Samorząd, w tym ten odradzający się gospodarczy oraz Senat, jeśli utrzyma się w nim demokratyczna większość, mogą stać się zarzewiem realnych zmian. Dostrzega to PSL, choćby w związku ze zbliżającymi się wyborami. Jednak w tym samym czasie najsilniejsza w opozycji Koalicja Obywatelska pochłonięta jest sobą, zwłaszcza rywalizacją Donalda Tuska z Rafałem Trzaskowskim. I dążeniem do zdominowania innych, czemu służy mit jednej wspólnej listy wyborczej jako panaceum na wszystkie choroby.
Podczas debaty, zorganizowanej w Muzeum Niepodległości niemal w przeddzień 32 rocznicy pierwszych wolnych wyborów do władz lokalnych wiceburmistrz Ochoty i wiceprezes skupiającej niezależnych Mazowieckiej Wspólnoty Samorządowej Grzegorz Wysocki uznał odradzający się Powszechny Samorząd Gospodarczy za niezbędną część Rzeczypospolitej Samorządowej, za którą opowiedzieli się uczestnicy. Żaden z występujących tam w roli gospodarzy polityków PSL się temu nie sprzeciwił.
Wokół projektu reaktywacji Powszechnego Samorządu Gospodarczego, który w Polsce istniał przed wojną, a jego próby odrodzenia zaraz po niej storpedowała komunistyczna władza, centralizująca wówczas całe życie publiczne – ruch społeczny zainicjowali w ostatnich latach przedsiębiorca i ekonomista Dariusz Grabowski oraz prezes Izby Gospodarczej Gastronomii Polskiej Jacek Czauderna, poparł go też wieloletni animator różnorodnych działań społecznych prof. Paweł Soroka. W trakcie dobiegającej stopniowo końca kadencji Sejmu postulat ten nie spotkał się z entuzjazmem polityków: wskazywali oni raczej, że sami przedsiębiorcy powinni się zorganizować i zdecydować co dla nich najlepsze. W istocie jednak działania obecnej władzy – zwłaszcza kolejne podwyżki płacy minimalnej (do wyborów zapowiada się nieoficjalnie jeszcze dwie), niekorzystne dla przedsiębiorców, bo wymuszające na nich finansowanie z własnych środków rozbuchanego socjalu rządowego – wręcz zmuszają tworzących miejsca pracy do wyłonienia własnej reprezentacji. Przed poprzednimi wyborami do Sejmu przedstawiciele środowiska zawarli umowę z PSL, a część znalazła się na listach wyborczych ludowców, nie otrzymali jednak tzw. miejsc biorących, jak w swoim slangu politycy określają pozycje gwarantujące mandaty, co przy tradycyjnym zdyscyplinowaniu elektoratu Polskiego Stronnictwa Ludowego ma zasadnicze znaczenie. Sojusz z przedsiębiorcami, bo przecież nie z resztówką Kukiz’15 zaowocował jednak niezłym wynikiem PSL, bo wobec niekorzystnych początkowo sondaży ludowcy nawet podwoili swoje poparcie: z 4 proc w badaniach opinii do niemal 9 proc przy urnach. PSL powinno więc mieć dług wdzięczności wobec środowisk zewnętrznych, które wtedy je wsparły.
Co kampania, to nowe otwarcie
Teraz PSL – w obliczu kolejnych wyborów – wydaje się ponownie zapoczątkowywać otwarcie na nowe kręgi, o czym świadczą debaty i inicjatywy wykraczające poza gremia partyjne. Podobnej aktywności nie widać w najmocniejszej w opozycji wedle sondaży Platformie Obywatelskiej /Koalicji Obywatelskiej, pochłoniętej sobą tak dalece, że uwagę działaczy absorbuje rywalizacja o to, czy lepsze spotkania w ramach szkoły letniej zorganizują zwolennicy przewodniczącego partii Donalda Tuska czy prezydenta Warszawy i kandydata w niedawnych (lato 2020 r.) wyborach prezydenta kraju Rafała Trzaskowskiego.
To prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Władysław Kosiniak-Kamysz wystąpił w czwartek z propozycją odnowienia paktu senackiego, który po wyborach w 2019 r. umożliwił powołanie na marszałka Tomasza Grodzkiego i zbudowanie stabilnej większości w “izbie refleksji”. Uczestnicy porozumienia uzgodnili wspólnie kandydatów i przystali na to, żeby innych nie wystawiać i nie rozbijać głosów sobie nawzajem, co pozwoliło pokonać wielu konkurentów z PiS.
