Na dziesiątą rocznicę odejścia Jacka Madanego (1964-2013)
Informacje z MSW przekazywał KPN. To dzięki niemu w 1988 r. na łamach “Orła Białego” udało się ostrzec Polaków, że komunistyczna władza wykorzysta wizyty rachmistrzów spisu powszechnego w ich domach do inwigilacji. Od dziesięciu lat nie ma z nami Jacka Madanego.
Nawet w warszawskim Liceum Batorego, gdzie oryginałów nie brakowało, wyróżniał się niepowtarzalnym stylem. Chodził w kowbojskim kapeluszu, kamizelce i takich też butach. Pasjonował się muzyką “country”, której gwiazdą w polskim wydaniu pozostawała jego starsza siostra. Godzinami słuchał też płyty “Folsom prison blues”, którą pożyczyłem mu na wieczne nieoddanie.
Coś z tych kowbojskich pasji znalazło wyraz w jego późniejszym życiu zawodowym. Po stażach w “Almaturze” i “Gromadzie”, gdy nadeszła nowa Polska, założył własną firmę turystyczną, specjalizującą się m.in. w organizowaniu tzw. wyjazdów tematycznych, w trakcie których grupy francuskich rolników odwiedzały gospodarstwa agroturystyczne u nas. Podczas jednej z takich wizyt, coś tłumacząc, lekkomyślnie odwrócił się plecami do okazałego byka. Wtedy zwierzę zaatakowało. Gdyby skończyło się na strachu, opowiadałby całe zdarzenie jako anegdotę, bo poczucie humoru miał niepowtarzalne. Chorował jednak długo. Coraz większe miał kłopoty z poruszaniem się. W międzyczasie firma mu splajtowała, bo nie miał jak jej doglądać. Składek na ZUS nie płacił, więc pod koniec życia miał problemy z należytą opieką zdrowotną.
W MSW z poboru, bohater z wyboru
W podległym Ministerstwu Spraw Wewnętrznych centrum ewidencji obywateli, zawiadującym m.in. wprowadzanym wtedy numerami PESEL, znalazł się z poboru. Po prostu gdy pojawił się na komisji wojskowej w komendzie uzupełnień, decydujący o przydziałach pułkownik mylnie skojarzył szkołę informacji turystycznej, której Jacek Madany był absolwentem, z… informatyką.
Odsługując swoje dwa lata w jednostce przy Szczęśliwickiej, poznał tam dziewczynę, która została jego żoną: zawsze podkreślał, że jest pracownicą a nie funkcjonariuszką. A na miejscu natrafił na mnóstwo cennych informacji, którymi podzielił się z antykomunistyczną opozycją.
Tożsamość autora artykułu “Kulisy spisu powszechnego”, który w 1988 r. pojawił się na czołówce “Orła Białego” wydawanego przez Konfederację Polski Niepodległej, pozostała najgłębiej strzeżoną tajemnicą [1]. Kim jest Maciej Paraluch, bo takiego kafkowskiego kryptonimu użył Jacek Madany, nie dowiedzieli się nawet Leszek Moczulski ani Krzysztof Król. Za ujawnienie zawartych w tekście dla “bibuły” danych groziła mu kara pięciu lat więzienia. Zaryzykował – i nie zawiódł się na tych, którym zaufał. Ale to my zostaliśmy jego dłużnikami. Bezcenna okazała się bowiem zawartość artykułu.
Jacek Madany ujawnił, że szykująca właśnie powszechny spis ludności władza komunistyczna wykorzysta go do totalnej inwigilacji obywateli. Zaledwie połowę rachmistrzów spisowych stanowili studenci lub zwyczajni starsi ludzie, dorabiający do renty czy emerytury. Drugą połowę – funkcjonariusze MSW po cywilnemu i także emeryci, ale resortowi. Ich głównym zadaniem stać się miało przepatrywanie kątów i zapisywanie użytecznych obserwacji w formie notatki służbowej. Po to, żeby dowiedzieć się o nas jak najwięcej. Ekipa Wojciecha Jaruzelskiego i szefa MSW Czesława Kiszczaka zaczęła już wtedy z opozycją negocjować. Doskonaliła jednak zarazem sposoby, żeby ją zwalczać. Przy okazji ucierpiałoby także mnóstwo osób nie zaangażowanych w politykę, za sprawą pozyskanych przez MSW wrażliwych danych wyzutych z prywatności i poddanych szantażowi. O powadze zamiarów rządzących świadczy fakt, że wszystkich uczestników kursów dla autentycznych rachmistrzów, którzy w trakcie szkoleń zadawali wnikliwe pytania, wyłączono w trybie natychmiastowym z udziału w spisie.
Ten numer “Orła Białego” błyskawicznie rozchodził się w kolportażu, ludzie nam go niemal dosłownie z rąk wyrywali. Ci, do których ostrzeżenie dotarło, wiedzieli odtąd, że nie należy zostawiać spisowego gościa, nawet jeśli z wyglądu miły, samego w pokoju, żeby iść do kuchni i z uprzejmości zrobić mu herbaty.
Odważny w każdym ustroju
Podobną odwagą, na skalę i miarę nowych czasów, wykazał się Jacek Madany w połowie lat 90. Gdy koledzy z renomowanych biur turystycznych wycofywali się albo z góry odmawiali wypowiadania się na ten temat, właśnie on – wtedy właściciel małej firmy, mającej siedzibę w hali pod warszawskim Mostem Poniatowskiego – bez wahania wystąpił w moim materiale dla głównego wydania Wiadomości TVP.
Śmiało powiedział do kamery, że pogłoski o zagrożeniu kleszczami w polskich lasach nie znajdują pokrycia w faktach potwierdzanych przez lekarzy i stanowią wyłącznie próbę zaszkodzenia naszym biurom podróży. Okazały się przejawem nieuczciwej konkurencji ze strony zagranicznych, głównie niemieckich biur turystycznych, zazdrosnych o nową i modną “destynację” jaką stała się wtedy Polska.
[1] Orzeł Biały nr 9 z 1988 r.