
Warszawska Legia znów zaznaje mołojeckiej sławy, jak wtedy gdy w 1970 r. walczyła z Feyenoordem o finał Pucharu Europy. Twórca tego sukcesu selekcjoner Czesław Michniewicz ma podwójną satysfakcję, bo jeszcze niedawno media szukały jego następcy, a do standardów komentatorskich zalicza się podrwiwanie z “polskiej myśli trenerskiej”. Tymczasem ta ostatnia okazała się nadspodziewanie skuteczna. Oby tylko właściciele klubu nie powtórzyli błędu byłego już prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Zbigniewa Bońka, za sprawą którego po wygraniu eliminacji Euro twórca tego sukcesu Jerzy Brzęczek został zastąpiony Portugalczykiem Paulo Sousą, a ten… sromotnie przegrał finały turnieju.
W meczu z Leicester młody bramkarz Cezary Miszta nawiązał do wielkich tradycji Jana Tomaszewskiego, ktory po zwycięskim remisie na Wembley w 1973 r., torującym Polakom drogę do pierwszych po wojnie finałów Mistrzostw Świata (wcześniej zagraliśmy w nich… tylko jeden mecz w 1938 r.), zyskał dumne miano “człowieka, który zatrzymał Anglię”. Stojący na linii bramkowej Miszta wyłapał uderzenie głową z czterech metrów, jakim po wykonanym przez kolegę rzucie rożnym popisał się Jannik Vestergaard. A przecież taka sytuacja w piłce nożnej – to niemal pewna bramka. W dodatku uderzenie pozostawało perfekcyjne. Niweczący jego efekt Cezary Miszta, dziewiętnastoletni więc przez komentatorów uparcie tytułowany poufale “Czarkiem” pokazał też, że siły Legii nie tworzą wyłącznie zawodnicy zagraniczni. Chociaż faktem pozostaje, że w składzie wyjściowym w legijnej jedenastce wybiegło na boisko ledwie pięciu Polaków. Ale Vestergagrd, ten, co za sprawą wirtuozerii Miszty, bramki nie zdobył, też przecież wcale nie jest Anglikiem, lecz Duńczykiem. Dziś legią… cudzoziemską gra cała piłkarska Europa. Nie tylko klub z Warszawy.
Na tym polega urok piłki, że nie zawsze zwycięża ten, kto ma większy budżet i wyższą pozycję w rankingach.
Z Leicester legioniści grali nie tylko zwycięsko, ale… mądrzej od bardziej markowego przeciwnika, bo przecież angielski futbol klubowy rekomendacji nie potrzebuje, zwycięstwa w Lidze Mistrzów broni w tym roku londyńska Chelsea, która zresztą w finale pokonała… ziomków z Manchester City. W meczu Legii z Leicester optyczną przewagę miał rywal, ale nic mu z niej nie przyszło.
Wcześniej w spotkaniu ze Spartakiem w Moskwie długo było zero do zera i dopiero w końcówce Legia rozstrzygnęła grę na swoją korzyść. A warto pamiętać, że pomimo braku sukcesów reprezentacji – rosyjska piłka klubowa to wielkie pieniądze, pompowane tam przez oligarchów, co w niczym nie umniejsza wirtuozerii zawodników.
Można sarkać, że w składzie Legii Polaków gra niewielu, że dominują zawodnicy zagraniczni, przy czym przeważają przedstawiciele nacji w futbolu raczej skromniejszych jak Azer Mahir Emreli czy Lirim Kastrati z Kosowa – wymieńmy tylko strzelców bramek, chociaż w piłkę gra jedenastu plus zmiennicy. Nie da się też ukryć, że Liga Europy to nie elitarna i wysokobudżetowa Liga Mistrzów. Tyle, że przez ostatnie lata nawet tym się nie mogliśmy cieszyć. Zaporę dla legionistów w żmudnej pucharowej drabince stanowili bowiem zawodnicy klubów z Kazachstanu czy Luksemburga, państw, których reprezentacje ani razu nawet nie zagrały w finałach Mistrzostw Świata, z których Polacy dwa razy (1974 i 1982 r.) przywozili trzecie miejsce, wygrywając przedtem z Argentyńczykami i Włochami w pierwszym z tych turniejów oraz Belgami i Francuzami w drugim.
