Czy parlament wybije się na niezależność
Senat stał się alternatywą dla niedemokratycznych tendencji władzy, Sejm ma szansę, by też nią zostać. Jednak o to, żeby było trudniej przywrócić mu prestiż, postarali się autorzy obecnej ordynacji wyborczej. Głosy niewiele więcej niż jednej czwartej Polaków wystarczą, by uzyskać większość mandatów.
Namolne powoływanie się PiS na wolę suwerena, uprawniającą rządzących do stanowczych nawet zmian ustrojowych (zwł. w dziedzinie sądownictwa i mediów) nie zmieni faktu, że ubiegłoroczne zwycięstwo PiS w wyborach sejmowych – niespełna 44procgłosów przy udziale niecałych 62 proc. uprawnionych – oznacza faktycznie, że Prawo i Sprawiedliwość cieszy się poparciem 27proc. dorosłych Polaków.
Wynik ten, z pewnością nie oszałamiający, pozwolił jednak na uzyskanie drugi raz z rzędu arytmetycznej większości w Sejmie. Zachwiała się ona dopiero przy okazji niedawnych perturbacji z nowelizacją ustawy o ochronie zwierząt (chociaż nazywana piątką Kaczyńskiego, przeszła dzięki głosom opozycji, co stanowi miarę paradoksu) oraz bezkarności urzędniczej, której projekt w ogóle przyszło zamrozić, żeby nie został odrzucony, bo opozycja nie kwapiła się go poprzeć.
Polski Sejm z wolna wybija się na niezależność, co stanowi zasługę bardziej niepokornych posłów PiS (piętnastu, nie licząc tych, co nie należą do partii tylko do klubu nie poparło piątki) niż opozycji, która nie brzydziła się nawet zagłosować wspólnie z rządzącymi… w sprawie podwyżki własnych wynagrodzeń. Kompromitujący efekt udało się odwrócić w Senacie, który koryto plus zastopował.
Właśnie w izbie refleksji zaczęło się w tej kadencji przebudzenie demokratyczne. Ubiegłoroczny wynik wyborów do Senatu okazał się bowiem odmienny niż do Sejmu, ale też żadna to sprzeczność. Podczas gdy do Sejmu obowiązuje proporcjonalna ordynacja większościowa w okręgach wielomandatowych z progiem pięciu procent poparcia w skali kraju wymaganym do partycypowania w podziale mandatów, to do Senatu – okręgi jednomandatowe z ordynacją większościową. Żeby więc zostać senatorem, trzeba – tylko i aż – pokonać wszystkich konkurentów. Przed ubiegłorocznymi wyborami do Senatu Koalicja Obywatelska-Platforma Obywatelska, Polskie Stronnictwo Ludowe – Kukiz’15 oraz Lewica porozumiały się na tyle, żeby uzgodnić w całej Polsce wspólnych kandydatów. Dzięki temu nie rozbijali oni głosów sobie nawzajem. W sumie udało się uzyskać minimalną przewagę nad PiS. Nowa demokratyczna większość w Senacie wybrała marszałka, którym został prof. Tomasz Grodzki, polityk Platformy, nie obciążony jednak negatywnymi aspektami jej wcześniejszych rządów. Senat stał się rychło miejscem ciekawych debat i gospodarzem inspirujących spotkań. Odwiedzili go m.in. noblistka literacka Olga Tokarczuk oraz moralna zwyciężczyni niedawnych wyborów prezydenckich na Białorusi Swietłana Cichanouska. Po czterech latach faktycznego monopolu władzy w Polsce stanowi to ożywczy powiew.
Sejm za to, aż do jesiennych niespodziewanych wydarzeń i rokoszu części posłów formacji rządzącej uchodził za partyjną maszynkę do głosowania, zdolną przyjąć wszystko, co poleci prezes.
Problem wydaje się mieć swoje źródło we wprowadzeniu przed wyborami do Sejmu w 1993 r. progu pięcioprocentowego, wzorowanego na niemieckim: u zachodnich sąsiadów celem tej zapory było zablokowanie wejścia do Bundestagu ewentualnie odradzającej się partii nazistowskiej. W Polsce, pierwszej ofierze hitlerowskiej agresji argument ten oczywiście nie ma racji bytu. Przekonywano więc tylko, że łatwiej przyjdzie sformowanie rządowej większości. Rzeczywiście próbkę, że tak się stało mieliśmy już w 1993 r: SLD z poparciem 20 proc wyborców oraz PSL z 15 proc głosów, w sumie reprezentujące więc nieco ponad jedną trzecią głosujących Polaków, zdobyły w Sejmie ponad 300 na 460 mandatów. Za to 40 proc wyborców nie znalazło tam swoich przedstawicieli, bo za sprawą progu pięcioprocentowego ich głosy się zmarnowały. Nic nie wskazuje na to, żeby jego istnienie poprawiło jakość życia publicznego. Polska demokracja zresztą podobnych zapór nie potrzebuje, w odróżnieniu od innych państw, gdzie próg istnieje, bo nie mamy ani banderowców jak na Ukrainie ani fundamentalistów muzułmańskich jak w Turcji. Uzasadnienie jego utrzymywania wydaje się jedno: chroni przed niespodziankami interes obecnej klasy politycznej. To niezbędne, bo obecni beneficjenci nie lubią się przepracowywać.
