…czyli po co władza śmiesznie straszy, chociaż Polacy i tak boją się imigrantów
Przyjmowania imigrantów, koczujących na białoruskiej granicy, nie chce 72 proc Polaków [1]. Zapewne w żadnej innej sprawie nie jesteśmy aż tak zgodni.
Ekipa PiS wprawdzie nie jest w stanie granicy upilnować, ale podsyca w rodakach poczucie zagrożenia.
Znana zasada Alfreda Hitchcocka głosi, że w pierwszej sekwencji filmu wybucha bomba, a później napięcie stale rośnie. O wybitnym twórcy horrorów będzie tu jeszcze mowa.
Najpierw w poniedziałek ministrowie: obrony Mariusz Błaszczak i spraw wewnętrznych Mariusz Kamiński przeprowadzili konferencję, w trakcie której pokazano zawartość telefonów komórkowych, odebranych nielegalnym imigrantom, podającym się za uchodźców. Znalazły się tam oprócz dowodów współpracy nieproszonych gości z obcymi wywiadami i fundamantalistami muzułmańskimi również drastyczne sceny praktyk zoofilskich. Niektórzy prawnicy utrzymują, że sama publiczna prezentacja podobnych materiałów stanowi przestępstwo.
We wtorek po południu u prezydenta Andrzeja Dudy zwołano spotkanie z udziałem siłowych ministrów, a także szefa premierowskiej kancelarii Michała Dworczyka, bohatera niedawnej afery, która wybuchła, gdy ujawnione przez hakerów maile dowiodły, że ministrowi podpowiadał po godzinach żurnalista nominalnie opozycyjnej stacji TVN.
Władza przymierza się do przedłużenia o 60 dni stanu wyjątkowego, obowiązującego na terenach przygranicznych, rząd już wystąpił do prezydenta z takim wnioskiem.
Polacy uchodźców nie chcą i lękają się ich zalewu, czego wyraziście dowodzą kolejne badania opinii publicznej. Jeszcze w sierpniu przyjmowaniu nielegalnych imigrantów sprzeciwiała się wprawdzie większość Polaków, ale mniej jednoznaczna – było ich 55 proc [2]. Teraz już prawie trzy czwarte.
Pozostaje więc pytanie, kto Polaków obroni i odpowiedź, jaką wystosowuje władza okazuje się wyjątkowo nieudolna. Umacnianiu poczuciu bezpieczeństwa ani wrażenia, że zwykły obywatel znajdzie oparcie w rządzących, drastyczne prezentacje z pewnością nie posłużą. Zwłaszcza jeśli kontrastują z doniesieniami o bezradności służb granicznych wobec przenikających imigrantów. Działacz Konfederacji, który podróżował po Podlasiu opowiadał, że miejscowi natykają się w lasach nawet na kilkunastoosobowe grupy emigrantów, ubranych w markowe ciuchy i wyposażonych w nowoczesne smartfony. W miejscach biwakowania pozostawiają opakowania z etykietami pisanymi alfabetem arabskim. Granicę wcześniej przeszli bez trudu.
Wiadomo, że uchodźców wyposażają na drogę służby specjalne białoruskiego dyktatora Aleksandra Łukaszenki. Niektórzy wcześniej pracowali lub studiowali w Moskwie, gdzie nie byli opozycjonistami. Strategia dogęszczania grup autentycznych uchodźców agentami i prowokatorami to utrwalona praktyka dyktatur, starających się stworzyć w ten sposób problem przyjmującym ich demokracjom. Gdy w 1980 r. na wiadomość o nagłym zwinięciu posterunków przed zachodnim przedstawicielstwem w Hawanie na teren placówki wdarł się tłum przeciwników reżimu Fidela Castro – służby zaraz zadbały o dołączenie do nich kryminalistów oraz osób skazanych za przestępstwa seksualne. Nie inne towarzystwo obozuje dziś na granicy polsko-białoruskiej. Jednak wzruszające historie, rozpowszechniane przez przedstawicieli organizacji humanitarnych również okazują się prawdziwe: wśród koczujących nie brak autentycznych ofiar przemocy i konfliktów zbrojnych, w tym wygnańców z podbitego przez talibów Afganistanu.
