzaskowskiego zagłosowało 73 proc Polonii. W Wielkiej Brytanii 78 proc, Niemczech i Irlandii po 77 proc zaś we Francji 70 proc. Za to Duda wygrał wśród Polaków w Stanach Zjednoczonych (55 proc) oraz na Białorusi i Ukrainie.
– Naprawdę o to chodziło?
– Nie słyszałem żadnych uzasadnień skasowania prawa Polonii do głosowania korespondencyjnego. Nic złego się z tym sposobem realizowania prawa wyborczego nie działo. Żaden problem się nie zdarzył.
– Pod presją Polonii ale też tych polityków z kraju co się za jej prawem głosu ujęli zwiększono jednak liczbę punktów tradycyjnego głosowania?
– Rzeczywiście tak, ale nie likwiduje to problemu. W wielu krajach zdarzyło się tak, że liczbę punktów do głosowania zwiększono ale… wciąż w tych samych miejscach. Dla przykładu w Austrii Wiedeń dostał trzy komisje więcej, ale już Linz żadnej a tam i w okolicy mieszka sporo Polaków. We Włoszech w Mediolanie dwa punkty do głosowania dodano zamiast otworzyć chociaż jeden w Wenecji.
– I dlatego, ponieważ obecny system źle działa, proponuje Pan utworzenie osobnego okręgu wyborczego do Sejmu dla Polaków z zagranicy?
– Proponuję debatę na ten temat, z paru prostych powodów. Po pierwsze sama Państwowa Komisja Wyborcza, której wielu posunięć nie jestem entuzjastą, przyznaje, że w Warszawie, do której głosy Polonii są dosypywane, jeśli tak rzec można – powinno być nawet bez uwzględnienia Polaków z zagranicy 22 mandatów poselskich do rozdania zamiast obecnych dwudziestu, skoro liczba jej mieszkańców wzrosła, a gdzie indziej spadła. Jeśli dodać głosy Polonii, aktywnie uczestniczącej w wyborach – a to na całym świecie 300-400 tys osób – liczba mandatów poselskich do wywalczenia w Warszawie z ich uwzględnieniem powinna wzrosnąć do 27 nawet.
– Dlaczego lepiej, żeby tych pięciu posłów Polonii wybierać w osobnym okręgu?
– Ci, którzy z Polski wyjechali na stałe albo na długo przeważnie nie są z Warszawy: nie stąd się emigrowało. Nie muszą czuć się akurat ze stolicą związani. Ważne, żeby Polacy z zagranicy mieli swoich posłów.
– Ale problemy Polonii są różnorodne, podobnie jak jej preferencje polityczne, co wyszło, kiedy przywołał Pan choćby wyniki wyborów prezydenckich po obu stronach Oceanu?
– Nawet w Europie są one rozmaite, zgoda. Jednak dla Polaków z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Islandii czy Norwegii pewne rysy okazują się wspólne. Interesuje ich finansowanie emigranckiej kultury i organizacji polonijnych oraz polskiego szkolnictwa na obczyźnie. A także ułatwienia w procedurze wyrabiania dokumentów.
– Czy to aż taka zmora?
– Nie ma Pan pojęcia, jak wielka, ten dostęp do dokumentów. Konsulaty są przeładowane. A ważność paszportów się kończy. Zwykle po 10 latach. Wyrobienie dokumentu w konsulacie okazuje się droższe niż w Polsce. I wymaga tego, żeby osobiście się w nim pojawić. W Niemczech czy Anglii rozmawiałem z Polakami, którzy mówili, że wolą już przyjechać w tym celu do Polski. Łatwiej, bo na jedno wychodzi, a u nas wiedzą przynajmniej, że bez problemu dostaną się do urzędnika.
– Niedawno opowiedział się Pan nawet za powołaniem jeszcze jednego: Rzecznika Praw Polonii?
– To był postulat Polaków z zagranicy, który z przyjemnością przejąłem, wcześniej już mówili o tym moi koledzy: kandydaci do Senatu Adam Bodnar i Kazimierz Michał Ujazdowski oraz do Sejmu Robert Tyszkiewicz. Uważam, że na okres przejściowy dopóki nie pojawi się przeznaczony dla Polonii okręg wyborczy jak to wraz z jej środowiskami postuluję – urząd rzecznika jest niezbędny. Chociaż oczywiście posłowie bezpośrednio Polaków z zagranicy reprezentujący to pomysł lepszy niż rzecznik.
– Gdzie podobne rozwiązania istnieją i jak działają?
– Francja pozostaje dla mnie znakomitym przykładem. Do obu izb parlamentu mamy tam okręgi zagraniczne. I Monsieur Petit, mój serdeczny druh, Francuz z Polski, wie doskonale, że jego rolą pozostaje jak najlepsze reprezentowanie licznej francuskiej diaspory, która go do francuskiego parlamentu wybrała. Partie polityczne rywalizują tam zwyczajnie o głosy Francuzów z zagranicy, z korzyścią dla rozwiązania ich problemów, których nie sposób nie dostrzec, bo wtedy się po prostu przegra. Takich jak szkoła francuska za granicą. I finansowanie położonych tam placówek francuskiej kultury. O niczym innym deputowani i senatorowie francuską diasporę reprezentujący nie mówią tylko o jej problemach właśnie i wyłącznie nimi się zajmują. Dedykowani są tej wspólnocie tak jak ich koledzy – regionowi, gdzie mają okręg wyborczy.
– Pięciu posłów wybieranych przez Polonię do Sejmu i ją reprezentujących nie wydaje się postulatem wygórowanym skoro dziś z okręgu częstochowskiego wybiera się siedmioro mandatariuszy?
