W kręgach kierowniczych Prawa i Sprawiedliwości pojawiła się nowa koncepcja rozegrania wyborów prezydenckich: najpierw pojawi się kandydat Tobiasz Bocheński, później w ostatnim możliwym momencie zastąpi go w tej roli Mateusz Morawiecki – dowiedzieliśmy się nieoficjalnie.
Oznacza to, że PiS powtórzy manewr Platformy Obywatelskiej-Koalicji Obywatelskiej z poprzedniego prezydenckiego wyścigu. Już w toku kampanii słabnącą w sondażach Małgorzatę Kidawę-Błońską (groziło jej, że nie wejdzie do drugiej tury, bo przegra nie tylko z Szymonem Hołownią ale nawet z Krzysztofem Bosakiem z Konfederacji) zastąpił Rafał Trzaskowski. Nie tyle miał wygrać, co zablokować niezależnego Hołownię, żeby obronić dla KO-PO drugą pozycję na scenie politycznej. Tak się też stało: prezydent Warszawy wprawdzie podobnej funkcji w kraju nie wywalczył, bo uległ w decydującej rozgrywce Andrzejowi Dudzie – ale Hołowni do drugiej tury nie wpuścił.
Wtedy sytuacja okazała się nadzwyczajna, bo trwała pandemia koronawirusa a władza przymierzała się do przeprowadzenia wyborów “kopertowych” za pośrednictwem Poczty Polskiej, co budziło obawy o uczciwy ich przebieg. Korespondencyjny wariant zamiast bezpośredniego przepadł w praktyce w wyniku sprzeciwu wicepremiera Jarosława Gowina i grupy jego posłów. Głosowanie przeprowadzono w tradycyjnej formie.
W przyszłym roku warunki wyborów okażą się wyjątkowe wyłącznie z perspektywy PiS, pozbawionego za nielegalne wykorzystanie w kampanii parlamentarnej środków publicznych, na mocy decyzji Państwowej Komisji Wyborczej, 10 mln zł z dotacji (zostanie 28 mln) oraz całej subwencji za trzy lata. Wprawdzie PiS odwoła się do Sądu Najwyższego, ale minister sprawiedliwości Adam Bodnar już zapowiedział, że nie uzna decyzji jego izby, jako powołanej z naruszeniem prawa i oprotestowanej przez instytucje europejskie. Zapowiada to przedłużający się spór. Tym łatwiej w jego klimacie przyjdzie wytłumaczyć pisowskim wyborcom zmianę kandydata.
Kandydat, który uśpi czujność rywali
Pierwszy miałby bardziej uśpić czujność rywali i ugruntować ich w poczuciu pewnego zwycięstwa – niezależnie od tego, czy w barwach PO-KO wystartuje ponownie Rafał Trzaskowski czy raczej z pozycji premiera Donald Tusk. Dopiero po zmianie, drugi pretendent PiS miałby nadać kampanii dynamikę, wejść do drugiej tury i ją wygrać.
W myśl koncepcji, rozważanej ostatnio na Nowogrodzkiej, gdzie PiS ma swoją siedzibę – rolę “zająca” jak w biegach lekkoatletycznych określa się zawodnika, który nadaje tempo, ale sam po pewnym czasie odpada, żeby zapewnić zwycięstwo i rekord uznanemu mistrzowi – miałby odegrać Tobiasz Bocheński. Niedawno przegrał z Trzaskowskim już w pierwszej turze wybory prezydenckie w Warszawie. Nie wzbudza większych emocji nawet w zaprzysięgłych zwolennikach Prawa i Sprawiedliwości. W wyborach na prezydenta Warszawy w br. uzyskał poparcie 23 proc mieszkańców, lista PiS w ubiegłym roku w tym samym okręgu zanotowała 20 proc, żadna to więc różnica. Raczej bodziec do szukania innych rozwiązań niż pozostawienie byłego wojewody w roli, która wydaje się go przerastać. Zagra ją, ale zaledwie przez chwilę. Jako statysta.