Być może, aby zadośćuczynić zarówno poczuciu humanitaryzmu, jak uzasadnionemu lękowi Polaków przed przyjmowaniem nieproszonych przybyszów – należało w pierwszych dniach kryzysu zdecydować się na pokerową zagrywkę, połączoną z opcją zerową. Przyjąć wszystkich 34 “koczowników” obozujących wtedy w świetle kamer telewizyjnych i fotoreporterskich fleszy i… ani jednego imigranta więcej. Ogłosić, że nikt już granicy nie przejdzie, bo zostaje skutecznie uszczelniona. Nie narażałoby to nas ani na ostracyzm międzynarodowych organizacji humanitarych (nierzadko zorganizowanych jak doskonałe przedsiębiorstwa) ani na masowy pojaw niepożądanych gości. Jednak takie stanowcze rozwiązanie, przecięcie węzła gordyjskiego splątanego przez służby Łukaszenki, przekraczało zdolności logistyczne rządzących. Ale też zabrakło im wyobraźni.
W Niemczech właśnie przegrała wybory chadecja Angeli Merkel, liderki rządzącej przedtem nieprzerwanie przez szesnaście lat, tak samo jak Helmut Kohl, który zjednoczył Niemcy i dwa lata dłużej od Konrada Adenauera, który dżwignął je z ruin. CDU/CSU uzyskała najgorszy wynik w historii, nie pomogło jej nawet solenne zapewnienie Merkel, że o urząd kanclerski nie będzie się już ubiegać. Niemcy tym samym rozliczyli wieloletnią przywódczynię państwa z jej niefortunnej zapowiedzi przyjmowania uchodźców, która przed sześciu laty stała się przyczyną kryzysu w Europie spowodowanego ich masowym zalewem.
Nawet Biil Clinton w błyskotliwych początkach swojej kariery przestał być po jednej kadencji gubernatorem rodzinnego stanu Arkansas, gdy nie potrafił poskromić zbiegłych z ośrodka i szalejących po okolicy emigrantów kubańskich.
Lęk przed imigrantami i sprzeciw wobec ich kwotowego przyjmowania wedle dyrektyw unijnych dopomógł PiS w podwójnym zwycięstwie wyborczym w 2015 r. bo rządząca wcześniej Platforma Obywatelska Ewy Kopacz nie wykazała w tej sprawie należytej stanowczości. Jarosławowi Kaczyńskiemu znakomicie udaje się zarządzanie cudzym strachem i pokazowe rozwiązywanie kryzysów, które uprzednio sam wywołał. Jednak dziś to on jako wicepremier oficjalnie odpowiada za bezpieczeństwo państwa. Jego adiutanci powinni więc nie straszyć, lecz uspokoić opinię publiczną, że w razie niebezpieczeństwa może liczyć na wsparcie rządzących. Takiego komunikatu brakuje. Zastępują je sprośne i straszne obrazki z odebranych nieproszonym gościom telefonów komórkowych.
W słynnej “Psychozie”, klasycznym horrorze Alfreda Hitchcocka za najbardziej przerażającą uchodzi scena zabójstwa pod prysznicem. Dziewczyna, uciekająca ze skradzonymi szefowi pieniędzmi zatrzymuje się w ustronnym motelu. W trakcie kąpieli napada ją ktoś, kogo tylko cień za prysznicową kotarą widzimy, zadaje kolejne ciosy. Krew spływa na jej bose stopy, krzepnie w prysznicowym odpływie. Zdarzało się, że widzowie tego najsłynniejszego horroru w 1960 roku w trakcie tej sceny mdleli w kinie.
Inny wielki reżyser, ironista Mel Brooks w siedemnaście lat później nakręcił parodię hitchcockowskich filmów grozy. W “Lęku wysokości” bohater, psychiatra, zatrzymuje się w hotelu i kilkakrotnie napomina posługacza, żeby przyniósł mu do pokoju gazetę, koniecznie aktualną. Strofowany w ten sposób pracownik wpada w parę minut później do pokoju biorącego już prysznic psychiatry, przez kotarę dostrzegamy tylko jego cień, słyszymy wrzask: – Ma pan tutaj swoją cholerną gazetę. I farba drukarska z rozmoczonego dziennika ścieka na nogi psychiatry, barwi na czarno kratkę odpływu.
Działania rządzących w kwestii granicy białoruskiej swoją dramaturgią bliższe są filmowi Brooksa niż Hitchcocka. Nawet, jeśli w scenariuszu – czyżby znów jakiś dziennikarz TVN podpowiedział go Dworczykowi po godzinach własnej pracy w opozycyjnej stacji – niewątpliwie miało być inaczej. A wyszło jak zawsze.
[1] sondaż Pollster z 13-14 września 2021 r. dla Super Expressu
[2] badanie IBRIS dla Polsatu, sierpień 2021 r.