Niespotykanie pracowici rewolucjoniści
Jak zaś pracowało Zgromadzenie Narodowe po zdobyciu Bastylii przez lud Paryża, opisali Jan Baszkiewicz i Stefan Meller w książce: “Rewolucja francuska 1789-1794. Społeczeństwo obywatelskie”: “(..) obradowano bardzo pracowicie. Co dzień dwa posiedzenia: ranne od godz. 9-ej do 15-ej, wieczorne od godz. 18-ej lub 19-ej do 22 – 23-ej, niekiedy i dłużej. Później radzono i w niedziele, ale dość krótko, od godz. 11-ej do 15-ej. Najważniejsze sprawy, związane z pracą nad konstytucją, zajmowały pierwsze godziny posiedzeń porannych. Na początku dyskusji ustalano listę mówców i trzymano się jej dość porządnie” [1].
Ze szczegółów wynika jednak, że nie była to wcale żadna idylla, albo – jakby powiedział nieżyjący już Andrzej Lepper – Wersal, to ostatnie porównanie pasuje tu szczególnie, skoro mowa o parlamencie rewolucyjnej Francji. W przysposobionej do jego obrad sali Maneżu “zadanie przewodniczącego było nielekkie. W czasie obrad posłowie lubili gadać, chodzić z miejsca na miejsce, przerywając mówcom, a nawet obrzucać się inwektywami. Epitety “łotr”, “podlec”, “łajdak”, ‘morderca” fruwały dość często. Rekordy bili posłowie prawicy, dobrze urodzeni i duchowni (..) a zwłaszcza ksiądz Maury. Świetny mówca, dowcipny i cięty (..). Kiedyś Maury chwycił oburącz trybunę, tak, jakby chciał nią cisnąć we wrogów: na szczęście była dobrze przymocowana” [2]. Obyczaje parlamentarne dopiero się kształtowały.
Polski Sejm w tym roku najwięcej pracował w maju, kiedy jego posiedzenia plenarne trwały w sumie siedem dni. W lipcu odbyło się jedno posiedzenie dwudniowe i jedno trzydniowe. W sierpniu – tylko jedno, trwające jeden dzień. We wrześniu – jedno dwudniowe. Na październik poza posiedzeniem jednodniowym, które posłowie mają już za sobą, zaplanowano jeszcze drugie dwudniowe.
Jak przecierał się parlament Polski odrodzonej
W listopadzie 1918 r. Polska odzyskała niepodległość, a już w styczniu 1919 r. Polacy – pomimo trwających z każdej strony wojen oraz epidemii grypy hiszpanki – wybierali Sejm Ustawodawczy. Prawo głosu przyznano również kobietom – Francuzki otrzymały je dopiero po II wojnie światowej – oraz mniejszościom narodowym. Już w marcu 1921 r. mieliśmy pełnowartościową konstytucję, jedną z bardziej demokratycznych w Europie. Gwarantowała obywatelom równość wobec prawa i nietykalność własności prywatnej. Trudno też przecenić rolę Sejmu dla scalenia ziem trzech dawnych zaborów, z odmiennymi rozwiązaniami prawnymi, tradycją i praktyką.
Jednak jeszcze w latach 20. marszałek Ignacy Daszyński skarżył się na zupełnie współcześnie brzmiące przywary: “Skąd płynie to zuchwałe i bezwstydne partyjnictwo? Nie ulega wątpliwości, że główną przyczyną tego zjawiska u nas była niewola, wyrażająca się w duszeniu wszelkiej niezależnej opinii, w odcięciu milionów ludzi od życia publicznego i od odpowiedzialności z nim związanych, w (..) obcości wrogiego społeczeństwu organizmu państwowego” [3]. Ignacy Daszyński nie miał też jednak wątpliwości, że “żadna z wad systemu demokratycznego nie jest gorszą od wad systemów niewoli: bolszewizmu, faszyzmu czy monarchizmu” [4]. Przypomina to trochę słynne zdanie Winstona Churchilla o demokracji, że ma same wady, ale pozostaje najlepszym z ustrojów.