Nawet jeśli teraz Legia przegra dwa kolejne mecze – z renomowanym włoskim Napoli – a potem nie sprosta w rewanżach Spartakowi i Leicester, bo przecież jak mawiał niezapomniany trener i twórca dawnych sukcesów reprezentacji Kazimierz Górski “piłka jest okrągła a bramki są dwie”, to doskonałe wyniki dwóch pierwszych spotkań zostaną zapamiętane. Podobnie jak przed ćwierćwieczem, gdy warszawski klub po raz ostatni gościł w gronie ośmiu najlepszych drużyn Europy, porażka i odpadnięcie z ateńskim Panathinaikosem, chociaż nie była to drużyna poza zasięgiem legionistów, nie przekreśliła blasku wcześniejszych zwycięstw nad mistrzem Anglii Blackburn Rovers i etatowym uczestnikiem Ligi Mistrzów norweskim Rosenborgiem Trondheim. Bo wynik – jak głosi inne piłkarskie powiedzenie – idzie w świat.
W euforii po dwóch zwycięstwach nad wyżej notowanymi rywalami nawet porażki legionistów w rodzimej lidze – gdzie zajmują na razie pozycję czwartą od końca, co wynika jednak także z przekładanych spotkań, w których punktów się nie zdobywa – da się wytłumaczyć optymistycznym stwierdzeniem, że widać polska Ekstraklasa nie jest aż tak słaba, jak się powszechnie sądzi…
Warto też pamiętać, że pasmo sukcesów polskiego futbolu, ciągnące się od 1969 r. po 1986 zaczęło się od piłki klubowej, a nie reprezentacyjnej. Legia miała w tym swój udział. W sezonie 1969/70 zagrała w półfinale Pucharu Europy, czyli wśród czwórki najlepszych drużyn kontynentu. Nie sprostała jednak późniejszemu zwycięzcy: Feyenoordowi Rotterdam. Dobry to był sezon dla polskiej piłki, bo w tym samym czasie o finał Pucharu Zdobywców Pucharów walczył Górnik Zabrze i to on przyćmił legionoistów, bo przedarł się dalej, po zaciętej grze eliminując Romę: zgodnie z ówczesnym regulaminem, gdy pomimo rozlicznych przedłużeń rywalizacji nie rozstrzygnięto na boisku, zdecydowało losowanie.
Jak wspomina jeden z bohaterów meczów z Romą Włodzimierz Lubański: “W pewnym momencie ktoś wpadł do szatni z okrzykiem: Jesteśmy! (..). Po chwili zjawił się tam Jasiu Ciszewski, ze łzami w oczach. Siedzieliśmy przez kilka minut obok siebie i w ogóle nie rozmawialiśmy. Dopiero po jakimś czasie doszło do nas, co się wydarzyło. Pierwszy finał europejski polskiej drużyny. Kiedy piłkarze Górnika wylądowali na lotnisku w Pyrzowicach witano ich niemal jak bohaterów narodowych. Powrotu oczekiwało kilkanaście tysięcy ludzi, kibice, przedstawiciele resortu górnictwa, władz sportowych. Było dużo kwiatów, serdeczne gratulacje, pocałunki i uściski. Wzdłuż całej trasy z Pyrzowic aż do samego Zabrza pozdrawiały “górników” nieprzebrane tłumy. Witano przecież finalistów Pucharu Europy Zdobywców Pucharów” [1].
Marsz polskiej piłki po wielkie sukcesy zaczął się od klubów, które kochamy.
Zwycięstwa nad reprezentacjami Włoch i Anglii przyszły dopiero później. Zobaczymy, czy będzie deja vu.
[1] Włodzimierz Lubański, Przemysław Słowiński. Włodek Lubański legenda polskiego futbolu. Videograf, Chorzów 2008, s. 154-155