– Atutem tej propozycji poza moralną słusznością, bo przecież demokracja na tym polega, że każdy ma swojego reprezentanta, obywatel na obczyźnie również – pozostaje fakt, że nikomu niczego jej realizacja nie odbiera. Skoro Konstytucja stanowi, że Sejm składa się z 460 posłów, to liczbę mandatów przypisanych do okręgów w kraju i tak przyjdzie dostosować do zmian ich ludności a to dogodna okazja, żeby wreszcie stworzyć okręg dla Polonii.
– Przed ćwierćwieczem już Jerzy Buzek mówił, że stworzy się Polakom z zagranicy warunki takie, żeby chcieli wracać z pieniędzmi do starej Ojczyzny i tu je inwestować bądź wydawać, ale następcy już o tym zapomnieli?
– Rozmawiałem z Polakami z Irlandii o ich problemach. Przyjechaliśmy tu za chlebem – mówią. Ale to było kilkanaście lat temu. Teraz z realizacją codziennych potrzeb nie mają już kłopotów. Jednak domu ani mieszkania nie kupią, bo ceny nieruchomości nie tylko w Dublinie są drastycznie wysokie. A żeby do końca życia wynajmować, to im się nie uśmiecha. Woleliby żyć na swoim. Im dogodne warunki do powrotu warto stworzyć. Kiedyś zabiegaliśmy skutecznie o naszych rodaków z Azji Środkowej, państw powstałych po rozpadzie Związku Radzieckiego, potomków zesłańców.
– Jeden z nich Robert Zalikhov jest Pana konkurentem do mandatu poselskiego z Warszawy, w barwach Bezpartyjnych Samorządowców. Przyjechał z Uzbekistanu od niedawna ma obywatelstwo a dług za jego przyznanie spłacił chyba z nawiązką, skoro wraz z gronem podobnej młodzieży z Klubu Możliwości, przybyszów o polskich korzeniach, zorganizował perfekcyjnie w podwarszawskich Święcicach więcej niż ośrodek bo prawdziwy drugi dom dla trzystu ukraińskich uchodźców wojennych, w starym, niby nikomu niepotrzebnym hotelu, który nagle się przydał.
– Sam Pan widzi, jak to procentuje. Moim marzeniem pozostaje, żebyśmy przed następnymi wyborami mogli wspólnie snuć podobnie budującą opowieść o Polakach powracających z Zachodu, którzy się w starej Ojczyźnie odnajdują, otwierają u nas firmy i tworzą miejsca pracy.
– Jednak ten Zachód nie taki zły chyba, żeby łatwo dało się ich przekonać do powrotu?
– O przypadku Irlandii mówiłem, że tamtejsza polska społeczność chciałaby żyć na swoim. W Norwegii doskwierają niepojęte dla przybysza przepisy łączące się z groźbą odebrania dzieci: czasem wystarczy sąsiedzki donos, że z mieszkania rozlegają się krzyki. A Polakom przecież zdarza się głośno rozmawiać częściej niż Skandynawom i nie zawsze znamionuje to konflikt a już na pewno nie dziką awanturę jak w rodzinie lumpenproletariackiej.
– Pamiętam scenę z serialu “Londyńczycy” Grega Zglinskiego, gdzie polskiej rodzinie odebrano dziecko, bo miało siniaki, a mały był po prostu chory na hemofilię i stąd te ślady, nie z powodu przemocy?
– Z całą powagą zajmowaliśmy się na forum Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy przypadkami nieuzasadnionego odbierania dzieci w Norwegii, w oparciu o przesłanki sprzeczne z międzynarodowymi paktami praw człowieka. Długo można wyliczać, co zawiodło Polaków na Zachodzie, ale lepiej się zastanowić, czym ich do powrotu zachęcić. Na pewno warto stworzyć im na początek wygodne miejsce czasowego zamieszkania, zwykłe osiedle ale strzeżone, żeby im tego, z czym przyjechali, nie ukradziono, gdzie mogliby dom wynająć. I od razu na miejscu punkt doradztwa z prawnikiem, co podpowie jak firmę założyć i księgowym, co pomoże wedle polskich przepisów rozliczyć z urzędem skarbowym… tę, co już istnieje.
– Pamięta Pan, na studiach wtedy byliśmy, w latach 80 powracający z zagranicy to był ktoś? Wojciech Młynarski nawet fajną piosenkę o nim napisał. W ogłoszeniach prasowych określano tak klienta, zdolnego zapłacić w dolarach?
– Kpi Pan trochę, a naprawdę ci, którzy powrócą teraz, przydadzą się ze swoją przedsiębiorczością, doświadczeniami i znajomością języka oraz kontaktami jakie nawiązali zarówno w gospodarce prywatnej jak służbie państwowej. Afera wizowa pokazała nam, jak bardzo w tej ostatniej brakuje ludzi kompetentnych i uczciwych. Ale też jej beneficjenci wykorzystali brak w Polsce wykwalifikowanych kadr do pracy w wielu dziedzinach. Po części sami żeśmy się ich pozbawili, kiedy po otwarciu granic zaczęły się wzmożone wyjazdy zarobkowe a jak to ujął prof. Tomasz Nałęcz, dla wielu Polska wciąż była wtedy nie matką lecz macochą. Powracających z zagranicy, witać należy z radością i nadzieją. I starać się im stworzyć takie warunki, żeby poczuli się tu przydatni. Wracają przecież do siebie. Nie potrzebują długiej adaptacji, niezależnie od tego, jak dawno z Polski wyjechali. Zaś ci, co za granicą zostaną, mają prawo do swojej reprezentacji w polskim Sejmie: przemawiają za tym zasady demokracji, wedle których przedstawiciela ma każdy, ale też podpowiada nam takie rozwiązanie zdrowy rozsądek.