Sejm międzywojnia pozostawał wielobarwny. Zdarzało się, że posłowie komunistyczni wznosili okrzyki: “Precz z faszystowskim rządem Piłsudskiego”, po których wyprowadzała ich straż marszałkowska. Albo z kolei w gmachu pojawili się oficerowie, popierający założyciela polskiej państwowości, więc marszałek Daszyński odmówił otwarcia obrad. Parlamentaryzm przechodził różne koleje losu, aż do aresztowania posłów i “wyborów brzeskich”, przeprowadzonych przez ekipę sanacyjną. Istniał jednak aż do końca II Rzeczypospolitej i nie stał się wyłącznie fasadą, wyśmiewaną jak po wojnie Sejm PRL, jak w popularnym protest-songu: “stuk, puk, laską o podłogę. Sejm wyraża zgodę”. Zaś laskę tę popularnie zwano “Gucwą”, od nazwiska działacza ZSL długo pełniącego funkcję marszałka.
Nieśmiały powrót do źródeł
Pierwszy raz od dawna, w trakcie senackiej debaty we wtorek nad nowelizacją ustawy o ochronie zwierząt ostateczne stanowiska głównych formacji nie były z góry znane, wykuwały się dopiero drogą mozolnych ustaleń wewnętrznych. Na tym polega uprawianie polityki, nie na mechanicznym posłuszeństwie. Tak zapewne większość Polaków niechętnych poprzedniemu ustrojowi wyobrażało sobie przyszły parlament w wolnym i demokratycznym kraju.
Niestety Sejm kontraktowy, który wyłonił się z budzących ogromne nadzieje wyborów 4 czerwca 1989 r. jeszcze pod koniec tego samego roku karnie i niemal bezrefleksyjnie, w błyskawicznym tempie pomimo czasu świątecznego, przyjmował dziesięć ustaw, składających się na plan Leszka Balcerowicza. Wiele razy później w gmachu Sejmu łamano demokratyczne zasady i standardy, jak w grudniu 2016 r, kiedy to wyłoniona rok przedtem w wyborach pisowska większość budżet zamiast w sali plenarnej przyjmowała w bocznej Kolumnowej, bez dopuszczenia opozycji i rzetelnego policzenia głosów. Niedawno prezydium Sejmu, wbrew oczywistym regułom kultury politycznej anulowało sankcję wobec posłanki partii rządzącej Joanny Lichockiej za wykonanie w sali obrad obscenicznego gestu. Wcześniej uosabiający władzę prezes Jarosław Kaczyński również bez poważnych następstw tego zachowania mógł wyzwać oponentów z trybuny od kanalii i zarzucić im zamordowanie swojego brata.
Teraz zaczyna się nieśmiały powrót do źródeł. Pewne procesy już następują samorzutnie, niezależnie od woli kacyków i baronów partyjnych. Roztropniejsi parlamentarzyści nie bezzasadnie zakładają, że tragedia pandemii i bezradność władzy wobec niej wpłyną na polityczne decyzje Polaków i wzmogą ich krytycyzm. O własną reprezentację mogą postarać się środowiska, szczególnie poszkodowane przez gospodarcze następstwa pochodu koronawirusa: przedsiębiorcy i klasa kreatywna, rolnicy i hodowcy. Nie chodzi tylko o kolejne partie polityczne, chociaż i one zapewne powstaną: własny ruch Polska 2050 już buduje Szymon Hołownia po znakomitym 14-procentowym wyniku w wyborach prezydenckich. Odrodzenie powszechnego samorządu gospodarczego propagują ekonomista i przedsiębiorca Dariusz Grabowski oraz admirał Marek Toczek.
Wiele razy w naszej najnowszej historii okazywało się, że wiatr historii przewracałpartyjne szyldy, które wydawały się tak mocno osadzone, że mówiono o zabetonowaniu sceny publicznej. Pierwszy krok w dokonaniu wyłomu w tym murze wykonali rokoszanie z PiS, odmawiający poparcia szkodliwej dla wsi, bo odbierającej miejsca pracy i dochodu nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt. A wcześniej dziewiątka z Koalicji Obywatelskiej, odrzucająca podwyżkę wynagrodzeń polityków w tym swoich własnych pensji. Wyrwa jest już widoczna. Partyjna dyscyplina zawodzi. To pierwszy krok w kierunku przywracania parlamentowi nie tylko prestiżu i wysokich ocen społecznych, ale jego właściwych funkcji.
Debata i wielobarwność zawsze okazują się pożyteczne. Za to każdy monopol prowadzi nieuchronnie do degeneracji jego posiadacza. Już to przerabialiśmy. Wiele wskazuje na to, że w polskiej polityce nadszedł czas niespodzianek, o których nie śniło się ekspertom.
[1] Jan Baszkiewicz, Stefan Meller. Rewolucja francuska 1789-1794. Społeczeństwo obywatelskie. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1983, s. 9
[2] ibidem
[3] Ignacy Daszyński. Teksty. Czytelnik. Warszawa 1986, s. 272-273.
[4] ibidem, s. 271