Niewiele potrzeba, żeby rządzić 40-milionowym krajem. Kto dysponuje arytmetyczną większością w Sejmie, może nawet uchwalić budżet we własnym gronie w Sali Kolumnowej zamiast planarnej, a oponentów nie wpuścić. Ale pomysłu na Polskę w tym brakuje.
93 procent budżetu pochodzi z podatków. Państwo zabiera obywatelowi 33 grosze z każdej zarobionej przez niego złotówki. Partie, posłowie, senatorowie i ministrowie utrzymywani są przez wyborców. Parlamentarzyści nawet po obniżce wynagrodzeń wciąż zarabiają na rękę prawie 8 tys zł. Dziś mamy 460 posłów i setkę senatorów, przed wojną było ich odpowiednio 208 i 96, choć z Nowogródka czy spod Stanisławowa jechało się wówczas dłużej, niż z Suwalszczyzny czy Szczecina dzisiaj.
Niedawno proponowałem w PNP 24.PL, żeby zarobki posłów ograniczyć do średniej krajowej. Senatorów też.
Wynagrodzenie posła? Średnia krajowa
Działacze partyjni idą do polityki, żeby się dorobić – to zmora życia publicznego. Nie należy im tego ułatwiać. Poseł powinien zarabiać średnią pensję krajową. Dzięki temu będzie się starał, żeby rosła. Czyli po prostu żeby zwykli ludzie więcej zarabiali, Jeśli literalnie potraktować zasadę „jaka praca taka płaca” – obniżenie zarobków parlamentarzystów do polskiej średniej, w […]
Dorobek tej kadencji zbilansować można bowiem trawestacją powiedzenia Winstona Churchilla: nigdy tak wielu nie brało tak wiele za tak niewiele… Zaś powolny i leniwy dryf rządzących, skupionych na obsadzaniu kolejnych lukratywnych posad, prowokuje do rozważań o znaczeniu przypadku w historii. Jej profesorowie pouczają, że w nauce nie ma gdybania, ale sytuacja aż się o nie prosi: gdyby SLD poszło 4 lata temu do wyborów pod własnym szyldem, a nie marką Zjednoczonej Lewicy, znalazłoby się w Sejmie, a PiS nie zyskałby samodzielnej większości.
Nie wiemy, czy jesienią podobnie losowe rozstrzygnięcia nie zaważą znów na losach Polski. Zwłaszcza, że im niższa frekwencja, tym bardziej rzutują na wynik. Duch nie spadł jednak z nieba, co podkreślał wybitny popularyzator nauki Hoimar von Ditfurth, a zbiegi okoliczności sprzyjają temu, kto umie je wykorzystać. I poprzeć niezbędny łut szczęścia świadomym już działaniem.
W niewielkim Tampico w stanie Illinois, gdzie mieszkali rodzice Ronalda Reagana nie było ani jednego lekarza. Zrządzeniem losu akurat w dniu, w którym matka przyszłego prezydenta wydała go na świat – niespotykana od lat śnieżyca zatrzymała w miasteczku przejeżdżającego przez nie medyka. Miał co robić, poród okazał się wyjątkowo trudny i niebezpieczny, a po wszystkim lekarz przestrzegł panią Reagan, żeby nie rodziła już więcej dzieci. To jeden z dowodów na rolę przypadku w historii: gdyby nie niespodziewany atak zamieci na wielkich równinach, który uniemożliwił przejezdnemu lekarzowi kontynuowanie podróży – zimna wojna nie miałaby zwycięzcy, a Amerykanie prezydenta, który najpierw powstrzymał Leonida Breżniewa – m.in. przed zbrojną interwencją w Polsce – a potem czterokrotnie spotykał się na szczycie z Michaiłem Gorbaczowem, demontując zarazem jego imperium. Nie oznacza to oczywiście, że wszystko w historii jest dziełem przypadku, albo że dobrze się na niego zdawać…
Fatalizmowi sprzyjały niewątpliwie ostatnie lata. Meandry ordynacji wyborczej, uchwalonej przez dbałych o własne interesy polityków sprawiły, że niespełna 40 proc głosów w wyborach, a realnie przy absencji połowy uprawnionych – poparcie 18 proc Polaków wystarczyło jednej formacji do uzyskania większości sejmowych mandatów. Zwolniło to wszystkich pozostałych z potrzeby budowania programów, bo i tak zostaną odrzucone, a media łatwiej zrelacjonują efektowny greps, rzucony w studiu telewizji prywatnej, niż najdoskonalszy projekt ustawy.
Z kolei władza skupiła się na samej technologii rządzenia – czego gorszącym przykładem stało się pokątne uchwalanie budżetu państwa w Sali Kolumnowej – oraz na sztukach marketingowych, pozwalających na pozyskiwanie sympatii grup społecznych, przekładającej się na korzystne sondaże. Dlatego 500plus nie poprawiło dramatycznej polskiej demografii, a pomysł miliona samochodów elektrycznych nie sprowadził nad Wisłę i Odrę menedżerów od Tesli. Ale również dorobek opozycji – może poza pomysłem PSL na emerytury bez podatku – okazał się nikły.