Dopiero po pewnym czasie nastąpi “nieoczekiwana zmiana miejsc” i miejsce bezbarwnego Bocheńskiego zajmie w gronie kandydatów Mateusz Morawiecki. Wyborcom PiS kojarzy się z błogim czasem niepodzielnych rządów tej partii oraz rozbudowanymi świadczeniami społecznymi. Premierem zaś był w nowej Polsce najdłużej po Tusku.
O ile w wypadku Bocheńskiego realna okazuje się groźba, że wyborcy PiS uznają go za kandydata bez szans na wygraną i pozostaną w domach – to Morawiecki daje pewność wyciągnięcia ich z nich na głosowanie.
Prawo i Sprawiedliwość liczy, że zaskoczy rywali, nastawiających się na łatwą walkę ze słabo rozpoznawalnym kandydatem niedawnej partii władzy. Morawieckiego za to zna każdy, a poza tym nie kojarzy się z aparatem partyjnym i po raz kolejny – jak w czasie, gdy sprawował urząd premiera – prezentowany będzie jako technokrata.
Nie da się wtedy użyć argumentu, że Jarosław Kaczyński mijał się z prawdą, kiedy obiecywał wystawienie kandydata spoza pierwszego szeregu, zdolnego powtórzyć drogę Andrzeja Dudy. Kiedy ten ostatni został wskazany jako pretendent do prezydentury w listopadzie 2014 r, był wprawdzie eurodeputowanym a wcześniej posłem, ale spoza czołówki partii. Zmianę Kaczyński uzasadni powagą sytuacji, potrzebą powrotu do źródeł, a eksperci dopowiedzą, że notowania Bocheńskiego nie rokują sukcesu w walce o prezydenturę.
Przede wszystkim jednak PiS liczy na kumulację efektu zmęczenia rządami “Koalicji 15 Października”, związanego z zaniedbywaniem realizacji przedwyborczych obietnic, który już się zaznacza w badaniach opinii publicznej.
Morawiecki na białym koniu, odwrotność a nie powtórka efektu Dudy
Wskazanie przez Kaczyńskiego przed dziesięciu laty Dudy jako kandydata na prezydenta wydawało się politycznym samobójstwem PiS. A jednak okazał się drugim w 35-letniej historii odrodzonej demokracji po Aleksandrze Kwaśniewskim pretendentem, który dwukrotnie wygrywał wybory prezydenckie. Zdecydował o tym splot sprzyjających okoliczności, jak również – jeśli użyć tenisowego odnośnika – seria niewymuszonych błędów rywali, w pierwszym rzędzie propaganda Bronisława Komorowskiego, że wynik okaże się przesądzony więc szkoda pieniędzy na drugą turę, następnie zaś brak mocnego przywództwa w PO-KO, bo nie zapewnił go realnie Grzegorz Schetyna. Kaczyński spodziewa się, że podmiana kandydata wprawi obóz przeciwnika w stan nerwowości, w której każde rozstrzygnięcie okaże się możliwe.
W istocie wariant z nominowanym, ale ustępującym później Bocheńskim i pojawiającym się jak na białym koniu Morawieckim – bo tak widzą go stratedzy PiS – stanowi odwrotność rozgrywki, która przyniosła prezydenturę Dudzie. Tym razem zamiast dżokera w głównej roli wystąpić ma kandydat sprawdzony i rozpoznawalny na tyle, że nie zaszkodzi mu dominacja zwolenników obozu rządzącego od grudnia ub. r. w mediach, wypominających byłemu premierowi nieprawości z czasów jego rządów (w tym afery respiratorową i wizową). Przezywany Harry Potterem czy cyborgiem, a przez niechętnych nawet Pinokiem, Mateusz Morawiecki przez sześć lat sprawowania funkcji szefa rządu zaprezentował się jako impregnowany na wszelkie ataki. Tradycyjnemu wyborcy pisowskiemu wystarczy to, żeby go utwierdzić w wierze. Zaś powalczyć o nowego pozwolą zaniechania obecnej koalicji i poczucie zmęczenia jej rządami.
Po raz kolejny w wypadku PiS może się więc okazać, jak w 2015 r, że w tym szaleństwie jest metoda.