Na 11. rocznicę odejścia Jacka Madanego (1964-2013)
Pasuje do niego nowoczesne słowo “sygnalista”, oznaczające tego, kto w interesie publicznym ostrzega przed zagrożeniami na przekór fałszywym regułom dyscypliny. Chociaż w obiegu pojawiło się niedawno i nie istniało jeszcze, kiedy Jacek Madany, odsługując dwuletnią obowiązkową służbę wojskową w jednostce informatycznej MSW w PRL, za pośrednictwem podziemnej prasy Konfederacji Polski Niepodległej przestrzegł Polaków, że pod rachmistrzów przeprowadzanego w latach 80. powszechnego spisu ludności podszywać się będą funkcjonariusze służby bezpieczeństwa, przepatrujący im kąty. Rozglądać się mieli za miejscami druku lub kolportażu “bibuły”, takiej jak “Orzeł Biały”, który ten zamiar władzy ujawnił społeczeństwu.
Z poboru, nie z wyboru
Do komunistycznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a konkretnie jednostki przy warszawskiej Szczęśliwickiej, zawiadującej ewidencją ludności (w tym wprowadzaniem wówczas numerów PESEL) – trafił nie z wyboru, lecz z poboru. Jako absolwent elitarnego Liceum Batorego zdawał na romanistykę. Francuski znał doskonale, ale przyjęty nie został. Kształcił się więc w dwuletniej szkole informacji turystycznej przy ul. Krasnołęckiej. Z dokumentem potwierdzającym jej ukończenie stawił się na komisję wojskową. Pułkownikowi, rozdzielającemu przydziały, mocno przy tym wczorajszemu (kadra oficerska, w znacznej mierze autentycznie patriotyczna, topiła wtedy w wodzie ognistej stres, spowodowany szarganiem munduru w stanie wojennym) – profil szkoły Jacka mylnie skojarzył się z informatyką. I tak przyszło naszemu koledze z Batorego odsługiwać służbę w dziwacznej jednostce przy Szczęśliwickiej. Poznał tam przyszłą żonę. Pozostali już razem do końca. W rozmowach z kolegami z naciskiem zwykł podkreślać, że małżonka jest tylko pracownicą, a nie funkcjonariuszką resortu. Ale też wiele się tam dowiedział. I tą wiedzą podzielił z opinią publiczną, dla dobra tej ostatniej. Sam przyszedł do nas z wiadomościami o zamiarach MSW, związanych ze spisem powszechnym. A my zrobiliśmy z tego w 1988 r. czołówkę numeru “Orła Białego”, pisma Organizacji Akademickiej Konfederacji Polski Niepodległej. Wydanie naszej gazetki z tym artykułem rozchodziło się w rekordowym tempie.
Historia na piątkę
Autorem opublikowanego oczywiście pod pseudonimem tekstu był sam Jacek Madany. Ghost-writera nie potrzebował, pióro miał lekkie, po rodzicach: oboje należeli do Związku Literatów Polskich, zanim w stanie wojennym władza rozwiązała tę organizację. Monografia pisarstwa narodów Jugosławii, autorstwa jego ojca Edwarda Madanego, wystawiona była w witrynie księgarni przy Nowym Świecie.
Jacek Madany, występujący pod nieco kafowskim kryptonimem Maciej Paraluch, podzielił się z czytelnikami wiedzą, pochodzącą z logistycznego centrum zamierzonej operacji. Napisał, czym stanie się naprawdę dla władzy spis powszechny: “(..) są rachmistrzami studenci SGPiS i SGGW zobowiązani nakazem rektorskim (samorząd SGGW już wysłał do premiera [Mieczysława] Rakowskiego protest), licealiści i maturzyści przed studniówką oraz emeryci. Druga połowa rekrutować się będzie z funkcjonariuszy w cywilu, z uwagą, że będą to najbardziej spostrzegawczy i w miarę obrotni” [1]. Oprócz śladów drugiego obiegu wydawniczego czy miejsc potajemnych spotkań opozycji miał ich interesować rynek wynajmu mieszkań za dolary a w szczególności udostępnianie ich cudzoziemcom. Zadbano też starannie o dobór tych, co rzeczywiście mieli dane spisowe zbierać, żeby pozory nadrzędności statystycznego celu zachować.
“Obecnie prowadzone są kursy przygotowawcze dla przyszłych rachmistrzów (mam na myśli oczywiście czynnik społeczny). Podobno na zajęciach studenci zadawali niedyskretne pytania. Ciekawi zostali natychmiast wyłączeni z kursu i ze spisu. Wymaga się podpisywania zobowiązań o zachowaniu tajemnicy” [2].
Artykuł kończył się barwnie: wskazaniem, co za jego napisanie czekać może autora. Za przekazanie danych o całym przedsięwzięciu osobom postronnym grozi pięć lat więzienia – bez zamiany na grzywnę.
Historia na piątkę – tak między sobą o artykule w kręgu studenckiej młodzieżówki KPN mówiliśmy. Tożsamość autora pozostała najpilniej strzeżoną tajemnicą. Nazwiska “sygnalisty” jak byśmy dzisiaj powiedzieli, nie poznali nawet Leszek Moczulski ani Krzysztof Król. Jacek Madany ryzykował wiele. Kładł na szali również życie prywatne. Pamiętajmy, że Czesław Kiszczak pozostawał ministrem spraw wewnętrznych aż do lata 1990 roku. A w chwili gdy tekst się ukazywał, nadal rozpędzano niezależne demonstracje, chociaż optymistom marzył się już Okrągły Stół, ale jeszcze nie wybory czerwcowe.
