Francuzi mają genialne w swojej prostocie określenie: presidentiable. Oznacza polityka, co do którego można się spodziewać, że kiedyś zostanie prezydentem.
W Polsce w tej kampanii – podobnie jak w wielu poprzednich – głównym kryterium doboru kandydatów na głowę państwa pozostaje to, by nie zagrozili liderom partyjnym. Rzeczywiście niezależnie od wyniku wyborczego trudno sobie wyobrazić Rafała Trzaskowskiego na czele PO a tym bardziej Andrzeja Dud,e w fotelu prezesa PiS. Dają szefom poczucie bezpieczeństwa, bo są tylko dżokerami. Łączy ich nikła decyzyjność: Trzaskowski niewiele dokonał jako prezydent Warszawy a o sukcesach Dudy w jego poprzednich rolach (kancelista Lecha Kaczyńskiego i eurodeputowany) w ogóle nie da się nic powiedzieć.
Założyciele obu głównych partii mają powody, by nie lubić wyborów prezydenckich. Każdy z nich otarł się o najwyższy urząd w państwie, ale obaj przegrali. Donaldowi Tuskowi w 2005 r. sondaże dawały nawet 51 proc w pierwszej turze, ale przegrał – rownież za sprawą grepsu Jacka Kurskiego o “dziadku z wermachtu” – z nieefektownym Lechem Kaczyńskim. Uraz pozostał. Objawiał się później w pogadankach o żyrandolu jako symbolu prezydenckiego urzędu, znamionujących ciężki kompleks. Jeszcze niespełna rok temu podejrzewano, że Tusk – najdłużej bo przez 7 lat urzedujący premier Polski Niepodległej – powalczy jednak o ten swój żyrandol, bo akurat kończyła mu się kadencja prezydenta Zjednoczonej Europy. Wrócić miał na białym koniu, jak generał Władysław Anders. Po długim trzymaniu w niepewności swoich zwolenników Tusk jednak zrejterował. Chociaż o jego opiniotwórczej pozycji w polskiej polityce świadczy fakt, że na jego rzeczywiste lub domniemane poparcie powołuje się dziś otoczenie co najmniej trzech kandydatów: Szymona Hołowni, Władysława Kosiniaka-Kamysza oraz Rafała Trzaskowskiego. Co ciekawe, wszyscy mają ku temu podstawy.
Jarosław Kaczyński w wyścigu po prezydenturę wystartował w 2010 r. po katastrofie smoleńskiej, licząc na efekt współczucia opinii publicznej w związku ze śmiercią brata i upowszechnienie związanych z nią legend o “ruskim zamachu” czy wręcz spisku Tuska z Władimirem Putinem. Przegrał o milion głosów z Bronisławem Komorowskim. W pięć lat poźniej sam już nie ryzykował. Wystawił Andrzeja Dudę, polityka z odległego szeregu i o nikłym stopniu samodzielności. Wskazany przez prezesa challanger rozpoznawalność miał tak nikłą, że niektórzy obserwatorzy słysząc pierwsze informacje, że kandydatem PiS został Duda byli przekonani, że chodzi raczej o przewodniczacego Solidarności (a sciślej tego co zostało ze Zwiazku po 30 latach transformacji ustrojowej) Piotra Dudę, czasem z powodu kieszonkowego wzrostu okrutnie przezywanego “Dudą mniejszym”. Pomimo całej tej komedii omyłek Duda pokonał Komorowskiego i został prezydentem. Jednak przez pięć lat pełnienia urzędu nie zadbał o zbudowanie włąsnej charyzmy ani nawet osobnego zaplecza. Mecenas Jolanta Turczynowicz-Kieryłło – jedyna, która mogła mu je stworzyć – odeszła po pierwszych atakach mediów. Jej dawnej funkcji szefowej kampanii nie pełni realnie nikt, obowiązkami podzielili się kanceliści Dudy i aparatczycy z Nowogrodzkiej.
Duda jeździ po kraju, spotyka się z ludżmi. Wszędzie wzbudza zainteresowanie, nigdzie nie ściąga wielkich tłumów ani nie wywołuje entuzjazmu. Nawet parlamentarzyści PiS przyznają, że to nie to samo, co przed 5 laty. Czegoś brakuje. Część filarów kampanijnej propagandy Dudy ma otwarcie komiczny charakter – jak umowa z Solidarnością i Karta Praw Rodziny bo pozostaje w oczywistej sprzeczności z polityką rządu tej samej formacji: bezradności wobec samej pandemii i spowodowanego przez nią kryzysu oraz większej dbałości o interesy zachodnich bankierów niż dobro polskich górników czy przedsiebiorców. Rząd PiS pod pretekstem walki z pandemią pozamykał dyskoteki i korty tenisowe, sale wystawowe i siłownie ale nie lichwiarnie i firmy windykacyjne, wydzwaniające namolnie w szczycie COVID-19 do ich właścicieli z napastliwymi monitami o kolejne raty.
Duda nie jest sobą ale dopiął swego
Duda nie jest w tej kampanii sobą, ale dopiął swego: upadły bowiem projekty, żeby w walce o kolejną kadencję prezydencką zastąpił go premier Mateusz Morawiecki. Łączy ich obu bezwględne posłuszeństwo wobec prezesa Jarosława Kaczyńskiego oraz fakt, że mu nie zagrażają. Jeden i drugi nie istnieją w partii bez poparcia prezesa.