Gołym okiem dostrzegamy już… prawdziwy koniec prostej większości. Korzystna dla rządzących arytmetyka nie przekłada się na rozwiązywanie realnych problemów. Renomowani politycy obozu rządzącego – jak Jan Maria Jackowski czy Jarosław Gowin – zgłaszają publicznie zdania odrębne w sprawie zarobków w NBP Adama Glapińskiego, powołując się przy tym na pytania, zadawane w trakcie spotkań przez wyborców. Kruszy się i pęka bezkrytyczna i bezduszna większość. Pojawia się też pytanie, czy szuflady pozostaną puste. Czy z chaosu wyłonią się konkurencyjne projekty, których celem będzie poprawa naszej przyszłości, a nie tylko doraźne zaskarbienie sobie sympatii współobywateli.
Za twórcę niemieckiego cudu gospodarczego uchodzi Ludwig Erhard. Minister gospodarki Bundesrepubliki przez kilkanaście lat, a później kanclerz RFN nie pojawił się jednak znikąd ze swoimi pomysłami, nie zaczął też swoich prac dopiero w momencie, gdy podpisywano kapitulację III Rzeszy. W najtrudniejszym okresie, gdy w nazistowskim państwie groziła za to kara śmierci – Erhard badał możliwości odbudowy gospodarki własnego kraju po przegranej wojnie. Jego instytut składał się przez moment z niego samego i sekretarki, ale wyniki prac trafiały do Goerdelera – burmistrza Lipska typowanego przez spiskowców von Stauffenberga na nowego kanclerza – zaś patronat nad pracami sprawował gruppenfuehrer SS Otto Ohlendorf. Rozciągnął parasol ochronny nad defetyzmem doktora Erharda, chociaż sam popełniał zbrodnie wojenne, za co zresztą stracono go w 1951 r.
Motywacji Ohlendorfa nie znamy – zapewne powodowały nim motywy walki frakcyjnej, a może po prostu był inteligentniejszy od Goebbelsa i Himmlera. Znamy powojenne już efekty prac jego protegowanego – jeszcze za rządów aliantów w Bizonii przeprowadził skuteczną reformę walutową, która odebrała zasoby wojennym spekulantom. Zaś o różnicy między RFN a NRD już wkrótce zaświadczył exodus obywateli na Zachód, który w 1961 skłonił komunistów do budowy muru berlińskiego, by powstrzymać głosujące nogami społeczeństwo. A kilkanaście lat wcześniej obraz i skala zniszczeń we wszystkich strefach okupacyjnych wydawały się podobne. Ale komuniści nie mieli swojego Erharda.
Gdy Polska z kolei wychodziła z komunizmu – pierwszy premier spoza PZPR Tadeusz Mazowiecki ogłosił, że właśnie polskiego Erharda szuka. Odmówili kolejno: współtwórca programu gospodarczego Solidarności Witold Trzeciakowski i inny prospołeczny ekonomista z tego samego obozu Cezary Józefiak. Leszek Balcerowicz okazał się dopiero trzecim wyborem. Zresztą jego też trzeba było długo namawiać, najdłużej zaś jego małżonkę – bo wybierali się razem na lukratywne brytyjskie stypendium. Znów rola przypadku w historii…
A wtedy szuflady z programami nie były puste, spoczywał w nich dorobek społeczno-gospodarczy pierwszej, legalnej Solidarności z lat 1980-81. Wśród wielu innych dokumentów – program Samorządnej Rzeczpospolitej, pomysły Ryszarda Bugaja, Tadeusza Kowalika czy Stefana Kurowskiego. Nie przewidywały masowej likwidacji fabryk, zwłaszcza z nowoczesnych branż, jak elektronika. Nie zakładały też trzymilionowego bezrobocia jako ceny reform. Charakterystyczne, że doradzający wtedy Balcerowiczowi czy wręcz nim powodujący młody liberał Jeffrey Sachs – wcześniej aktywny jako doradca rządu w Boliwii – po latach zajął się walką z nędzą w świecie, w czym partnerował muzykowi Bono – i docenił ludzką twarz ekonomii.
Przypadek staje się reżyserem, gdy brak charyzmatycznych liderów. Zastępują ich politycy z teflonu, sprawni w studiu telewizyjnym, albo tacy, w których sfrustrowana część elektoratu znajdzie odbicie własnych fobii i kompleksów.
Z przypadkiem wydaje się być tak, że poddają mu się kiepscy politycy. Ci lepsi przynajmniej zajrzą do szuflad, sprawdzą, czy nie są puste… A naprawdę mądrzy zadbają, żeby się wypełniły.