Ostatni kowboj, przedsiębiorca wolnej Polski
Jacek Madany nigdy nie był cyborgiem, zawsze za to oryginałem, nawet na tle wielobarwnego zawsze, bo pełnego laureatów przedmiotowych olimpiad a także młodych mistrzów sportu oraz dzieci prominentów i inteligencji twórczej naszego Liceum Batorego.
Wypracował niepowtarzalny styl. Czasem chodził w kowbojskim kapeluszu, kamizelce i butach też niczym prosto z planu westernu “El Dorado” bądź “Rio Bravo”. Słuchał namiętnie muzyki country, której wykonawczynią w polskim wydaniu była jego starsza siostra, absolwentka anglistyki. Pożyczyłem mu na wieczne nieoddanie płytę “Folsom Prison Blues”, gdy się wchodziło do niego do bloku przy Górnośląskiej, zwykle słychać ją było już piętro niżej.
Powiadamiałem go zawsze o terminach projekcji filmów, nie dopuszczanych na ekrany, a wyświetlanych wtedy w połowie lat 80 gdzieś w katakumbach. Tam oglądaliśmy “Blaszany bębenek” Volkera Schloendorffa z nie wyciętą sceną, jak żołnierze radzieccy gwałcą kobiety w zdobytym Gdańsku czy “Miłość w Niemczech” Andrzeja Wajdy. Gdy po obejrzeniu tego, co oficjalnie zakazane, szliśmy w parę osób do “Telimeny” przy Krakowskim Przedmieściu, koleżanki z polonistyki, urzeczone erudycyjnym perorowaniem Jacka dopytywały się, co studiuje i nie posiadały ze zdumienia, gdy odpowiadał, że uczy się w pomaturalnej szkole albo odsługuje wojsko.
Po odbyciu staży w Harcturze, Almaturze i Gromadzie, wówczas gigantach socjalistycznego przemysłu turystycznego – Jacek Madany założył własną firmę. Entre-Tour specjalizowała się w wycieczkach dla niemieckich turystów oraz organizowaniu wypadów tematycznych, a to już w tej branży wyższa szkoła jazdy. Podczas jednego z nich, oprowadzając grupę francuskich rolników po polskim gospodarstwie agroturystycznym, gdy coś im objaśniał, nieopatrznie obrócił się plecami do okazałego byka. Wtedy zwierzę zaszarżowało. Mogło to być jedno z ze zdarzeń, które tak chętnie opowiada się potem przy kielichu, bo jak wspomniałem Madany gawędziarzem był przednim. Ale ten incydent zapoczątkował ciężka chorobę Jacka. Zaczął mieć kłopoty z poruszaniem się. Odwiedzaliśmy go w mieszkaniu na Pradze, niedługo wcześniej kupionym, z którego był dumny. Przychodziłem często, zaglądały koleżanki z Batorego: Beata Rutkowska, której celne komentarze dotyczące najnowszej historii chętnie przytaczałem we własnych artykułach i Anna Kowalska, córka pilota samolotu LOT, którego doskonale znał mój ojciec, bo wiele razy, gdy leciał na wykłady do Ameryki, na pokładzie pierwszym po Bogu był właśnie kapitan Kowalski.
Pamiętali o Jacku Madanym koledzy z klasy, zapomniało państwo polskie. Firma splajtowała, składek ZUS nie było już z czego płacić. Polscy przedsiębiorcy nie doczekali się regulacji, pozwalających na kroplówkę w trudnych chwilach i przetrwanie pomimo powstałych bez własnej winy trudności. A przecież Jacek pozostawał również nie lada społecznikiem. Organizował zielone szkoły i wyjazdy darmowe dla wychowanków domów dziecka. Odwagę zachował też w nowej Polsce. Jedyny potrafił stanąć przed kamerą, jeszcze zanim uległ wypadkowi i mężnie opowiedzieć telewidzom Wiadomości o tym, że pogłoski o pladze kleszczy w polskich lasach, fałszywe i rozpuszczane przez lobbystów niemieckich biur podróży, stanowią wyłącznie formę nieuczciwej konkurencji. Pozostali potencjalni rozmówcy wycofali się wtedy w ostatniej chwili, ze strachu.
W innych demokracjach ludziom o podobnych zasługach stawia się pomniki i nazywa na ich cześć ulice. U nas jedynym uhonorowaniem Jacka Madanego okazało się umieszczenie jego nazwiska w słowniku pseudonimów – encyklopedii dziennikarskiego podziemia “Kto był kim w drugim obiegu?”, wydanej w połowie lat 90 przez Instytut Badań Literackich [3]. Ucieszył się bardzo, kiedy pokazałem mu zawarte w niej hasło, jego dotyczące. Spotkał się przecież jeszcze raz na stronicach tego leksykonu z wieloma dawnymi znajomymi z domu wypoczynkowego związku literatów w Oborach pod Konstancinem, gdzie jako dziecko czy nastolatek wraz z rodzicami często spędzał wakacje. Dla dawnych przyjaciół z Batorego pozostaje ikoną stylu i prawości. Bardzo nam Go brakuje. To już jedenaście lat.
[1] Maciej Paraluch [Jacek Madany]. Kulisy spisu powszechnego. “Orzeł Biały” nr 9 z 10 grudnia 1988, s. 1
[2] ibidem
[3] por. Kto był kim w drugim obiegu? Słownik pseudonimów, red. Dobrosława Świerczyńska i in. Instytut Badań Literackich, Warszawa 1995l