Nie są też lubiani. Dla pisowskiego aparatu Morawiecki to bankster (rzeczywiście pozostawał prezesem BZ WBK z pensją roczną 3,3 mln zł) zaś Duda to dawny członek Unii Wolności (naprawdę do niej należał, chociaż były rzecznik tej partii Andrzej Potocki sprawia wrażenie szczerze zakłopotanego pytaniem o osiągnięcia prezydenta w tamtych czasach).
Jarosław Kaczyński w czwartek obchodził 71 urodziny. Okazuje się starszy od własnej biografii. Być może przyczynia się do tego siedzący tryb życia wiecznego biurokraty. Pamiętamy, jak przed ćwiercwieczem z całą powagą rozprawiał w autoryzowanej rozmowie, że dobrze mieć gabinet, sekretariat, bo to ułatwia działanie. Porównania do Leonida Breżniewa ze schyłkowego okresu nie są złośliwością lecz uzasadnioną historycznie analogią. Sprawa sukcesji nie została wciąż rozstrzygnięta. A pozostaje kluczowa.
Z tej osobistej Kaczyńskiego perspektywy – a wiemy, że do odważnych nie należy (13 grudnia naprawdę spał do południa, a Trybunału Stanu się boi) Duda pozostaje prezydentem idealnym: nie zbuntuje się, partii mu nie odbierze, bo nie jest w niej popularny, a przede wszystkim zapewni poczucie bezpieczeństwa i bezkarności jakie kiedyś Wladimir Putin dał ustępującemu na jego rzecz Borysowi Jelcynowi. Podobnie Morawiecki ze swoimi okularami, inteligentną fizjonomią, dobrym garniturem i curriculum vitae z niezłych instytucji finansowych przypomina tych powoływanych na krótko jelcynowskich premierów, kumulujących… na sobie a nie na szefie społeczne emocje związane z nie zawsze popularnymi decyzjami gospodarczymi. Kaczyński miał więc wybór między dwoma pewniakami, postawił na wariant już sprawdzony, zresztą przesunięcie Morawieckiego do pałacu na Krakowskie Przedmieście równałoby się otwarciu walki buldogów pod dywanem – i frakcji w PiS – o schedę po nim.
Trzaskowski trzeciego wyboru
Trudno wskazać znak jakości prezydentury Dudy, choćby jeden jej okręt flagowy, chociaż trwa ona już pięć lat.
Zupełnie to samo da się powiedzieć o dwuleciu rządów Trzaskowskiego w ratuszu stolicy.
Wybory na prezydenta Warszawy wygrał Rafał Trzaskowski w pięknym stylu – i już w pierwszej turze – pokonując zastępcę Zbigniewa Ziobry Patryka Jakiego. Potem jednak już tylko zarządzał i administrował.
Gdy szukano następcy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, co swoje szanse pogrzebała niefortunnym apelem o bojkot planowanego na maj głosowania – układny i grzeczny Rafał Trzaskowski okazał się idealnym kandydatem trzeciego wyboru.
Od razu druga tura czyli hej do przodu Trzaskowskiego
Sztab Rafała Trzaskowskiego zachowuje się tak jakby druga tura wyborów prezydenckich miała odbyć się już wkrótce i jakby z góry było wiadomo, kto się w niej znajdzie. Gdy kandydatką Platformy Obywatelskiej pozostawała Małgorzata Kidawa-Błońska jej kampania cierpiała na deficyt dynamizmu. Teraz można się zastanawiać czy nie jest go za dużo w taktyce jej następcy – bo polski wyborca bywa przekorny.
Trzeciego, bo pierwszy miał być sam Tusk – z woli wyborców. Gdy od tej odpowiedzialności się uchylił, Grzegorz Schetyna wskazał Kidawę-Błońską, wkrótce zresztą – bez bezpośredniego związku z tym faktem – stracił przywództwo w partii.
Dla nowego szefa PO Borysa Budki Trzaskowski jest kandydatem tak wygodnym, że wymarzonym. Jeśli przegra, wróci na fotel w Warszawie a nie będzie marzył o tym samym meblu w gabinecie przewodniczącego partii.
Herold z naszego podwórka i ordynans z Krakowskiego Przedmieścia
Cała Polska dla dwóch? A kto zadba o 30-35 proc wyborców, którzy duopolu nie akceptują?
Trzaskowski jako kandydat na prezydenta przypomina pod wieloma względami Dudę, ale tego sprzed pięciu lat. Świeży, młody o inteligentnym wyglądzie. Wspiera go Michał Żebrowski, kampanijny konterfekt namalował mu sam Wilhelm Sasnal. Podobnie Duda ujmował i rozbrajał tym, że jego teściem jest Julian Kornhauser – nie żaden grafoman Wencel czy pisowski wierszokleta Rymkiewicz tylko naprawdę wybitny poeta z utrwalonym w historii kultury polskiej miejscem – a żona uczy niemieckiego w najlepszej szkole w Krakowie.
Tyle, że historia rzadko lubi się powtarzać, chyba że po marksowsku jako farsa. Wiemy, jak wiele się zdarzyło przez te pięć lat. Wystarczy ostatnie pół roku: epidemia wirusa z Wuhan i jej następstwa dla życia codziennego i statusu materialnego wszystkich niemal Polaków.
Reakcje wyborców trudniej przewidzieć niż kiedykolwiek. A tym bardziej zakładać, że okażą się zgodne ze starym repertuarem chwytów specjalistów od strategii i wizerunków. Bo 28 czerwca to my wybierzemy, a nie oni…