Prezes PSL widzi to w ten sposób, że do paktu przystąpią zarówno jego ugrupowania założycielskie (PO-KO, PSL, Lewica) jak te, które realnie w nim uczestniczą już w trakcie kadencji: powstałe później ruch Polska 2050 Szymona Hołowni (sen. Jacek Bury z Lublina, przedtem wybrany z poparciem PO) oraz Koło Parlamentarne Polskiej Partiii Socjalistycznej (wicemarszałek Gabriela Morawska-Stanecka oraz sen. Wojciech Konieczny) i Koło Porozumienia (sen. Józef Zając), a także niezależni, w tym także wywodzący się ze środowisk samorządowych. Do tych ostatnich adresowana była debata, zorganizowana tego samego dnia w Muzeum Niepodległości z udziałem lokalnych włodarzy.
Jej cel ująć można w kalambur, że chodzi o to, ażeby polska samorządność nie trafiła właśnie… do muzeum akurat na rocznicę pierwszych wolnych wyborów lokalnych, które odbyły się 27 maja 1990 r. Chociaż frekwencja nie imponowała, było to pierwsze od 1928 r. w Polsce głosowanie powszechne nie objęte kontraktem politycznym, którego efekt zależał tym samym wyłącznie od wyborców.
Po 1989 r. zdecydowaliśmy, że Polska będzie samorządowa. Teraz odchodzi się od tej zasady – ubolewał w trakcie debaty prezydent Nowego Sącza Ludomir Handzel, który sam pozostaje postacią symboliczną. Wybrany został przez mieszkańców jako konkurent PiS, które do Sejmu w wyborach z okręgu nowosądeckiego uzyskuje 8 z 10 możliwych do zdobycia mandatów. Jednak bezpośrednie wskazywanie lokalnego włodarza rządzi się obrębnymi prawami. Sądecczanie nie kierowali się kryteriami partyjnymi. Teraz ten, komu zaufali, płaci cenę za zwycięstwo. W podziale funduszy z Polskiego Ładu liczący 85 tys ludności Nowy Sącz pozyskał połowę tego, co zasiedlona przez 3,5 tys mieszkańców gmina Rytro.
Gdy nie da się przejąć całości, trzeba szukać enklaw
Samorządy nie pozwalają się jednak zdominować władzy ani lokalnym partyjnym kacykom.
Zdaje sobie z tego sprawę szukające enklaw w państwie PiS Polskie Stronnictwo Ludowe, które – w odróżnieniu od Platformy – nie rządzi w wielkich miastach, z wyłączeniem Olsztyna, gdzie od lat prezydentem pozostaje wskazywany przez ludowców Piotr Grzymowicz.
Enklaw zaś tym bardziej warto szukać, im mocniej niepewny wydaje się wynik wyborów do Sejmu. W tym wypadku politycy muszą wykazać się pewnym dotychczas im obcym altruizmem, czyli wspierać również inicjatywy, które zachowają od nich niezależność, jak samorząd terytorialny czy gospodarczy. Alternatywą pozostaje jednak wyłącznie kolejna porażka i w sumie 12 lat rządów PiS. Jak się wydaje, wynik wyborów na Węgrzech, gdzie bliski Jarosławowi Kaczyńskiemu (ale i Władimirowi Putinowi) Viktor Orban właśnie zapewnił sobie kolejną kadencję, przynajmniej na część opozycji podziałał otrzeźwiająco.
Zwłaszcza, że okazało się tam, że wspólna lista przeciwników autorytarnego rządu (w warunkach węgierskich od socjaldemokracji po stanowiący odpowiednik naszej Konfederacji Jobbik) wcale nie gwarantuje sukcesu. Zaś Donald Tusk poniósł na Węgrzech porażkę podwójną. Po pierwsze jego wyjazd tam i poparcie udzielone demokratom nie poprawiło ich wyniku. Po drugie – nad Dunajem przegrała hołubiona przez niego w kraju koncepcja jedynej wspólnej listy opozycji do Sejmu. Podobnie jak przed laty w wyborach do Europarlamentu, kiedy to wiosną 2019 r. PiS pokonał połączone siły PO, PSL i SLD.
Zarówno Władysław Kosiniak-Kamysz jak Szymon Hołownia – obojętne, czy pójdą razem czy osobno – wpatrzeni są teraz raczej w wariant słoweński. Zwolennikami jedynej wspólnej listy nigdy się nie stali, bo to koncepcja w oczywisty sposób obliczona na dominację PO-KO, pozostaje więc zostawić z niej to co wartościowe (pakt do Senatu, gdzie nie ma list wyborczych i wszyscy w okręgu walczą o jeden mandat) i szukać sojuszników poza sferą zmurszałej polityki, licząc na efekt podobny, jaki osiągnął w Słowenii Robert Golob, na cztery miesiące przed wyborami stający na czele swojej formacji a potem nie tylko pokonujący tamtejszy odpowiednik PiS (przegrany premier Janez Jansa był towarzyszem wycieczki Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego pociągiem do Kijowa) ale zawstydzający dobrych wujków z opozycji. Warto też jednak pamiętać, że PiS wciąż jest w stanie zmienić ordynację wyborczą i postawić innych przed faktem dokonanym, a wówczas na nową sytuację trzeba będzie reagować błyskawicznie.