Odszedł Tomasz Wołek (1947-2022)
W kiosku prosiło się po prostu o “Życie Wołka”. Podobnie nierozerwalnego skojarzenia tytułu z postacią redaktora naczelnego innym nie udało się osiągnąć. Nikt nie domagał się przecież, by mu podano “Wyborczą Michnika”. Kiedy po zmianach właścicielskich w spółce, wydającej “Życie” Tomasz Wołek oddał kierownictwo dziennika, czytelnicy odrzucili produkt sygnowany przez nieudolnego następcę Pawła Fąfarę.
Nie uda się w polskich mediach znaleźć podobnego przykładu jedności twórcy i jego dzieła. Samo tylko kierowanie “Życiem” w latach 1996-2001 zapewni Tomaszowi Wołkowi miejsce w polskiej historii.
Na całe pięć lat skruszył faktyczny monopol “Gazety Wyborczej”, sprawił, że czytający prasę Polacy informacji szukali w dwóch gazetach, nie w jednej. “Życie” okazało się fenomenem: pozbawione podobnego wsparcia, jakim dla “Wyborczej” pozostaje spółka Agora, zyskało popularność i rozpoznawalność. Popierało rząd Jerzego Buzka i Akcję Wyborczą Solidarność, ale zarazem podawało wiadomości kłopotliwe dla władzy i krytyczne wobec niej komentarze. Skupiło znakomite pióra w redakcji, spośród których wystarczy wymienić Jarosława Jakimczyka i Wojciecha Czuchnowskiego i przyciągało najtęższe umysły, publikując artykuły Marcina Króla i Pawła Śpiewaka. Wywiady przeprowadzaliśmy zarówno z Magdaleną Środą jak z Janem Marią Jackowskim.
Sympatie dziennika pozostawały czytelne, ale “Życie” w kampanii prezydenckiej 2000 r. rozmawiało nie tylko z preferowanym kandydatem Marianem Krzaklewskim, także z Jarosławem Kalinowskim, Dariuszem Grabowskim czy nawet Piotrem Ikonowiczem. Wprawdzie nie z Aleksandrem Kwaśniewskim, ale dlatego, że to urzędujący prezydent wywiadu odmawiał. Nie tylko nasze rozmowy z premierem Buzkiem ukazywały się regularnie: kiedy zginął były komendant policji Marek Papała, poszedłem po wywiad do lidera opozycji Leszka Millera, który czas na to, żeby pomówić o walce z przestępczością zorganizowaną znalazł dla mnie w sobotę wcześnie rano.
Gdy Leszek Balcerowicz podjął decyzję, że nie wystartuje w wyborach prezydenckich – co wcale nie było oczywiste – zakomunikował to opinii publicznej w wywiadzie, jaki z nim przeprowadziłem dla “Życia”, a nie na łamach bliższej mu ideowo i popierającej go bez zastrzeżeń “Gazety Wyborczej”. Również dziennikarze tej ostatniej zazdrościli nam swobody, z jaką mogliśmy powiadamiać o konfliktach w rządzącej koalicji i obu tworzących ją formacjach.
Najpierw na czołówce “Życia” ukazał się materiał Jarosława Jakimczyka o podwójnej aktywności pracowników rosyjskiej ambasady, a dopiero w kilka dni później rząd Buzka ogłosił wydalenie grupy dyplomatów z Belwederskiej. Pół żartem, pół serio, mawiano, że ich listę zestawiano z kserokopią artykułu w ręku.
Kiedy “Życie” zapowiadało nieoficjalnie zmiany w rządzie, przewodniczący AWS Marian Krzaklewski złościł się strasznie i w medialnych wypowiedziach polemizował z dziennikarzami wymieniając ich z nazwiska, przy czym jakby zapominał, że formalnie o takich roszadach rozstrzyga premier. Zwykle okazywało się, że powołania i odwołania pokrywają się z sygnalizowanymi.
“Życie” pozostawało żywą gazetą, pisującą nie tylko o koalicji, ale też kulturze i sporcie, zamieszczającą tekst life-stylowe i historyczne. W reportażu o asystentach Balcerowicza autorka Agnieszka Sowa trafnie wytypowała karierę Ryszarda Petru. Dziennikarze latali nawet do Afryki, jak Dorota Sajnug, chociaż na to już trzeba było znajdować finansowanie zewnętrzne. Nie stało się “Życie” biznesowym krezusem. Jednak to nie finansowe względy zmusiły Tomasza Wołka do odejścia.
Najpierw, już po zwycięstwie wyborczym AWS powstał plan, żeby “Wołka zostawić z pustymi komputerami”, przygotowany nie przez postkomunistów z którymi walczył, lecz przez osobników nagrodzonych potem za to posadami w partyjnym organie Porozumienia Centrum Jarosława Kaczyńskiego i Adama Lipińskiego “Nowe Państwo”. Nie powiodło się, odeszli sami. Później w “Życiu” wciąż ścierały się różne racje, w newsroomie pojawiał się Jan Wróbel, czasowo zastępca naczelnego i zapowiadał wzorem towarzyszy z poprzedniego ustroju “przykręcenie śruby”. Odszedł jednak sam, zostając doradcą medialnym Buzka, z fatalnym dla premiera skutkiem, bo gdy stanowisko obejmował – poparcie dla AWS przekraczało 40 proc, a gdy je oddawał spadło do siedmiu. Zdecydowanie lepiej od Akcji miało się “Życie”, pozostając ważnym dla Polaków źródłem informacji i miejscem wymiany opinii. Wołek starał się wspierać polskich przedsiębiorców, miał pomysł, by do nagrody “Człowiek Roku Życia” wytypować… klej Atlas, wytwarzany przez rodzimego producenta. Reklamodawcy masowo się jednak nie pojawiali.
Tytuł został zresztą pod koniec kadencji sejmowej przejęty przez spółki, związane z Platformą Obywatelską: obecną na giełdzie garbarnię Chemiskór i 4Media. Wymuszona na Wołku dymisja oznaczała koniec “Życia”. Jego następca Paweł Fąfara stał się przedmiotem licznych żartów. Pismo miotało się od ściany do ściany, naprędce poprzyjmowane żurnalistki pielgrzymowały do gospodarstwa Andrzeja Leppera albo produkowały łzawe reportaże o Marku Borowskim. Tyle, że nikt już tego czytać nie chciał.
Czasem wystarczy mieć swoje pięć minut. Wołek zapisał się w historii za sprawą tamtych pięciu lat, kiedy redagował gazetę żywą i dającą do myślenia.
Charyzmatyczny naczelny mało wtrącał się w codzienne czynności redaktorskie, raczej inspirował i dobierał ludzi do zadań.
Za swojego patrona uznawał Tomasz Wołek legendarnego Stefana Kisielewskiego. Liczył się ze zdaniem arcybiskupa Józefa Życińskiego. Cenił opinie Aleksandra Halla. Z grona polityków pełniących wysokie stanowiska żywił wielki sentyment dla Lecha Wałęsy, później zaś dla Mariana Krzaklewskiego i Janusza Tomaszewskiego. Jednak żadnemu z nich nie podporządkował gazety. Zwykle złościli się, jak ją czytali.
Cechowały go żywa inteligencja i poczucie humoru, perorował zwykle z łagodną ironią i sarkazmem, czasem nie do końca miało się rozeznanie, czy mówi poważnie czy żartuje. Pracując u niego cztery lata ani razu nie byłem świadkiem, żeby na kogoś głos podniósł, co w kontekście z osławionymi atakami furii jego odpowiednika z lewej flanki, Adama Michnika pozostaje znaczące. Z młodymi dziennikarzami szybko przechodził na formę zwracania się po imieniu. Jeśli zaś własnym zastępcom, jak Janowi Wróblowi czy Tomaszowi Wróblewskiemu okazywał ostentacyjną wyższość, to z dwóch względów stawało się to ich, a nie jego winą: po pierwsze na to zasłużyli, po drugie pozwalali.
Gdańszczanin, wywodził się z dobrej szkoły dawnej opozycji demokratycznej. Bliski kręgom Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela oraz trójmiejskiego głównie Ruchu Młodej Polski, potem oczywiście Solidarności, współtworzył zawsze pełne pomysłów środowisko “Polityki Polskiej”. Pasje polityczne nie pochłaniały jednak całości jego czasu. Pozostawał doskonałym znawcą piłki nożnej, szczególnie w wydaniu południowoamerykańskim. Znał wszystkie składy i drużyny.
Dał się poznać jako ten, który wyznacza kierunek, a nie działa jak rzemieślnik.
Wykazał się charakterem, kiedy jako redaktor naczelny “Życia Warszawy” znalazł się w sporze z właścicielem, niechętnym krytycznej tonacji wobec rządzących wtedy postkomunistów. Trzymał się zasad i odszedł ze stanowiska i redakcji. Dlatego gdy powołał “Życie”, lgnęli do niego dziennikarze, którzy wtedy odchodzili z przejmowanej stopniowo przez SLD Telewizji Publicznej. W krótkim czasie pozwoliło to na stworzenie mocnego zespołu. Wśród piszących znaleźli się m.in. Bertold Kittel, Rafał Kasprów i Maciej Duda, wśród redaktorów Dariusz Tuzimek, Maria Leśnikowska i Tomasz Kontek. Gorzej działo się z funkcyjnymi biurokratami: o Wróblu i Fąfarze była już mowa, nie wyższy poziom reprezentowali Marta Stremecka czy Robert Krasowski. Warto jednak pamiętać, że o ile “Gazetę Wyborczą” budowało środowisko znające się od dziesięcioleci, to załoga “Życia” skrzyknięta został naprędce. Połączyła ją charyzma Tomasza Wołka. Niech się teraz wstydzą ci, którzy go zawiedli. Chociaż błędy także mu się zdarzały, jak absurdalna podróż do gen. Augusta Pinocheta z hołdowniczym ryngrafem i w towarzystwie Michała Kamińskiego oraz Marka Jurka czy próba reaktywacji “Życia” po latach, narażająca dawnego naczelnego na śmieszność całkiem nie zasłużoną.
Demokratą pozostawał zawsze przekonanym, co bez trudu łączył z prawicowymi przekonaniami. Nigdy nie dał się namówić na wsparcie jakiejkolwiek drogi na skróty. Stąd najpierw jego wyraźna rezerwa wobec planu Jarosława Kaczyńskiego, a potem sprzeciw wobec rządów PiS. Do końca nie uległ pokusie. Przez ostatnie dwie dekady życia jego talenty nie zostały wykorzystane, skoro pełnił role dyżurnego studyjnego gościa i komentatora rozgrywek piłkarskich. Nie było to już jednak winą Tomasza Wołka.